BONNIE ABRAMS
13.06.1987 — urodziła się gdzieś na poboczu autostrady w Tennessee, pierwsze lata życia spędziła w trasie z matką, przenosząc się z miasteczka do miasteczka, dopóki nie osiadły na obrzeżach Mariesville w rozpadającym się kamperze, kiedy Bonnie miała sześć lat — w wieku dwudziestu jeden lat przeprowadziła się do Camden za swoją wielką miłością, ale jej ukochany z czasem pokazał swoje prawdziwe, diabelskie oblicze — osiem lat temu postanowiła odmienić swoje życie — do Mariesville powróciła miesiąc temu, przejmując posadę sprzedawcy w Sweet Delights — autorka i ilustratorka książek dla dzieci
Bonnie nie pamięta, kiedy dokładnie doszła do wniosku, że ludzie dzielą się na trzy kategorie: tych, którym fortuna sprzyja od samego początku, tych, którzy prowadzą całkiem przyzwoite, zbilansowane życie i tych, którym los nigdy nie rozdaje dobrych kart, więc muszą zadowolić się najgorszymi ochłapami. Była jednak młoda, zbyt młoda, by rozumieć, jak bardzo niesprzyjająca i przygnębiająca była jej sytuacja. To, co dla niej było akceptowalną normalnością, innych zdawało się wręcz przerażać; to, co oni nazywali traumą, dla niej było codziennością. Z beznamiętnym, spokojnym wyrazem twarzy opowiadała o nieprzytomnej matce leżącej na zarzyganym dywanie i licznych wujkach odwiedzających ich niewielki kamper. W trakcie wizyt wujków z reguły biegała pod niebem pełnym gwiazd, udając, że była niepokonaną superbohaterką chroniącą miasteczko przed potworami w nocy albo bawiła się nad rzeką, twierdząc, że na jej dnie ukrywa się cywilizacja niebieskich kosmitów przyjaznych ludziom. Może przez jej barwną wyobraźnię nikt nie chciał uwierzyć w to, że jej dom nie był do końca bezpieczną przystanią dla małego dziecka. Łatwiej było przymknąć oko czy odwrócić wzrok, niż nauczyć dziewczynkę z umorusaną błotem buzią (akurat postanowiła zastosować kamuflaż, by ukryć się przed leśnymi stworami wykradającymi noworodki z kołysek), że nie powinna pokornie przyjmować tego, co w jej stronę rzuca los, że zasługuje na coś więcej. Może gdyby ktoś już wtedy powiedział jej, że miała wartość, nie dałaby zawrócić sobie w głowie niewłaściwemu mężczyźnie i nie znosiłaby później w milczeniu jego coraz bardziej zaborczego, toksycznego zachowania. Może gdyby ktoś już wtedy wyciągnął do niej pomocną dłoń, nie musiałabym uciekać i tułać się po świecie, obawiając się jego zemsty. Właśnie dlatego zaczęła tworzyć książki dla dzieci, w których próbuje uczyć odwagi i wzmacniać poczucie własnej wartości u najmłodszych, bo każdy zasługuje na szansę, której ona nie dostała.
To już chyba koniec tych szaleństw, co złego to nie ja ;)
arthvmis@gmail.com
[Przez ekstremalnie króciutką chwilę (tzn. jeszcze zanim zagłębiłam się mocniej w historię Bonnie) trochę pozazdrościłam jej tej możliwości podróżowania po świecie już od najwcześniejszych chwil. W miarę jednak jak odkrywałam meandry jej losów, coraz bardziej spadałam z piedestału zachwytów. Łatwego życia to ona raczej nie miała, aczkolwiek miłym zaskoczeniem jest dla mnie fakt, iż swoje nieprzyjemne wspomnienia z dzieciństwa potrafiła obrócić w coś tak wspaniałego jak pisanie książek pomagającym najmłodszym choć trochę pewniej wejść w ten brutalny świat. Jedno mnie jednak martwi - jak duża liczba tych najbardziej poszkodowanych szkrabów rzeczywiście będzie miała szansę po nie sięgnąć...
OdpowiedzUsuńW każdym razie życzę powodzenia z kolejną postacią i mam nadzieję, że w Mariesville znajdzie kogoś, kto przytuli ją do swojego serca (oby tym razem już na zawsze).
PS. Serdecznie dziękuję za komentarz pozostawiony pod kartą Montiego. Myślę jednak, że nieco za bardzo się nad nim rozczulacie, bo trochę sobie na ten pech zapracował.
Gdybyście w przyszłości miały chęci na wspólną burzę mózgów, zapraszam serdecznie.]
Monti, Delio & Liberty
[Oby szaleństwa się nie kończyły, bo wszystko co nam się tu pojawia, to za każdym razem po prostu porywa! <3
OdpowiedzUsuńNo na prawdę, kolejny raz nie do końca szczęśliwa i dotknieta przez los kobietka w Twoim wykonaniu... i znów widzę, że tworzysz postać, która ma w sobie jakąś ukrytą siłę, której chyba sama nie jest świadoma! Ja będę mocno trzymać kciuki, aby nie tylko w tych ilustracjach Bonnie odnalazła spokój i odwagę, których uczy najmłodszych! Będę trzymać kciuki, aby zjawił się ktoś, kto na prawdę pokaże jej, że w życiu nie trzeba się wcale bać!
Ona jest totalnie do ukochania, tulę mocno! Baw się dobrze i jakby co... to wiesz gdzie nas szukać :)]
Abi
[Żeby życie miało smaczek, raz złośnica raz... No, nic mi się tu nie rymuje, ale Bonnie to z pewnością najłagodniejszy charakter ze wszystkich trzech kobietek, które tutaj stworzyłaś. To szlachetne, że sama doświadczyła trudnej przeszłości, a teraz chce chronić najmłodszych przed czymś podobnym. Aż chciałoby się ją przytulić i powiedzieć, że jest się z niej naprawdę dumnym! Mam nadzieję, że tym razem los w nagrodę ześle jej kogoś wyjątkowego, kto sprawi, że już nigdy nie zwątpi w siebie. Bonnie zdecydowanie na to zasługuje! Powodzonka z kolejną panną! :)]
OdpowiedzUsuńRowan Johnson
[Cześć. Karta świetnie oddaje to, że w tak, delikatnie mówiąc, niesprzyjających warunkach dzieci często uciekają w świat marzeń oraz, że pewne braki we wczesnych latach niestety procentują niekoniecznie dobrymi wyborami w przyszłości. Mimo tego, co ją spotkało, wydaje się, że Bonnie nie zatraciła dziecięcego spojrzenia na świat, co zapewne rozwija w swojej twórczości. Oby w końcu spotkało ją coś naprawdę dobrego. Udanego wątkowania!]
OdpowiedzUsuńVima Malkovich
- Belmont, jest sprawa – usłyszał za swoimi plecami głos Jilla, zarządcy rancza Davenportów, gdzie pracował od kilku tygodni. Odłożył szczotkę, którą od piętnastu minut czyścił jedną z klaczy, na drewniany podnóżek stojący w kącie boksu konia i wyprostował się, przejeżdżając ręką po grzbiecie zwierzęcia. Otarł z czoła pot i odwrócił się do zmierzającego w jego kierunku mężczyzny. – Sanders wypadł nam dzisiaj, jedzie doglądać bydła w Camden, musisz go zastąpić na festynie rodzinnym. – Nie był pewny czy dobrze zrozumiał mężczyznę, więc zmarszczył czoło zdziwiony.
OdpowiedzUsuń- Na festynie rodzinnym? Niby co mam tam robić?
- Weźmiesz dwa konie i pozwolisz bachorom się nimi nacieszyć. – Sprecyzował jego zadanie mężczyzna, ale to wciąż nie były wystarczające wyjaśnienia, które Weston był w stanie zaakceptować. Nie pasował do festynów, ludzi, a tym bardziej dzieci. Nie chciał w takich miejscach się obracać, ani dać się zauważyć. Starał się trzymać z dala od mieszkańców Mariesville, którzy przechodzili na drugą stronę ulicy, gdy tylko go spostrzegali. Festyn rodzinny brzmiał jak wepchanie się wprost pod nadjeżdżający pociąg, który nie wyhamuje na czas, a jemu życie, pomimo wszystkich zaistniałych okoliczności, wciąż było miłe.
- Przemyślałeś to, Jill? Nie muszę ci przypominać, kto w tym mieście jest diabłem wcielonym? – Ściągnął z głowy podniszczony kapelusz kowbojski, naciągnął rękaw koszuli i przetarł nim zakurzony rant, po czym ponownie założył go i wbił wzrok w starszego mężczyznę, który pokiwał twierdząco głową. – Dobra, szykuj hajs na kaucje, znajdziesz mnie pewnie na posterunku – odparł zrezygnowany Weston i wyszedł ze stajni.
Od dwóch miesięcy skutecznie udawało mi się unikać wszelkich kłopotów, ale najwidoczniej los wciąż z niego drwił, gdy prowadził brązowego konia wzdłuż przystosowanego do tego na czas festynu wybiegu. Dzieciaki uwielbiały zwierzęta, na które mogły się wspiąć, przejechać na ich grzbiecie i powymachiwać swoimi małymi rączkami w stronę rodziców, którzy najnowszymi telefonami robili im milion zdjęć, uwieczniając roześmiane buźki swoich pociech. Ekscytacji i okrzykom radości nie było końca. Pomimo tego, że Mariesville było małym miasteczkiem, gdzie na każdym kroku można było spotkać amatorów jeździectwa, nie każda rodzina mogła sobie pozwolić na lekcję jazdy konnej swoich pociech, więc kolejka do miejsca, które przygotowano dla rancza Daveportów, nie miała końca. Weston starał się nie wychylać, chodząc ze spuszczoną głową, by ukryć swoją twarz pod rondem kapelusza i nie dać się poznać mieszkańcom. Wielu z nich znał, w końcu urodził się i dorastał w tym miejscu. Przez wiele długich lat Mariesville było dla niego domem i choć nie spodziewał się, że zostanie ugoszczony po powrocie z ośmioletniej odsiadki ciasteczkami z mlekiem przez mieszkańców, to wydawało mu się, że jak każdy, miał prawo tu być.
No, może nie koniecznie na festynie, ale w mieście już tak.
- Czy to Belmont? – mężczyzna rozpoznał w kowboju niegdysiejszego mieszkańca, lecz szukał potwierdzenia swojej teorii u towarzysza, który zdezorientowany popatrzył mu prosto w oczy, gdy ten zwrócił na nich uwagę. – Jasna cholera, to Belmont! – podniósł ton głosu tak, że wszyscy dorośli momentalnie przestali interesować się chodzącą myszką z disneyowskiej bajki, szukając źródła krzyków. – Co ten bandyta tutaj robi?! – wykrzyczał w tłum. – Powinien nadal gnić w więzieniu!
UsuńWeston spuścił głowę i wziął głęboki oddech. Naprawdę nie szukał kłopotów. Chciał wyjść na prostą, zerwać z przeszłością. Odsiedział całą karę ośmiu lat pozbawienia wolności. Miał uczciwą pracę, w której tyrał od świtu do zmierzchu i zarabiał na podstawowe utrzymanie. Stronił od The Rusty Nail i alkoholu, nie wchodził nikomu w drogę, a wręcz z niej schodził aby uniknąć takich sytuacji. Ale i tak musiał się znaleźć jakiś aferzysta, bohater w czerwonej pelerynie, który zgrywał szeryfa i stał na straży porządku i moralności. Gdy podniósł wzrok, był już otoczony gapiami, których zwołały krzyki faceta, może nawet rozpoznawał w nim gościa, który chodził z nim na zajęcia w szkole, nie ważne. Najważniejszym było teraz trzymać nerwy na wodzy i nie dać się wciągnąć w jakąkolwiek szarpaninę
.
- Co Ty tutaj robisz, z dziećmi?! Nie ma miejsca dla takiego degenerata jak ty wśród uczciwych ludzi! Wynoś się, skąd przyszedłeś! Gdzie jest jakiś menadżer?! Kto w ogóle dopuścił do tego, żeby skazaniec pojawił się na festynie dla dzieci! Trzeba go przeszukać! Co jeśli porwał jakieś dziecko albo przemycił narkotyki?!
Weston nie wiedział, co zrobić i jak uciec z tej sytuacji. Naprawdę nie chciał zareagować, pomimo iż jego dłonie mimowolnie zaciskały się w pięść. W głowie kalkulował na chłodno, jak zakończyć konflikt, w końcu wciąż był kryminalistą, na którego szczególnie zwracała uwagę tutejsza policja. Chciał zignorować krzyki, które wciąż przybierały na sile, wziąć konie i ulotnić się, ale do uszu doszedł go znajomy głos wypowiadający cicho jego imię i cały świat na sekundę się zatrzymał.
Bonnie… wymówił w myślach imię, które przez długie lata prześladowało go w snach. Odwrócił się mimowolnie, jakby chciał się upewnić, że się nie przesłyszał, bo akurat jej głos był w stanie rozpoznać wszędzie. Stała tam, taka sama jaką ją zapamiętał, wciąż piękna, ale już nie jego. I w tym samym momencie poczuł mocne uderzenie w szczękę, które momentalnie go otrzeźwiło.
Usuń- Co do cholery?! – złapał się za twarz, zwracając się przodem do napastnika, nie zareagował, wciąż mając nerwy na wodzy. Jednak gdy jego dawna znajoma wbiegała pomiędzy nich, chcąc załagodzić całą sprawę, została pchnięta przez faceta wciąż wymachującego rękoma, nie wytrzymał i rzucił się na niego, całą swoją mocą przygwożdżając go do ziemi. – Trzymajcie go! – krzyknął do gapiących się facetów z piwem w ręce, jakby było to najlepsze przedstawienie dzisiejszego dnia. Gdy ci w końcu zareagowali, od razu podbiegł do Bonnie i pomógł jej wstać.
- Bonnie… jesteś cała? – odciągnął ją na bok, zza płot do którego przywiązał konie. Usłyszał jej ciche syknięcie, gdy dotknął jej prawego ramienia. Nie interesowało go to, co dzieje się z mężczyzną, tłumem, czy nadbiegającą policją, której syreny usłyszał w oddali. Liczyło się tylko, czy brunetka nie doznała poważniejszych obrażeń stając w jego obronie. – Harda, jak za starych, dobrych czasów – uśmiechnął się delikatnie patrząc jej w oczy.
Iha! Kałboj wkracza do akcji ♥️
Od samego początku, kiedy tylko usłyszał o przydzielonym mu zadaniu liczył się z tym, ze ten dzień się tak zakończy. Był tylko byłym skazańcem, który odsiedział swój wyrok bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie warunkowe – nie dla niego było życie w idealnie zsynchronizowanym społeczeństwie. Ludzie Mariesville przestrzegali norm i praw, które on lata temu miał za nic naginając je do granic wytrzymałości. Choć odpokutował za swoje złe uczynki, za rzeczy których się dopuścił, ale także rzeczy, do których się przyznał, nigdy już nie miał zaznać znaczenia słowa społeczność. Był wyobcowany, wytykany palcami. Opowiadano o nim historie, które często ubarwiano, gdy przekazywano je z ust to ust. Przez większość czasu nie zaprzątał sobie tym głowy, ludzie zawsze gadali i zawsze będą, nie zmieni ich, tak samo jak nie zmieni swojej przeszłości. Chciał jednak zmienić swoją przyszłość, znaczyć coś więcej, nie być traktowany jak zwykły śmieć, ale dzisiaj dobitnie zrozumiał, że już zawsze będzie chodził po tych ziemiach z łatką skazańca.
OdpowiedzUsuńWidok jego Bonnie wprawił go w osłupienie. Ileż to razy myślał o niej podczas długich nocy w celi? Ile razy wyobrażał sobie, że ich życie potoczyło się całkowicie inaczej, bez całej tej brutalności, która wdarła się do ich rzeczywistość jeszcze w dziecięcym wieku. Zamykając oczy i wsłuchując się w krzyki innych osadzonych, wyobrażał sobie, że nigdy nie poznali ludzi, którzy zmienili ich życie w piekło, nie naznaczyli wszystkich pozostałych im na tym świecie dni bestialstwem i bezwzględnością. Myślał o tym, że wyjechali z Mariesville, zostawiając za sobą nic niewarte, patologiczne rodziny, z których się wywodzili; zaczęli życie gdzieś w Atlancie, a może Nashville, idąc do normalnej pracy, czerpiąc z życia wszystkie jego pozytywy, jak normalni ludzie.
Normalność jednak nie była im pisana. Nie znali znaczenia tego słowa, bo dorastając w domach, do których oprócz biedy, codziennie pukają do drzwi uzależnienie i toksyczne relacje, a rodzice są nimi jedynie na akcie urodzenia, zachowując się jak najgorsi oprawcy, czy takie dzieci mogą wiedzieć co jest normalne?
- Nie przejmuj się moją twarzą – uśmiechnął się do niej delikatnie, choć zabrzmiał oschle. W jego głosie od lat nie było już słychać nic poza rezygnacją i goryczą, więc ciężko było mu ucieszyć się na widok dawno niewidzianej przyjaciółki. Niegdyś radosny chłopak, niewzruszony nieprzychylnym losem i złą talią kart, którą dostał od życia, wyrósł na apatycznego mężczyznę, który roztaczał dookoła siebie tylko smutek i żałość.
Widział jak jej ręka powędrowała w górę, najprawdopodobniej po to, by dotknąć jego policzka, był jednak wdzięczny za to, że wstrzymała się w połowie drogi i opuściła ją wzdłuż ciała. Nie żywił do niej urazy, w głębi serca wciąż oddałby za nią życie, tak jak ponad dekadę temu, ale nie chciał i nie był gotowy na powrót wspomnień, na rozpalenie w nim nadziei, że może los mu sprzyja, skoro Bonnie po tylu latach ponownie stanęła na jego drodze. Wszelka nadzieja w życiu Westona już dawno zgasła, a on przyzwyczaił się, że będzie wiódł podłą egzystencję po kres swoich dni. Tylko czasami wracał pamięcią do szczęśliwych chwil, które przeżył u boku stojącej przed nim kobiety, nim ich życie spowiła ciemność.
- Bonnie, nie żywię do ciebie urazy – powiedział patrząc jej w oczy, w których dostrzegł cień smutku. Tak bardzo tęsknił za brązem jej tęczówki, w który uwielbiał wpatrywać się przed laty. – Dostałem to, na co zasłużyłem, a ty zrobiłaś to, co musiałaś żeby móc dalej żyć. Było, minęło. – skwitował, wzruszając ramionami.
UsuńJeżeli miał być na kogoś zły za to, że trafił do zakładu karnego na długie osiem lat, to mógł tylko na siebie. Każda decyzja, którą kiedyś podjął była jego, nie czuł się zmuszany do większości popełnionych przez siebie czynów. Wręcz przeciwnie, był odpowiedzialny za wszystko, a najbardziej za to, że nie potrafił na czas przejrzeć człowieka, który ich życie zamienił w piekło.
Westchnął głęboko, gdy usłyszał zza ich plecami głos funkcjonariusza miejscowej policji. Miał już z nim wątpliwą przyjemność zapoznania się, gdy wrócił do Mariesville, a patrol zatrzymał go, gdy polną drogą wracał z rancza do swojej przyczepy. Nie zrobił wtedy nic złego, jedynie przykuł ich uwagę, ale pogrozili mu palcem mówiąc, że będą mieli go na oku i na pewno spotkają się w mniej sprzyjających mu okolicznościach. I oto byli.
- Bonnie, nie, przestań – szepnął, gdy kobieta chcąc stanąć w jego obronie, wdała się potyczkę słowną z funkcjonariuszami. Zawsze ciągnęło ją do kłopotów, to zapewne nie zmieniło się od ich ostatniego spotkania, ale Weston już nie był tym samym hardym młodym mężczyzną, który za wszelką cenę chciał udowodnić swoje racje. Wiedział, że są na przegranej pozycji i nie próbował wdawać się w zbędne dyskusje z oficerami policji.
Zacisnął pięści, gdy młodszy z mężczyzn zainsynuował jego towarzyszce, do czego mógłby się przydać. Gdyby nie jego sytuacja, najpewniej stanąłby w jej obronie, ale nie miał zamiaru spędzić na komendzie więcej niż jest to konieczne, a za napaść na policjanta na pewno kaucja wzrosłaby kilkukrotnie, a cała sytuacja skończyłaby się przed sądem. Szturchnął Bonnie delikatnie w bok dając jej do zrozumienia, że powinna się poddać, nie nakręcać sytuacji. Im szybciej znajdą się na komendzie, tym szybciej Jill będzie mógł pomóc im się z niej wydostać. Nie miał zamiaru robić dodatkowego teatrzyku na festynie.
- Odpuść, Bon Bon - mruknął i wykonał polecenie młodszego z policjantów, który nakazał mu się odwrócić, by móc go skuć. Kątem oka cały czas obserwował zachowanie mężczyzn w stosunku do niej, ale starszy z funkcjonariuszy zdawał się nie pochwalać zachowania swojego partnera, na co West delikatnie się rozluźnił.
- Panno Abrams – mężczyzna przeczytał nazwisko z dowodu tożsamości, który trzymał w rękach, oglądając go z oby dwóch stron. – Mam nadzieje, że kajdanki nie będą tutaj potrzebne. Zapraszam do radiowozu, są państwo zatrzymani do czasu wyjaśnienia sprawy. Pojedziemy teraz na komendę. – wskazał Bonnie radiowóz, stający nieopodal i pchnął ją delikatnie w jego kierunku.
UsuńWeston jedynie westchnął czując zimy metal zaciskający się na jego nadgarstkach. Młodszy z oficerów, który wciąż jeszcze najwyraźniej wierzył, że dzierży w rękach władzę absolutną, bo ukończył szkolenie przed kilkoma laty i był lepszy od skazańca, pchnął go dziarsko, by podążył za nimi do radiowozu. Podstawił mu przy tym nogę, o którą Weston potknął się, gdy jego wzrok był utkwiony w plecach Bonnie. Wylądował w kałuży błota, ochlapując przy tym kilku gapiów. Funkcjonariusz najwidoczniej liczył, że kowboj doda mu powodów do zatrzymania. Nie przekalkulował jednak, że Weston już dawno przywykł do traktowania go jak śmiecia i po prostu podniósł się zwinnie, ociekający brudną mazią, kompletnie nie reagując na poniżenie ze strony policjanta, ruszył w stronę siedzącej już w radiowozie Bonnie.
umazaniec
- Bonnie, było minęło. Musiałaś to zrobić i cieszę się, że nie rozmyśliłaś się. Gdybym wtedy nie wziął na siebie całej winy i nie poszedłbym do więzienia… - urwał na chwilę zaciskając szczękę, jakby nie chciał wypowiedzieć cisnących się na usta słów. Nie chciał nawet myśleć o tym, do czego był zdolny jego były szef i jak mógłby ją potraktować, gdyby West nie podłożył się w sądzie. Spuścił głowę i westchnął. – Wiesz, że on nie przebierał w środkach. Dałem radę. Może nie byłem winny temu, za co mnie skazali, ale doskonale wiesz, że święty nie byłem.
OdpowiedzUsuńPrzez osiem lat czekał na moment, w którym odnajdzie ją, gdy tylko wyjdzie odbywając całą karę pozbawienia wolności. Chciał być pewien, że wykorzystała dobrze ten czas i ułożyła sobie życie, tak jak na to zasługiwała. Żadne z nich nie było winne temu, jak potoczyło się życie. Ono się po prostu przytrafiało, a West doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nie był kowalem swojego własnego losu. Brał co przynosiło jutro. To inny ludzie podejmowali za niego pomniejsze decyzje, konsekwencje których musiał ponieść na swoich barkach. Przywykł do tego, bo chociażby chciał zmienić swoje przeznaczenie i obrać inną drogę, najwyraźniej jego dni były przesądzone – musiał być tym podejrzanym typem spod ciemnej gwiazdy.
Założył kosmyk włosów, który niesfornie wydostał się z gumki do włosów, za jej ucho. Bał się, że śni, że za chwile wybudzą go nawoływania strażnika więziennego i wizerunek Bonnie umknie okazując się jedynie ułudą, a on obudzi się w zimnej celi, na niewygodnym materacu. Wielokrotnie tak się zdarzało przez ostatnie osiem lat. Ból rozchodzący się po jego szczęce od uderzenia mężczyzny jednak świadczył o tym, że to nie sen, a stojąca przed nim kobieta jest jak najbardziej realna. Choć wciąż wyglądała tak samo pięknie, jak gdy widział ją po raz ostatni, zdawał sobie sprawę, że ostatnie osiem lat dało jej w kość. Była tą samą upartą kobietą, z burzą niesfornych loków, której wszędzie było pełno, jednak w jej oczach dostrzegał smutek, który nie rozumieł czy był spowodowany stojącym przed nią nim samym, czy ostatnimi ośmioma latami rozłąki. Miał tak wiele pytań, które chciał jej zadać. Jak żyła? Czy uwolniła się z koszmaru ich młodzieńczych lat? Czy poukładała sobie życie z kimś, kto na nią w pełni zasługiwał? Czy pamiętała o nim?
Tak bardzo chciał wziąć ją w ramiona, przytulić mocno do siebie i zaciągnąć się jej zapachem, przypominając sobie beztroskie chwile, które kiedyś razem dzielili. Noce pod rozgwieżdżonym niebem Mariesville, w trakcie których leżeli na starym, zmechaconym kocu, gdzieś na polanie za sadem, rozprawiając o tym, kim byliby, gdyby tylko mogli wybrać inne życie. Podkradane z sadu jabłka, z których ich miasto słynęło; wymykanie się ze szkolnych zajęć, by wkraść się tylnym wejściem do kina na najnowszy film Marvella, które Weston uwielbiał, ale nigdy nie było ich stać na bilety. Bonnie była jedyną stałą w jego życiu. Zawsze w nim była, dzieliła z nim chwile dobre, ale i te złe, a on jak zakochany kundel szedł za nią w ogień za każdym razem, gdy jej wybuchowy charakterek pakował ich w niemałe kłopoty. Może gdyby zebrał się w sobie na czas i powiedział jej o swoich uczuciach nim oby dwoje trafili do przestępczego półświatku, może wtedy odwróciłby los i dzisiaj byliby w całkowicie innym miejscu, mniej poobijani przez życie.
UsuńDzisiaj był jednak innym człowiekiem. Chodzącym cieniem tamtego beztroskiego chłopaka, który uśmiechem zarażał innych. Zamkniętym w sobie, przepełnionym żalem i goryczą, że dostał najgorsze możliwe karty od życia, z którymi nie mógł wejść do gry o lepsze jutro. Nie było już w nim ani krzty nadziei, nie potrafił udawać, że życie go po prostu złamało, a osiem lat w zakładzie karnym nie odcisnęło na nim wielkiego piętna.
- Bon Bon – poprosił ją raz jeszcze gdy wciąż wsiadając do policyjnego wozu dyskutowała z oficerami. – Proszę… - popatrzył jej w oczy cały ubłocony. Jego policzki przybrały odcień głębokiej czerwieni od wstydu, który go przepełnił. Nie chciał żeby kobieta musiała patrzeć na niego w tak upokarzającej chwili, ale stało się. Była tutaj, musiała być świadkiem kolejnego upokorzenia, na które się godził aby tylko wyjść całym z tej chorej sytuacji i móc wrócić do przyczepy kempingowej, która była jego domem. Nie tak wyobrażał sobie ich pierwsze spotkanie po tylu latach rozłąki, chciał zapaść się pod ziemie i nigdy stamtąd już nie wypełznąć. Każdym mógł być świadkiem tego zdarzenia, ale nie ona. Nie kobieta, o której myśli, utrzymywały go przy życiu podczas całej odsiadki. – Nie reaguj, tylko go bardziej nakręcisz – szepnął do niej, gdy ocierała chusteczkami jego twarz. – Na komisariacie zadzwonię po Jilla, zarządcę rancza, na którym pracuję, on ma wpływy… wyciągnie nas z tego naprawdę szybko, tylko nie dodawaj im powodu do zatrzymania – mruknął a chcąc uniknąć jej wzroku utkwił go w swoim ubłoconych kolanach. Życie ewidentnie znowu zagrało mu na nosie.
❤️
Mimowolnie parsknął śmiechem, gdy Bonnie zebrała z jego twarzy błoto, które jeszcze nie zdążyło zaschnąć i rozsmarowała je sobie na policzkach, przypominając mu o wspólnie spędzonym dzieciństwie. Gdyby zamknął oczy i na chwilę zapomniał, że znowu siedzi skuty kajdankami na tylnej kanapie policyjnego radiowozu, mógłby przywołać obrazki małej Bonnie, która doprowadzała go do śmiechu, za każdym razem, gdy wymyślała coraz to absurdalniejsze zabawy. Weston chętnie brał w nich udział, choć częściej przybierał rolę starszego brata i próbował odwieść od pomysłów, które przekraczały jego wyobraźnię. Rówieśniczka z pewnością miała bardziej poszerzone horyzonty w tym temacie niż on sam, choć oby dwoje zmagali się z rodzinnymi problemami, to Bonnie uciekała w wyimaginowany świat częściej od niego.
OdpowiedzUsuńWeston zaczął przyjmować życie takim, jakie jest w bardzo młodym wieku, orientując się, że od życia dostał nic więcej niż środkowy palec wystawiony w jego stronę. Nie był złotym dzieckiem Murray’ów czy Dixon’ów, którzy w mieście słynęli z przedsiębiorczości i fortuny. Nie miał rodziców, którzy troszczyliby się o niego w sposób, w którym robili to rodzice kolegów ze szkolnych ławek. Do szkoły na drugie śniadanie nie przynosił kanapek, a częściej zerwane po drodze na zajęcia, jabłka z przydrożnych jabłoni. Poza sezonem owocowym wyczekiwał z niecierpliwością obiadu serwowanego na szkolnej stołówce, bo był to jedyny ciepły posiłek w ciągu jego długiego dnia. Wzbudzał w ludziach skrajne emocje. Wielu mu współczuło, wiedząc, że Belmontowie to męty i pijacy, których nie interesuje żywot własnego dziecka. Inni wytykali palcami, wyzywając od biedaków, wróżąc, że pójdzie w ślady rodziców. W tym wszystkim Bonnie stała się bardzo szybko promyczkiem dającym nadzieje, że nie jest sam, że są na świecie ludzie, którzy mają równie pod górkę co on. Dlatego nigdy nie oponował, gdy ciągnęła go do wspólnej zabawy, a wręcz uwielbiał alternatywny świat, w którym żyli w dwoje.
Nie musisz być dłużej sam, Weston. Jestem tutaj.
UsuńZacisnął dłonie na swoich kolanach, gdy usłyszał słowa siedzącej obok, równie ubłoconej, co on, kobiety. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony odczuwał radość mając ją obok siebie, móc patrzeć bezkarnie w jej oczy i upewnić się, że Bonnie udało się żyć dalej, po całej tej śmierdzącej sprawie z gangiem i Hectorem. Przez osiem lat zastanawiał się, czy dalej z nim jest czy może los się do niej uśmiechnął i uciekła od zwyrola, którym był jej chłopak, a jego szef. Z drugiej bał się, że już nigdy nie powrócą do łączącej ich zażyłej relacji, bo czas zmienił Westona. Na próżno było szukać mężczyzny, którego kochała, bo w jego miejsce pojawił się człowiek z wieloma bliznami, noszący w sobie głęboki mrok. Nie chciał aby pochłonął on i Bonnie.
- Tak, zostałem kowbojem. Niezbyt wiele miejsc oferuje pracę byłym skazańcom. Musiałem się nauczyć zaganiać bydło i dbać o konie, inaczej kiepsko malowały się szansę na wyjście na prostą. Chyba mam wrodzony talent, mogłem od razu skierować swoją ścieżkę kariery na tę drogę – położył na kolanach ubłocony kapelusz i zmarszczył nos zaciskając usta. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie stać go było na nowe nakrycie głowy, więc czekało go naprawdę dużo pracy w doczyszczeniu czarnego rondla. – A ty masz kogoś na kogo możesz liczyć? – podniósł głowę zapominając o błahostce i popatrzył z nadzieją na Bonnie.
Tak bardzo chciał usłyszeć, że ułożyła sobie życie, zapomniała o matce sprowadzającej do domu coraz to nowszych wujków; o Hectorze, przy którym powieliła schemat swojej rodzicielki, wpadając w łapska mężczyzny tyrana, który kilkukrotnie podniósł na nią rękę. O życiu w ciągłym niebezpieczeństwie, jakie niosło za sobą zadawanie się z członkami zorganizowanej grupy przestępczej. Byłby szczęśliwy, gdyby opowiedziała mu o tym, że teraz ma bezpieczną przystań, w której może się schować przed złem całego świata. Kogoś, kto dopilnuje, że nie stanie się jej żadna krzywda i kto o to naprawdę zadba. Sam Weston, mimo składanych jej latami obietnic, nie udźwignął ciężaru, jaki musieli nieść na swoich barkach i dał się wciągnąć w to, czym najbardziej gardzili.
Zignorował komentarz funkcjonariusza i gdy tylko podjechali pod komisariat dał się wyciągnąć mężczyźnie z radiowozu. Ten dosłownie wepchnął go przez drzwi do budynku, a Weston o mały włos ponownie nie wylądował na kolanach. Tym razem zachował równowagę i wyprostował się idąc przed policjantem. Znał kolejność wydarzeń.
Usuń- Chcę teraz wykonać mój telefon… - od razu głośnie i wyraźnie odwołał się do swoich praw, gdy policjant pchnął go do tymczasowej celi i przekręcił klucz, zamykając go w środku.
- Gdyby to ode mnie zależało, chuja byś dostał, a nie telefon – poirytowany funkcjonariusz przyciągnął do kraty słuchawkę stacjonarnego aparatu, podając ją mężczyźnie, a Weston podyktował mu numer telefonu do wykręcenia. Już po dwóch sygnałach usłyszał na linii dobrze znany mu głos Jilla, któremu po krótce wyjaśnił sytuację i usłyszał od niego zapewnienie, że już jedzie na komendę.
- Jill Davenport? – policjant skrzywił się słysząc imię zarządcy owianego złą sławą rancza. Zabrał słuchawkę z rąk Westona i z pogardą splunął mu pod nogi. – Ciągnie swój do swego…
Weston zmierzył mężczyznę, ale wciąż ze stoickim spokojem nie reagował na zniewagi. Przeniósł wzrok na Bonnie, która siedziała przy biurku starszego funkcjonariusza i żywo gestykulowała, opowiadając co naprawdę zaszło na jarmarku. Cieszył się, że przynajmniej oszczędzili jej wrażeń i nie wepchnęli do celi razem z nim.
Kowboj ❤️