Podkład: Five Finger Death Punch - Welcome to the circus
Nie przyzwyczajaj się do mnie. Nie zapamiętuj mojej twarzy, nie pamiętaj, ile łyżeczek cukru wsypuję do herbaty, zapominaj, jak się ruszam, jak ubieram, jak pachnę. Nie przywiązuj się do mnie - ja mam w zwyczaju uciekać.

Data i miejsce urodzenia
11/01/1997, Perth (Australia Zachodnia)Obywatelstwo
Australijskie i włoskieGrupa
Młody profesjonalistaZawód
Instruktor jazdy konnejStudia
Filozofia, Università di Parma Choroby
Daltonizm i epilepsja fotogennaKsięga Życia
Swoją trwająca prawie dwa lata przygodę z Mariesville zaczął od niemal doszczętnego skasowania samochodu na jednym z pierwszych drzew zasadzonych przy drodze prowadzącej z Camden oraz pokaźnym mandatem. Cóż, prosta i pusta o tej porze nocy jezdnia aż kusiła, by mocniej nacisnąć na pedał gazu, a wybiegający z krzaków pies nie okazał się tak uprzejmy, by poczekać na swoją kolej, zmuszając Montiego do mocnego hamowania oraz nagłego szarpnięcia kierownicą. Przeklęty kundel odszedł bezpiecznie w ciemność, ale on mógł już zapomnieć o błogim poczuciu anonimowości jakie w założeniu miało mu towarzyszyć jeszcze przynajmniej do świtu. Trudno przecież oczekiwać, by w tak niewielkiej miejscowości ludzie nie zwrócili najmniejszej uwagi na dźwięki policyjnych syren rozdzierających mrok. Pomijając już fakt, że psioczenie mężczyzny na towarzyszący mu od paru miesięcy pech też nie należało do najcichszych. Najpierw dał się wmanewrować w aranżowane narzeczeństwo, następnie omal nie został zaciągnięty przed ołtarz przez inną babę usiłującą wmówić mu ojcostwo bachora, którego nawet nie nosiła pod sercem, a teraz w dodatku czekało go starcie z rodzinną legendą głoszącą, iż w starym domu leżącym u podnóża Riverside Hollow podczas burzowych nocy słychać przerażające krzyki ofiar jego pradziadka - sławnego gwałciciela. Doprawdy, kurwa, lepszego spadku zostawić swoim potomkom, szczególnie w linii męskiej, niż reputacja diabłów nie mogłeś, stary draniu...
Skrzyneczka Tajemnic
1. Właściciel ciągle poobijanej morskiej Alfy Romeo Stelvio.
2. Wiecznie na bakier z zapisami kodeksu ruchu drogowego.
3. Opiekun trzech koni (narowistego luzytana Thora, nieco płochliwego appaloosy Achillesa i spokojnej andaluzyjki Poppei), orła przedniego Magniego, dwóch psów: Ramzesa (asystującego dalmatyńczyka pomagającego mu w walce z objawami epilepsji) i Fortuny (jednego ze szczeniaków goldena, które ktoś próbował utopić w Maple River) oraz Chione (kotki abisyńskiej).
4. Nałogowy palacz.
5. Bawidamek.
6. Wyśmienity kucharz oraz miksolog.
7. Świetny łucznik.
8. Umiejętność gry na harmonijce ustnej i saksofonie.
9. Wytatuowany płonący lwi pysk na prawej ręce.
10. Przyszły spadkobierca kopalni Capricorn Sapphire (Central Queensland, Australia).
2. Wiecznie na bakier z zapisami kodeksu ruchu drogowego.
3. Opiekun trzech koni (narowistego luzytana Thora, nieco płochliwego appaloosy Achillesa i spokojnej andaluzyjki Poppei), orła przedniego Magniego, dwóch psów: Ramzesa (asystującego dalmatyńczyka pomagającego mu w walce z objawami epilepsji) i Fortuny (jednego ze szczeniaków goldena, które ktoś próbował utopić w Maple River) oraz Chione (kotki abisyńskiej).
4. Nałogowy palacz.
5. Bawidamek.
6. Wyśmienity kucharz oraz miksolog.
7. Świetny łucznik.
8. Umiejętność gry na harmonijce ustnej i saksofonie.
9. Wytatuowany płonący lwi pysk na prawej ręce.
10. Przyszły spadkobierca kopalni Capricorn Sapphire (Central Queensland, Australia).
「R」
Odautorsko
[Rany! Ty się chyba nie umiesz opanować jak już ruszy Ci głowa xD Podziwiam, widząc, jak tworzysz i tworzysz i tworzysz! Wow, Twoja wena i wyobraźnia nie mają granic!
OdpowiedzUsuńJAKIE CUDOWNE ZWIERZĘTA! Ja po prostu przepadłam totalnie. W sumie chyba tylko dla takiego zwierzyńca możnaby go poderwać, hahahaha! No historię usłaną kobietkami ułożyłaś mu taką tragikomiczną niejako, ale mimo że nie ma tam nic śmiesznego, to jakoś tak wesoło się to czytało :P
Baw się dobrze i pilnuj go, by więcej bab nie łapał! :P]
Abi
[Nie mogę, Twojego pana życie naprawdę nie oszczędzało... Można nawet powiedzieć, że spotkała go prawdziwa seria niefortunnych zdarzeń. A jak nie przestanie palić, to (podobnie jak zresztą w przypadku Isabeli) tych niefortunnych zdarzeń z pewnością przybędzie.
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci miłej zabawy z kolejną postacią! <3]
Isabela Redwood
[Dopiero teraz zajrzałam pod kartę Isabeli i zobaczyłam Twój komentarz. :(( Mail do kontaktu: ketsurui567@gmail.com]
UsuńIsabela
[Cześć! Jakie to cudowne, że Mariesville pobudziło kreatywność w wielu autorach, sprawiając, że wiele osób decyduje się na kilka postaci. Każdy z twoich panów jest zupełnie inny, ale wszyscy są równie interesujący! Jakoś strasznie rozbawił mnie prześladujący Montiego pech, może dlatego, że sama nie urodziłam się pod najszczęśliwszą gwiazdą i jeśli coś złego ma się wydarzyć, z reguły z całego towarzystwa spotyka właśnie mnie ;) Także łączę się w bólu z Montim! Z hukiem pojawił się w Mariesville i mam nadzieję, że to dobra wróżba dla jego przyszłości tutaj <3 Wydaje mi się, że będzie w stanie całkiem sprawie rozruszać towarzystwo. Bawcie się dobrze, mnóstwa weny!]
OdpowiedzUsuńPenelope / Tessa / Bonnie
The Rusty Nail było pierwszym ważnym miejscem w Mariesville, o którym usłyszała. W pierwszym dniu pracy zasypała innych lekarzy i pielęgniarki serią pytań tej nowej , świeżo przybyłej do małego miasteczka osoby. Wszyscy od razu wspomnieli o właśnie tym barze, później wymienili kawiarnie, parki, małe księgarnie i sklepy. Isabela doceniała taki porządek — nie zdążyła jeszcze z nikim się dobrze zapoznać, więc nie bardzo miała z kim siedzieć przy kawie, rzadko kiedy miała czas na uspokajający, popołudniowy spacer w parku, nie umiała znaleźć też chwili na sięgnięcie po książkę ze swojego stosu wstydu, który rósł z każdym miesiącem. Bar z kolei… Mogła posiedzieć przy dobrym drinku, porozmawiać z kimś, kogo później zapewne zobaczy tylko przelotnie, poflirtować z kimś nieznajomym, a potem przejść się do cudzego łóżka i szybko wrócić do siebie. Isabela lubiła takie niezobowiązujące sytuacje. Były bardzo, ale to bardzo proste.
OdpowiedzUsuńPiątkowy wieczór nie wyglądał inaczej od innych. The Rusty Nail był wypełniony po brzegi, nieco pijani już ludzie tańczyli na wolnych skrawkach podłogi, a przy właściwie każdym stoliku ktoś siedział. Isabela uniosła brew, wchodząc do środka, ale udało się jej przepchać do baru.
— Hej. Dla mnie będzie Long Island — powiedziała głośno do rudej barmanki za kontuarem i uśmiechnęła się czarująco. Przed wyjściem pomalowała usta na czerwono, wcisnęła w opinające ciało jeansy i włożyła na siebie top na ramiączkach. Nie czuła potrzeby do specjalnego strojenia się, ale chciała poczuć się pewnie. Dzisiaj zależało jej na czymś więcej, niż zwykłej rozmowie z kimś, kto akurat znalazł się obok.
Muzyka wydawała się bardzo głośna, ale Isabela wiedziała, że zaraz się do niej przyzwyczai. Cierpliwie czekała na swojego drinka. Przez chwilę czuła się tak, jak gdyby znowu była w Nowym Jorku, wielkim, pochłaniającym wszystko mieście, które nigdy nie spało. Ceniła anonimowość, jaką dawało jej życie w takim miejscu — tam nikt jej nie znał, a ona nie znała nikogo. Musiała przypomnieć sobie, że znajduje się w Mariesville i pracuje w szpitalu, do którego w razie czego chodzili zapewne wszyscy bywalcy The Rusty Nail. Oczywiście, nie zmieniało to zbyt wiele. Już dawno przestała się przejmować opinią innych.
Isabela
Monti to naprawdę ciekawy gość! Ma taką charyzmę, że nie sposób go nie zauważyć. Jego historia jest pełna zwrotów akcji i humoru, co sprawia, że od razu przyciąga uwagę. Fajnie, że autor stworzył postać, która jest tak złożona – jest bawidamkiem, ale ma w sobie też wrażliwość i odpowiedzialność za swoje zwierzęta.
OdpowiedzUsuńZaskakuje, jak dobrze radzi sobie z trudnościami, mimo że w jego życiu nie brakuje problemów. W dodatku te wszystkie umiejętności – od gotowania po jazdę konną – sprawiają, że to naprawdę fascynujący facet! Widać, że autor ma talent do kreowania postaci, które są nie tylko ciekawe, ale też realne. Czekam na więcej przygód Montiego, bo jestem pewien, że jeszcze mnie zaskoczy!
Oto kilka luźnych pomysłów na relacje między Leną a Montim:
Koleżeństwo z przeszkodami
Na początku mogą się nieco nie lubić, bo Monti jest typowym bawidamkiem, a Lena to twarda babka z zasadami. Ale z czasem zaczynają się poznawać i odkrywać, że mają wiele wspólnego, mimo różnych podejść do życia. Ich relacja mogłaby przerodzić się w prawdziwą przyjaźń.
Wspólne zainteresowania
Lena może nauczyć Montiego majsterkowania i odnawiania mebli, a on ją w zamian nauczy jeździć konno. Przez to zaczynają spędzać razem czas, co prowadzi do zacieśnienia więzi i wymiany doświadczeń.
Ekscentryczna para
Z racji różnych problemów życiowych (Lena z rozwodem, a Monti z rodzinnymi tajemnicami) mogą stać się dla siebie wsparciem. Razem mogą przeżywać chwile słabości, ale i radości, co zbliża ich do siebie. W końcu mogliby zacząć się ze sobą spotykać!
Walka o lepsze jutro
Lena i Monti mogliby stanąć ramię w ramię, by zmierzyć się z problemami z ich rodzinami. Wspólne działania mogą przynieść im ulgę i zbliżyć do siebie, gdy będą pracować nad tym, by poprawić sytuację w swoich domach.
Romantyczny trójkąt
Monti może poczuć coś do Leny, ale nie wiedząc, że ona też go lubi, zaczyna flirtować z inną dziewczyną. Ta sytuacja może stworzyć napięcie między nimi i doprowadzić do momentu, w którym oboje muszą wyznać sobie uczucia.
Mistrz i uczeń
Monti jako doświadczony jeździec może pomóc Lenie w radzeniu sobie z trudnościami, co stworzy ich wyjątkową więź. Lena, w zamian, może dać mu kilka wskazówek dotyczących mechaniki czy odnawiania mebli, co sprawi, że będą się uzupełniać.
Partnerzy w zbrodni
Monti i Lena mogą przypadkowo wplątać się w jakąś lokalną sprawę – może to być tajemnica związana z rodziną Montiego lub nielegalne interesy w miasteczku. Razem będą musieli rozwiązać zagadkę, co połączy ich jeszcze bardziej.]
Lena
[Cześć! Dziękuję za przywitanie Sav na blogu! :)
OdpowiedzUsuńKurczę, ja nie przewiduję żadnych skoków w bok, tym bardziej teraz, kiedy Savannah próbuje odzyskać swoją rodzinkę. Niemniej chętnie coś wspólnie napiszę, jeśli masz ochotę na nieco inny wątek!]
Savannah Weber
Isabela zastukała czerwonymi paznokciami o kontuar baru, czekając na swojego drinka. Jedną ręką podparła twarz i śledziła wzrokiem ruchy rudowłosej dziewczyny, która sprawnie operowała shakerami, butelkami oraz całą tą barmańską aparaturą. Miała już ogromną ochotę na swoje Long Island, naszpikowane wręcz wysokoprocentowym alkoholem. Zasługiwała na trochę zabawy po wielu godzinach trudnej pracy.
OdpowiedzUsuńJej rozmyślania przerwał męski głos, dobiegający zza pleców. Uniosła brwi i spojrzała w bok, na swojego, jak widać, towarzysza. Uśmiechnęła się szeroko, słysząc to, co jej powiedział.
- Po czym to poznajesz? – zapytała z autentyczną ciekawością. Teraz, kiedy się odezwała, wyraźnie dało się usłyszeć jej akcent. Został co prawda stępiony długotrwałym pobytem w Stanach Zjednoczonych, ale nie trzeba było wcale się wysilać, żeby go usłyszeć. – Mam aż tak angielski styl bycia? Czy może po prostu wyglądam tak, jakbym była nie na miejscu? – Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu i przechyliła lekko głowę. – Zastanów się dobrze nad odpowiedzią.
Odwróciła się, gdy barmanka oświadczyła, że jej drink jest gotowy. Isabela wzięła szklankę do ręki i wróciła wzrokiem do nieznajomego, tym razem dobrze mierząc go wzrokiem. Wyglądał naprawdę dobrze; jego brązowa skóra, oświetlona ciepłym światłem lamp, prezentowała się co najmniej interesująco. On też na pewno nie był stąd, mogła to poznać od razu.
- Isabela – przedstawiła się po wzięciu łyka swojego drinka. Był wyjątkowo smaczny. Tego właśnie potrzebowała. – A ty jak masz na imię?
Spojrzała mężczyźnie prosto w oczy, czekając na to, żeby i on zdradził jej swoje imię. Nie spodziewała się tego, że tak szybko uda jej się z kimś porozmawiać, ale najwidoczniej los miał inne plany, na które wcale nie narzekała. Włożyła słomkę do ust jeszcze raz i pociągnęła trochę drinka.
Isabela
Uniosła brew, gdy zobaczyła jego reakcję. Była naprawdę mile zaskoczona — większość mężczyzn, z jakimi miała do czynienia, negatywnie postrzegała każdy przejaw silnej osobowości. Montgomery wydawał się jednak inny niż większość, a do tego sprawnie odbił piłeczkę. Spodobało się jej to.
OdpowiedzUsuń— Hmm, nie do końca wiem, czy jestem zadowolona z tej odpowiedzi. Zaliczam się do większości Europejek? — zapytała przekornie i znowu napiła się trochę drinka.
Uśmiechnęła się szeroko, słysząc, że nie wygląda na profesjonalną zbieraczkę jabłek. Z tym akurat mogła się zgodzić całkowicie, chociaż do tej pory wszystkie osoby parające się zawodowo wszelkimi formami rolnictwa wydawały jej się żywsze, zorganizowane i zadbane pod względem fizycznym. W szpitalu spotykała się z kobietami, które albo dorabiały sobie na jabłkowych plantacjach, albo same prowadziły jakieś biznesy związane z tym sektorem gospodarki — zazwyczaj były to osoby wesołe i rozmowne. Całe Mariesville wydawało się wręcz wyjęte z jakiejś bajkowej krainy, w której zamiast pieniędzy istniały jabłka, a ludzie zawsze mieli chęci do aktywnego życia. Isabela trochę z tego drwił; nigdy nie sądziła, żeby mogła w ogóle znaleźć się w takim miejscu na świecie.
— Masz rację, nie zbieram jabłek, ale przecież wciąż mogę zawodowo ujeżdżać konie — zauważyła, nie bez dwuznaczności. Spojrzała Montiemu prosto w oczy i uśmiechnęła się kącikiem ust. — Może po prostu tego jeszcze nie wiesz.
Nie zdziwiła jej informacja związana z pochodzeniem mężczyzny, chociaż wstawka o Perth wydała jej się ciekawa. Musiał przebyć ewidentnie kawał świata, żeby znaleźć się w tym uroczym miasteczku.
— Tęsknisz czasem za Włochami? Albo Australią? Nie da się ukryć, że tutaj jest na pewno trochę... inaczej — stwierdziła. W tym samym czasie kątem oka zauważyła, że jakaś para opuszcza malutki stolik, umiejscowiony w kącie w zacienionej części sali. — Idziemy? — Wskazała ruchem głowy na to dość zapraszające miejsce w wypełnionym po brzegi barze. Za niedługo ktoś mógł ich przecież ubiec.
Isabela
Przepchnęli się przez tłum ludzi w stronę zwolnionego stolika. Isabela cudem uniknęła kilku prób szturchnięcia ją łokciem, raz zaklęła, gdy ktoś nadepnął na jej stopę, ale ostatecznie udało jej się zająć miejsce. Między krzesłem a blatem było mało miejsca, lecz jakoś się wcisnęła. Niesamowite było to, ilu ludzi postanowiło przychodzić właśnie do The Rusty Nail. gdyby nie widocznie gdzieniegdzie kowbojskie kapelusze i ten charakterystyczny, południowy wystrój, przez chwilę można było mieć wrażenie, że jest się w obleganym nowojorskim barze. Isabela postawiła szklankę z drinkiem na blacie i szybko wypiła kilka łyków.
OdpowiedzUsuń- Aaa, no tak. Ta okropna pogoda. – Uśmiechnęła się nieco ironicznie. Ona nie miała problemów z temperaturą, a jeśli już, to gorzej czuła się właśnie wtedy, gdy na zewnątrz robiło się wyjątkowo gorąco. Wolała deszcz, mgłę, chłód, niemęczące słońce. Wszystko, byleby nie upały. Pewnie przemawiała przez nią ta zimna, angielska krew.
Zmarszczyła lekko brwi, widząc, jak Monti stuka wściekle palcami o swoją szklankę. Cóż, te wspomnienia musiały być naprawdę bardzo nieprzyjemne, skoro złość przybierała aż fizyczną manifestację. Isabela czuła, że podobnie zareagowałaby, gdyby ją ktoś spytał o Nowy Jork. Pewnie dlatego wspominała o tym mieście rzadko i szybko, od razu szukając tematu zastępczego. Nikt nie chciał wracać do tego okresu w życiu, w którym działo się źle. Dlatego też Isabela zrezygnowała z chociażby podjęcia próby zapytania o to, cóż za wspomnienia Monti pozostawił za sobą. To ewidentnie jej nie dotyczyło.
- Czasem – odpowiedziała ostrożnie, tak, jak gdyby sama nie do końca znała odpowiedź na to pytanie. – Wyjechałam z Brighton, kiedy miałam trzynaście lat, a nie miałam też okazji, żeby często tam wracać. – Ostatni raz do Anglii pojechała parę lat wcześniej, kiedy jeszcze miała narzeczonego. – W Anglii wszystko jest bardziej szczere i brudne. Amerykanie nie przepadają za szczerością, zwłaszcza, jeśli jest brutalna. – Isabela często wpadała w tarapaty, bo nie zamierzała porzucać angielskiego, sarkastycznego humoru i tendencji do nazywania rzeczy takimi, jakimi są. Oczywiście, te kłopoty też jej za bardzo nie przeszkadzały, bo nie umiała znaleźć w sobie szacunku dla ludzi, którzy unikali prawdy i obrażali się za nią.
Isabela
Pierwsza rodzina wyznawców Libela wprowadziła się do Mariesville zaledwie pięć dni po jego przyjeździe. Nie spodziewał się, że ludzie zaczną napływać tak szybko. W ciągu kilku tygodni, kierował już grupą około piętnastu ludzi. W mieście takim jak to, nawet tak niewielka zbieranina przyciągała wzrok, a jeśli Brian miał rację co do swojego nowego pacjenta - ich społeczność miała wkrótce się powiększyć.
OdpowiedzUsuńNoah zaczynał się martwić. Brakowało im miejsca. Salka mogła pomieścić trzydzieści osób, ale co potem?
Pozostawała też kwestia mieszkań. Póki co, wyznawcy wynajmowali lub wykupowali domy w mieście, jednak to wiązało się z coraz większym niezadowoleniem mieszkańców. Tubylcy nieprzychylnie patrzyli na obcych masowo sprowadzających się do ich miasta, które dotychczas słynęło z bycia cichą, odludną sielanką.
Noah uważał ich protesty za nierozsądne, ale to nie znaczyło, że mógł je tak po prostu zignorować. Jako spec od kreowania wizerunku, zaczynał się niepokoić, że wrogość kilku konserwatystów wkrótce zmieni się w ogólnomiastową panikę moralną, a stąd już prowadziła prosta droga do agresji.
Na początku planował nieco wyhamować działanie Dzieci w Mariesville. Powiedzieć oczekującym na przenosiny, żeby okazali jeszcze trochę cierpliwości i poczekać, aż mieszkańcy przyzwyczają się do obecności ich grupy. Wtedy przyszedł email od Kamala - prawej ręki i bezpośredniego doradcy Libela, który zlecił mu zakupienie gruntu w Mariesville. Noah dostał instrukcje i wymogi, a także budżet. Nie poznał powodu, dla którego Dzieci potrzebują takiej połaci terenu, ale postanowił nie drążyć. Posłusznie poświęcał wolny czas na poszukiwania kogoś, kto zechce odsprzedać im teren, jednocześnie na zadając zbyt wielu pytań. W Mariesville było to jak szukanie igły w stogu siana.
Ludzie powoli zbierali się na ich cotygodniowe spotkanie. Patriarcha właśnie udostępnił Noah nagranie jednego ze swoich ostatnich wykładów - mówił na nim o rzeczach materialnych, dzieleniu się i o tym jak żyć w zgodzie z pieniędzmi, jednocześnie nie stając się zbyt na nich zafiksowanym. Leeder liczył na owocną dyskusję. Takie tematy zawsze budziły kontrowersje.
Znał już wszystkich członków ich ugrupowania, a jednak - pod salką stał mężczyzna, którego twarzy nie rozpoznawał. Wszyscy inni wchodzili do środka i zajmowali swoje miejsca, a obcy ani drgnął - stał tam z tęgą miną i wyglądał, jakby na kogoś czekał.
Noah przybrał najprzyjemniejszy uśmiech jaki miał w arsenale i podszedł bliżej.
— To twój koń? Nie znam się na nich, ale to kawał wierzchowca — rzucił, starając się wyłapać, w jakim nastroju jest mężczyzna. Czy był sprzymierzeńcem czy przeciwnikiem?
— Jestem Noah. Chcesz wejść do środka? Mamy małe spotkanie dyskusyjne.
Noaś
[sorki, pomyłka, powinno być raczej]
Usuń— Jestem Noah. Chcesz dołączyć? Mamy małe spotkanie dyskusyjne.
Przyjrzał się koniowi. Od kiedy przeprowadził się do Mariesville, jego styczność z tymi zwierzętami wzrosła o jakieś 300%. Czasami czuł się wręcz dziwnie odosobniony, ponieważ jego wcześniejszy kontakt z jeździectwem ograniczał się do obejrzenia "Mustanga" oraz wizyty w minizoo.
OdpowiedzUsuń– Ludziom tutaj przydałoby się coś, co by ich w końcu rozbudziło – powiedział, uśmiechając się szeroko.
Powiedzenie, że ludzie w Mariesville cenili sobie spokój było w pewien sposób trafione, chociaż paradoks polegał na tym, że w swoim dążeniu do spokoju, usilnie go wszystkim zakłócali. Ci sami ludzie, którzy określali się jako "pokojowi" oraz "cisi" rzucali ziemniakami w okna pustych domów, żeby utrudnić ich sprzedaż.
– Pewnie. Pies też człowiek, niech sobie posłucha – rzucił, dając Montiemu znak, żeby poszedł za nim.
Ludzie rozłożyli się na materacach - po turecku lub z nogami wyciągniętymi przed siebie. Niektórzy opierali się o siebie głowami i przytulali. Noah zerknął na ich nowego gościa, badając jego reakcję. Potem zajął się technikaliami.
Razem z Brianem Washtonem rozwinęli ekran i przygotowali film na rzutniku. Ktoś wyłączył światła. Zanim zaczęli oglądać, Noah wyszedł na środek i odchrząknął.
– Pozdrawiam was. – Odpowiedział mu szum pozdrowień. – Dzisiaj patriarcha Libel przychodzi do nas z kolejnym wykładem. Poruszymy dzisiaj temat bogactwa materialnego. Chciałbym, żebyśmy razem obejrzeli materiał, a potem chwilę o nim porozmawiali. Tak jak zawsze.
Usiadł, a Washton odpalił nagranie. Na ekranie pojawiła się twarz starszego mężczyzny ubranego w biel. Miał opaloną skórę i ciemne oczy, wyglądające spod krzaczastych brwi.
– Moi umiłowani, zgromadziliśmy się tutaj, aby zgłębiać prawdę, która od wieków bywa błędnie pojmowana – prawdę o relacji między duchem a materią, między transcendencją a posiadaniem, między tym, co niematerialne, a tym, co doczesne. – Libel mówił spokojnym, monotonnym głosem. – Zbyt długo wmawiano ludzkości, że bogactwo duchowe wymaga odrzucenia bogactwa materialnego. Że droga do oświecenia wiedzie przez wyrzeczenie się wszystkiego, co oferuje ten świat.
Gdzieś w trakcie, Leeder odnalazł Montiego wśród ludzi, po czym po cichu podszedł bliżej.
– I? Co sądzicie? – zapytał szeptem, żeby nie przeszkadzać innym w oglądaniu.
Noah
[przepraszam, że tak długo to zajęło, ale powrót na studia okazał się chaotyczny, od teraz będę już częściej]
Wieczór pachniał świeżo parzoną kawą i mieszanką cynamonu z imbirem, choć światła w Under the Apple Tree już dawno przygasły, a zawieszka na drzwiach głosiła, że lokal jest zamknięty. Brooke rozejrzała się po pustej kawiarni, po raz ostatni upewniając się, czy aby nic nie pominęła. Stoliki lśniły, podłoga pachniała cytrusowym środkiem do mycia, a ostatnie filiżanki schnęły na drewnianej suszarce. Wszystko tak, jak być powinno.
OdpowiedzUsuńOdwiązała fartuszek, który do tej pory ciasno opinał jej talię, i zawiesiła na wieszaku za ladą. Rozplotła włosy z ciasnego koka na czubku głowy, pozwalając im luźnymi falami opaść na ramiona, po czym zarzuciła na ramiona ulubiony płaszcz w kolorze fuksji i ruszyła do drzwi. Zwinnym ruchem wskoczyła na siodełko błękitnego roweru, który czekał oparty o latarnię, jednocześnie wkładając do koszyka przy kierownicy szklane pudełko, do którego spakowała kawałek szarlotki z dzisiejszego wypieku, który obficie polała waniliowym sosem, i kilka maślanych rogalików z kremem pistacjowym.
Droga do Riverside Hollow zawsze budziła w Brooke nutkę ekscytacji zmieszaną ze szczyptą niepokoju, nieważne, jak często ją pokonywała. Brukowane ścieżki porastał mech, tworząc zielone mozaiki między popękanymi kamieniami, a drzewa zdawały się pochylać nad nią jak szeptające sobie nawzajem duchy, szemrząc cicho w takt wiatru. Rzeka, która ciągnęła się wzdłuż całej dzielnicy, każdego poranka i wieczoru rozlewała gęstą mgłę po okolicy, otulając ją tajemniczością. Latarnie rzucały na nią nikłe światło, ale i tak zdawała się niemal żywa, przesuwająca się leniwie wśród pni drzew, pełznąc w stronę domów i ogrodów jak sen, z którego nie sposób się wyrwać. Brooke uwielbiała ten widok – sprawiał, że czuła się jak bohaterka starej baśni, w której granica między rzeczywistością a wyobraźnią była jedynie cienką, niemal przezroczystą zasłoną.
Tym bardziej, kiedy znało się miejscowe legendy.
Szeptano o tej dzielnicy od lat. O opuszczonych domach, w których podobno wciąż można było usłyszeć kroki tych, którzy dawno odeszli. O cienistych postaciach przechadzających się wzdłuż rzeki. Ale przede wszystkim – o jednym konkretnym domu. Tym, który nawet w świetle dnia budził niepokój, a po zmroku stawał się miejscem, którego unikali nawet najodważniejsi.
Brooke jednak nigdy nie pozwalała strachowi dyktować, dokąd powinna jechać. A zwłaszcza dziś.
Dom, który stanowił legendę Mariesville, widziała już z oddali. Wyrastał między drzewami jak wyrzut sumienia miasteczka, przypominając o przeszłości, o której wszyscy woleli zapomnieć. Ściany, choć nosiły ślady czasu, wciąż były mocne, a okiennice wciąż skrzypiały przy najmniejszym podmuchu wiatru. Jeszcze kilka dni temu wyglądał na równie opuszczony jak przez ostatnie dekady, ale teraz coś się zmieniło.
Światło na werandzie. Mały, ciepły blask w samym sercu ciemności.
Coś w tym widoku sprawiło, że Brooke mocniej zacisnęła palce na kierownicy roweru. Wiedziała, że powinna zawrócić, że nikt w miasteczku nie pochwaliłby tej wizyty. Ale zamiast tego wzięła głęboki oddech i ruszyła naprzód.
Zeszła z roweru, postawiła go przy płocie i poprawiła koszyk. Przez chwilę słyszała w głowie szepty ludzi, którzy ostrzegali ją przed nowym lokatorem. Montgomery de Conde. Prawnuk człowieka, którego imienia wciąż nie wypowiadano głośno. Brooke, jak zwykle, nie miała zamiaru słuchać plotek. Nie obchodziło ją, kto co zrobił przed laty – liczył się tylko człowiek, który stał przed nią tu i teraz.
Ruszyła pewnym krokiem na werandę i zapukała, w dłoniach trzymając pudełko z wypiekami, które ze sobą przywiozła, by powitać nowego sąsiada. Był to zwyczaj, który wpoił jej ojciec i który pielęgnowała po jego śmierci. .
— Dobry wieczór! — rzuciła wesoło, jakby przyszła powitać starego przyjaciela, gdy drzwi otwarły się po dłuższej chwili. — Jestem Brooke, mieszkam na końcu ulicy. Pomyślałam, że skoro właśnie się pan wprowadził, wypadałoby się przywitać.
Brooke Hudson
[Cześć! O matko i córko! Skomplikowana historia z kobietami u Montiego widzę, ale przynajmniej na pewno się nie nudzi w życiu. Co do tego pecha, to David powiedziałby, że Monti w życiu pecha nie widział! Bo przecież on ma gorzej!
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisana karta :) moje serce skradł jego zwierzyniec, a w szczególności dalmatyńczyk i kot rudzik, sama nie podjęłabym się opieki nad taką wielką ekipą więc chapeau bas!
Dziękuję za miłe słowa i powitanie. Bardzo dawno nie pisałam, pewnie można to liczyć w latach, ale mam nadzieję, że szybko wskoczę w odpowiedni rytm i uda mi się stworzyć razem z Wami wszystkimi niesamowite wątki :)]
David
Noah uniósł brwi.
OdpowiedzUsuń— Twoim rodzicom? — powtórzył, nie do końca rozumiejąc, co Monti próbował przemycić w tonie, z jakim to wypowiedział. — Możesz ich do nas zaprosić, jeśli chcesz.
Wyprostował się i ponownie wbił wzrok w ekran.
Te spotkania działały na niego uspokajająco. Dobrze było czasami być przed ekranem, a nie za nim. Świadomość, że jest otoczony ludźmi o umysłach podobnych do jego, również działała na niego kojąco. Na co dzień tego nie miał. Mieszkańcy Mariesville łypali na niego groźnie od kiedy tylko zorientowali się, co tu robi, a ludzie w pracy byli tak konserwatywni, że najchętniej wróciliby do czasów sprzed Lincolna. Tam, skąd przyjechał, było lepiej, ale w mieście brakowało mu wspólnoty. Tam wszyscy gdzieś się spieszyli. Nie mieli czasu nawet na szybkie piwo, a już na pewno na to, żeby dyskutować o swojej duchowości.
W końcu nagranie się skończyło. Zapalili światła, a Noah odbił się od ściany i przysiadł na krześle, wyciągniętym na środek salki.
— To co? Ktoś chce się podzielić swoimi przemyśleniami? — zagaił.
Pierwsza podniosła rękę kobieta. Miała około trzydzieści lat i nazywała się Aniyah. Przyjechała do Mariesville z mężem i małą córką jakieś dwa tygodnie temu.
— To, co usłyszałam, było naprawdę pocieszające. Kiedy byłam w kościele, księża zawsze mówili o tym, że powinniśmy być skromni, a sami jeździli drogimi autami. To po prostu... nie miało dla mnie sensu. Wydawało się niesprawiedliwe.
Noah
[znowu przepraszam za to samo]
— Wiem, kim jesteś — powiedziała Brooke z uśmiechem, który miał w sobie coś przepraszającego, jakby to na niej spoczywała odpowiedzialność za to, że nazwisko mężczyzny nie mogło pozostać anonimowe. W Mariesville nikt nie miał tego przywileju. Plotki krążyły szybciej niż wiatr niosący zapach świeżo pieczonego chleba z piekarni przy głównej ulicy. — To małe miasteczko, a małe miasteczka mają to do siebie, że ich mieszkańcy uwielbiają plotkować. A już szczególnie, kiedy plotki dotyczą przystojniaka, na którego nazwisku opiera się jedna z największych lokalnych legend — dodała, posyłając mu zawadiackie oczko. — Nie miej im tego za złe.
OdpowiedzUsuńZ typową dla siebie pewnością siebie Brooke przekroczyła próg domu, a deski pod jej stopami zaskrzypiały, jakby chciały ostrzec ją przed tym, co kryło się w ścianach tego miejsca. Było w tym dźwięku coś znajomego, niemal nostalgicznego. Od dziecka słyszała historie o tym domu – opowiadane przez dorosłych, którzy straszyli nimi najmłodszych, by nie spacerowali po Riverside Hollow po zmroku, oraz powtarzane przez starsze roczniki w szkole, by wprawić pierwszaków w drżenie.
A teraz stała tu, wewnątrz legendy.
I czuła, jak cała jej tajemnica rozwiewa się z subtelnymi powiewami wiosennego wiatru, który wpadał przez uchylone okno. Odsłaniał wnętrze, które nie było ani złowieszcze, ani upiorne – raczej zwyczajne, jak dziesiątki innych w Mariesville. Proste meble, gdzieniegdzie przykurzone półki, ściany noszące ślady dawnych lat, ale bez cienia dramatycznej przeszłości, jaką przypisywały im miejskie legendy. Żadnych zakurzonych portretów z oczami, które śledziły każdy ruch. Żadnych tajemniczych szmerów w kątach. Żadnego chłodu, który przenikał do kości, jak mówili ci, którzy przysięgali, że choć raz byli tu w dzieciństwie. Było po prostu… cicho.
Jakby cała ta historia, powtarzana od pokoleń, nie miała nic wspólnego z rzeczywistością.
— Czarna herbata będzie idealna do szarlotki i croissantów. Powinny być jeszcze ciepłe, wyjęłam je z pieca tuż przed wyjściem — oznajmiła Brooke z szerokim uśmiechem, wręczając mężczyźnie szklany pojemnik z wypiekami.
Zaraz jednak jej twarz nieco się zmieniła – kąciki ust opadły ledwie zauważalnie, jakby nagle przypomniała sobie o czymś istotnym. Zmarszczyła brwi w krótkim zamyśleniu, a jej błękitne tęczówki zatrzymały się na twarzy Montiego z uwagą.
— Mam nadzieję, że nie masz żadnych alergii? Orzechy, cynamon? — zapytała, przechylając lekko głowę, jakby próbowała odgadnąć odpowiedź jeszcze zanim ją usłyszy. W kawiarni do każdego ciasta dołączała rozpiskę z ewentualnymi alergenami, ale tutaj takowej przy sobie nie miała. — Wolałabym nie wylądować w więzieniu za nieumyślne spowodowanie śmierci. — uśmiechnęła się z nutą rozbawienia.
Brooke
Brooke słyszała o wypadku. Trudno było nie wiedzieć, kiedy prowadziło się kawiarnię, będącą sercem miasteczka. Under the Apple Tree było niczym nieoficjalna tablica ogłoszeń – tu mieszkańcy wpadali przed pracą po kawę i coś słodkiego, a przy okazji wymieniali się wiadomościami, niekiedy ubarwiając je odrobinę dla dodania dramaturgii. Brooke słuchała uważnie, owszem, ale zawsze brała poprawkę na zasłyszane historie i nigdy nie przekazywała plotek dalej.
OdpowiedzUsuńZdjęła płaszcz, którego intensywny różowy kolor wyraźnie kontrastował z surowym, minimalistycznym wnętrzem. Nim jednak zdążyła się nad tym zastanowić, kątem oka dostrzegła ruch. Zerknęła w stronę klatki w idealnym momencie, by zobaczyć, jak potężny orzeł zrywa się do lotu, muskając wielkimi skrzydłami czubek jej głowy. Skuliła się odruchowo, a z jej ust wyrwał się cichy, zaskoczony pisk, zanim zdążyła go stłumić. Serce zabiło jej szybciej.
— Och… wybacz, Magni — zwróciła się do ptaka z przepraszającym uśmiechem, a rumieniec oblał jej policzki, gdy oswoiła się z myślą, że spędzi wieczór w towarzystwie drapieżnika szybującego tuż nad jej głową. — Niecodziennie mam okazję spotkać… dżentelmena takiego rodzaju — dodała z nutą skruchy w głosie. Uniosła wzrok na Montgomery’ego, a w jej błękitnych oczach błysnęło rozbawienie. — Na brak towarzystwa nie możesz narzekać, co?
Przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła, a następnie usiadła, zakładając nogę na nogę. Przez chwilę tylko obserwowała Montgomery’ego, który krzątał się po kuchni, poruszając się jakby po omacku – jak ktoś, kto dopiero oswaja przestrzeń.
Brooke przesunęła wzrokiem po salonie. Większość mebli wciąż kryła się pod półprzezroczystą folią, szeleszczącą cicho przy każdym powiewie powietrza. Ściany nosiły ślady dawnych lat – przebarwienia tam, gdzie kiedyś wisiały obrazy, gdzieniegdzie lekkie pęknięcia gipsu, subtelne zacieki w miejscach, gdzie przy większych ulewach przeciekał dach. Parkiet skrzypiał pod jej stopami, jakby dom sam chciał dać znać, że pamięta minione dekady.
Brakowało tu domowego ciepła. Śladów życia.
— Planujesz coś z tym zrobić? — zagaiła zupełnie nienachalnie, skinieniem głowy wskazując na przykryte folią meble po drugiej stronie pomieszczenia. — Czy może podoba ci się ten… surowy klimat? — dodała, uśmiechając się lekko i unosząc jedną brew w zaczepnym geście.
Oczywiście, nie miała w zamiarze oceniać tego, jak wyglądał dom aktualnie. To, że od lat stał opuszczony, było powszechnie wiadome – nikt w nim nie mieszkał, nikt o niego nie dbał, a czas zrobił swoje. Wiedziała, że oswajanie się z nowym miejscem bywa długim procesem, zwłaszcza gdy to miejsce dźwigało na sobie ciężar takiej historii.
Dlatego zamiast krytycznego spojrzenia, które być może rzuciłby ktoś inny, Brooke po prostu widziała w nim potencjał. Dom, który mógłby znów stać się czyimś azylem, nie tylko cichym przypomnieniem o przeszłości, którą wszyscy woleli wymazać z pamięci.
— W każdym razie — podjęła swobodnie Brooke, podciągając nogi na siedzenie i splatając dłonie na kolanie. — Gdybyś potrzebował pomocy, to znam się na remontach całkiem nieźle. Chociaż pewnie na kogoś takiego nie wyglądam. — dodała z rozbawieniem, przekrzywiając głowę i uśmiechając się szeroko.
Brooke
Brooke słuchała uważnie, pochylona nad parującą herbatą, jakby sama jej ciepła woń miała pomóc lepiej zrozumieć ciężar słów, które padały z ust Montgomery’ego. Z każdą kolejną historią jej spojrzenie stawało się łagodniejsze, lśniące od rosnącego w nim przejęcia. Coś w tonie jego głosu albo w sposobie, w jaki mówił o swoich zwierzętach – z wyraźnym szacunkiem i nieukrywaną troską – dotykało struny w jej sercu, która od zawsze była napięta właśnie na takie dźwięki.
OdpowiedzUsuńZwykle to ona dbała o innych. O starsze panie, które codziennie o tej samej porze wpadały do jej kawiarni na ulubioną drożdżówkę z malinami i filiżankę kawy. O dzieciaki z liceum, które siadały na wysokim stołku przy ladzie, by po prostu pogadać, gdy miały gorszy dzień. O tych wszystkich zapracowanych, przytłoczonych, zmęczonych ludzi, których Brooke otulała ciepłem miejsca, jakie stworzyła jej rodzina. Czasem ratowała ptaki z połamanym skrzydłem, czasem zabierała do weterynarza potrąconą wiewiórkę, innym razem dawała schronienie na kilka nocy kotu z rozwichrzonym ogonem i spojrzeniem, jakby widział już za dużo.
Ale nigdy nie zatrzymywała ich na dłużej. Jakby czuła, że nie może ich sobie przywłaszczyć. Że jej rola to tylko pomóc w powrocie do sił, podnieść, napoić i wypuścić dalej – bo przecież tak działała dobroć, która nie chciała niczego w zamian. Słuchając Montgomery’ego, poczuła, że oto siedzi przed nią ktoś, kto robi dokładnie to samo – tylko na swoją, zupełnie inną skalę. Ktoś, kto nie traktuje swoich pupili jak ozdób, ale jak istoty, które ktoś wcześniej zawiódł. I kto sam, być może, także był kiedyś przez świat rozczarowany.
Uśmiechnęła się lekko, gdy wspomniał o Ramzesie, choć w jej oczach zamigotało coś więcej niż rozbawienie. W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała wdzięczność – prawdziwa i nieprzesadzona – a ona znała ją aż za dobrze. Tak brzmieli ci, którzy wiedzieli, jak to jest potrzebować drugiego serca obok.
Przez krótką chwilę patrzyła na niego w ciszy, jakby wahała się, czy coś powiedzieć. W końcu jednak odezwała się miękko:
— Wiesz… myślę, że świat byłby trochę lepszy, gdyby więcej ludzi potrafiło patrzeć na innych z taką czułością, z jaką ty patrzysz na swoje zwierzęta — głos miała spokojny, ale nieco stłumiony, jakby te słowa rodziły się głębiej, niż pozwalała na to codzienna lekkość bycia Brooke. — Większość ludzi nie zauważa tego, co kruche. Albo udaje, że nie widzi. Dobrze, że są jeszcze tacy jak ty.
Zamilkła, spuszczając na moment wzrok, nagle czując przejmujące zawstydzenie, jakby to wyznanie było bardziej o niej niż o nim. Potem jednak znów spojrzała mężczyźnie w oczy i uśmiechnęła się lekko.
— Ale skoro jesteś tu teraz… Może to coś znaczy? — Brooke rzuciła cicho, jakby bardziej do samej siebie niż do niego. Jej głos przybrał miękką barwę zadumy, a słowa, pozornie rzucone od niechcenia, zawisły w powietrzu jak drobinki kurzu wirujące w świetle lampy – lekkie i subtelne, ale zauważalne.
UsuńPrzekrzywiła głowę, a pasmo kasztanowych włosów zsunęło się jej na policzek. Jej spojrzenie, jasne i uważne, zatrzymało się na twarzy Montgomery’ego o kilka sekund za długo, jakby szukała w niej odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie wypowiedziała. W tym spojrzeniu było coś dziecięcego, ale i kobiecego zarazem – szczerość niewypowiedzianych emocji i zaciekawienie. Była przecież tą, która zawsze szukała znaczeń – w opowieściach, spojrzeniach, w porzuconych przedmiotach i przypadkowych spotkaniach.
A jednak nie chciała go przestraszyć. Nie chciała naruszyć tej kruchej, ledwo co zawiązanej nici porozumienia między nimi, więc uniosła kąciki ust w znajomym, ciepłym uśmiechu, którym zazwyczaj rozbrajała ludzi w swojej kawiarni.
— Albo po prostu twoje auto miało wyjątkowo zły dzień, kto wie? — dodała zaraz, już z typową dla siebie lekkością.
Sięgnęła po jeden z croissantów i ukroiła kawałek, jednocześnie zerkając na Magniego ostrożnym, ale rozbawionym spojrzeniem. Bez słowa pogroziła mu palcem, jakby łudziła się, że ten gest wystarczy, aby trzymał się z dala od jej deseru. Orzeł, niewzruszony, jedynie przekrzywił głowę.
— Jeśli jednak zdecydujesz się zostać, nawet na trochę, i będziesz potrzebował kogoś, kto pokaże ci, gdzie szukać najpyszniejszych dzikich poziomek, skąd najlepiej podziwiać spadające gwiazdy albo gdzie mieszkają dzikie kozy, które ponoć przewidują pogodę lepiej niż lokalne radio, to zapraszam. — Brooke uśmiechnęła się filuternie, jakby oferowała nie tylko towarzystwo, ale też mały klucz do ukrytego świata, który znała tylko ona.
Brooke
Brunetka przez moment po prostu siedziała bez ruchu, wpatrując się w martwą mysz leżącą u swoich stóp z wyrazem twarzy, który był mieszaniną zaskoczenia, rozbawienia i… zadziwiającego braku obrzydzenia. Zamiast pisnąć czy podciągnąć nogi na krzesło, jak zapewne zareagowałaby większość ludzi, wybuchnęła śmiechem. Przepełnionym absolutnie szczerym rozbawieniem, które pochodziło z najgłębszych zakamarków jej wnętrza.
OdpowiedzUsuń— Cóż, nie codziennie dostaję takie prezenty… — rzuciła Brooke z rozbawieniem, spoglądając najpierw na rudą kotkę, a potem na Montgomery’ego, który w pośpiechu szukał zmiotki, jakby właśnie próbował uratować jej honor i wieczór jednocześnie. — Ale muszę przyznać, że gest doceniam. Chione najwyraźniej uznała, że zasługuję na zaufanie.
Z własnego doświadczenia Brooke wiedziała, że koty – większość, o ile nie wszystkie – bywały nieufne i zwykły trzymać dystans w stosunku do ludzi. Więc gdy kotka zwinęła się zadowolona pod krzesłem, na którym siedziała, leniwym gestem muskając ogonem jej odsłoniętą kostkę, na ustach brunetki pojawił się lekki uśmiech. Spojrzała na Montiego z błyskiem w oku i wzruszyła ramionami.
— Muszę przyznać, że to jedno z bardziej niezapomnianych powitań, jakie mnie w życiu spotkały. — rzuciła Brooke z uśmiechem, spoglądając na mężczyznę, kiedy wstawał, by pozbyć się mysiego podarku. Na moment zamilkła, pozwalając ciepłu tej osobliwej sytuacji opaść na nich jak miękki koc. Kiedy odezwała się znów, jej głos zdradzał ciekawość: — A więc… co tutaj robisz?
Brooke