
Życie nigdy nie było proste dla Mareen Renshaw — nie w Biloxi, gdzie się urodziła, i na pewno nie w Atlancie, do której trafiła z miłości tylko po to, by z biegiem lat przekonać się, że jest na tyle głupia, że za facetem pobiegnie wszędzie. Nie chciała tego życia. Męża, który wiecznie coś zaczynał, ale niczego nie kończył. Syna, który patrzył na nią z wyrzutem i zaciśniętymi zębami, bo nie potrafiła wziąć się w garść, gdy jej potrzebował. Córki, z którą właściwie zawsze był jakiś problem. Głupia dziewucha.
Odeszła jako pierwsza, choć ostrzegała przez kilka miesięcy, że to zrobi. Że wie, że nie powinna, bo Alyssa może wrócić w każdej chwili, ale jednocześnie wiedziała, że gdyby Alyssa miała wrócić, to nie czekałaby z tym tak długo. Pierdolona idiotka.
Ojciec był następny. Zawsze chciał zobaczyć Kanadę, ale nigdy nie miał okazji. Zaginięcie córki, odejście żony, milczenie syna — to wszystko było dla niego jak pozbycie się balastu, który ciążył mu już od lat. Skurwiel jebany.
Nie mieli tego, czego potrzebowali, nie mieli tego, czego pragnęli. Ciągnęli biznes, który podupadł, gdy z czasem zaczął przyciągać jedynie chorą ciekawość, a plakatów z twarzą Alyssy wisiało w jego oknach więcej, niż miesięcznie pojawiało się gości.
Życie po życiu jest monotonne i wymagające. Jest pracą, którą kończy się po to, żeby zamknąć oczy i po ich otworzeniu znowu być w tym samym miejscu. Jest ciszą, którą zionie z każdego kąta.
Jest dusznymi, niewietrzonymi od tygodni pokojami, zaścielonymi łóżkami, grubą warstwą kurzu i tymi samymi numerami telefonów, które może kiedyś znowu zadzwonią. Wieczorem w lokalnym barze, który zaczyna się jednym piwkiem, a kończy rzyganiem na maskę cudzego samochodu. Woreczkiem koksu, zsuwającym się z okna na piętrze po wąskiej rynnie, białą krechą pod nosem, obietnicą, że to będzie już ten ostatni raz i poczuciem, że na tym się jeszcze, kurwa, nie skończy.
Jest naiwną wiarą, że to nie może się tak skończyć.