8.09.2024

[KP] I'm sorry for chasing my own tail then biting yours instead

    Niebieski był jego kolorem. Pragnął, żeby przesiąkło nim wszystko. Ku zadowoleniu ojca, jak na chłopca przystało. Obserwowanie gwiazd naturalnie nie należało do męskich zajęć, ale to jemu oddawał się po kryjomu z zapartym tchem. Aż do dwudziestego trzeciego września dwa tysiące pierwszego roku. Wtedy tata ulubionymi strukturami i barwami świata zaczął znaczyć ciała jego i mamy.
    Dokładnie dziewięć miesięcy i trzynaście minut od uderzenia w północną wieżę World Trade Center otrzymał diagnozę: zespół stresu pourazowego. Jedenastoletni Charles nie znał pełnego znaczenia tych słów, ale intuicja podpowiadała mu, że opinia wystawiona przez pielęgniarkę na ostrym dyżurze po trzecim złamanym żebrze, ułamanym zębie i pogruchotanym nosie była pełniejsza: czyste skurwysyństwo
To czyste skurwysyństwo zrobić to swojemu dziecku.
Odrętwiała alkoholem, który zdążył na stałe spoić się z jej oddechem, matka nagle poderwała się z krzykiem na ten wstrząśnięty szept. Wspomnienia są zamglone, wyparcie niby drut ortopedyczny wtargnęło w kręgosłup, by umożliwić utrzymanie wyprostowanej postawy. A jednak co do sylaby pamięta bełkotliwy monolog o narodowym bohaterze. Określenie to przez dwadzieścia trzy lata zagościło się już na stałe w jego przełyku, by co jakiś czas wybudzać go w nocy torsjami.
    Nie chciał być bohaterem. Kiedy więc skończył osiemnaście lat, nie odpowiedział ogniem na ogień. Uchylił się jedynie, pozwalając pięści pogruchotać gipsową ścianę, zgarnął torbę i zatrzasnął za sobą drzwi z hukiem. Tylko po to, by dwa tygodnie później złożyć podanie o przyjęcie na akademię pożarniczą w Atlancie. Nie było już adrenaliny w oczekiwaniu na kolejną erupcję gniewu. Odnalazł ją więc w eksplozjach gazu, walących się stropach i zapachu zżeranego przez ogień ciała. W sadzy, kurzu, pocie i nieznośnym gorącu. W wysiłku fizycznym ponad miarę i wiecznie wszechobecnym swędzie spalenizny. Zawsze gotowy być nie będąc zbawicielem. W ledwie miernej iluzji wyswobodzenia.
    Ponieważ dwieście siedemdziesiąt trzy miesiące, cztery dni, szesnaście godzin i dziewiętnaście minut od uderzenia w północną wieżę World Trade Center ściskając w ramionach rozgrzane stosunkiem ciało wypuścił spomiędzy warg wyznanie, które pozbawiło ich obu gruntu spod nóg. Wbrew logice kochanie mężczyzny nie jest bowiem męskie. Dlatego odczekał, aż cudzy spłycony snem oddech utraci kontrolę nad rzeczywistością i zrobił to, co potrafi najlepiej. Spakował podróżny worek i wsiadł za kierownicę samochodu.

    Tak oto pojawia się tutaj. Nadal sparaliżowany lękiem, że pewnego dnia podniesie wzrok znad umywalki i zobaczy w lustrze twarz ojca.


CHARLES HICKS JR, 34-letni strażak, nowojorczyk, lokalny bohater. Syn alkoholiczki i strażaka, który jako jeden z pierwszych pojawił się na miejscu zamachu na World Trade CenterNabyty perfekcjonizm nie pozwala mu na nic mniej niż doskonałość, choć sprawia wrażenie, jak gdyby nie przepadał za żadną czynnością, jakiej się podejmuje. Zamieszkuje przerobioną na obskurną kawalerkę piwnicę jednej z kamienic w centrum miasteczka, za współlokatora mając Tommy'ego, dziewięcioletniego czarnego amstaffa z rozległą, różową jeszcze blizną po poparzeniu na prawym boku. Uratował go z pierwszego pożaru w Mariesville, w którym brał czynny udział. Mimo sprawnej akcji jego poprzedni właściciele nie przeżyli. Od tamtej pory zwierzę rzadko kiedy opuszcza go na krok, a Charles jedynie jego obecność zdaje się przyjmować z przyjemnością.
Trzy miesiące temu pojawił się w swoim pordzewiałym pickupie pod miejską remizą strażacką za jedyny bagaż mając duży, znoszony worek podróżny. Nikt nie wie, skąd przybył. Hicks nie wie, dokąd zmierza.


[Na wizerunku Tom Hardy, więc musiałam Charlesowi dać pieska. Chłop to gbur, ale każdego wyratuje z opresji, a i romansem z dyskretnym mężczyzną nie pogardzi. Oddam postać kłopotliwego starszego brata. Kontakt: rotted.angel@gmail.com.]

11 komentarzy:

  1. [Ciężki kaliber nam spadł w sam środek Mariesville. Zawsze gdy mam okazję przeczytać coś spod Twoich palców, przechodzi mnie dreszcz, bo budujesz postać tak gruntownie jakby od piwnicy, konstruujesz w taki sposób, jakby nawet ulepienie kości było ważniejszym zabiegiem, niż obleczenie skórą i efekty końcowe. Mam ciarki i zżera mnie ciekawość jednocześnie, jak potoczy się tu jego historia. Bohater ponury z tragicznym tłem, to chyba Twój znak rozpoznawczy! I ten język... Dla mnie tworzysz na jakimś innym poziomie, widzę słowa i zadziwia mnie, jak pięknie je łączysz, docierając głębiej do duszy i sumienia z całą treścią. Idę się chować xd
    Udanej zabawy i spełnienia wątkowych marzeń! :) ]


    Abigail

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj w Mariesville, zgniły aniele!
    Charles to postać, której historia już od samego początku chwyta za serce, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się odrobinę tajemniczy. Nowojorczyk z przeszłością i perfekcjonista w pracy, który w swojej codzienności nie szuka uznania, ale oddania misji, jaką pełni. Cieszymy się, że dołączył do naszej społeczności!

    Udanej zabawy!

    OdpowiedzUsuń
  3. [Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że karta mi się podoba (nie pamiętam, by istniała któraś Twoja, która mi się nie podoba). Dodam tylko, że lubię je za te charakterystyczne detale, które nadają postaci pazura. Tutaj szczególnie interesujące wydało mi się uchylenie przed uderzeniem i wyjście z domu... z tym opuszczaniem gniazda to chyba już jakaś tendencja będzie, nie?]

    Jeff Bradley

    OdpowiedzUsuń
  4. Swąd przypalonych na ramionach włosków wznosi się w przestrzeni wraz z ciepłem skóry przybyłych pacjentów oraz łączy się z krzykiem zaaferowanego relacjonowaniem zdarzeń mężczyzny i z dobrze znanym mu oparem niechęci. Z tym ostatnim Jeff czasem spotyka się przy wyjątkowo opornych na leczenie pacjentach, czym teraz emanuje cała sala. Ta nieszczęsna aura niezadowolenia, może nawet rozdrażnienia, wychodzi z jednego punktu z sali, i gdy Jeff kątem oka dostrzega masywność przygarbionej nieco, odwróconej do niego profilem sylwetki, wie już, kto jest źródłem tej dziwnie gęstniejącej atmosfery. Ledwie smaga go jednak spojrzeniem, a wytłumaczenie na to jest oczywiste: w parę sekund po przybyciu za kotarę nie przykuwa uwagi na ów masywny ciężar, przygniatający miękkość szpitalnej kozetki, bo jego wzrok koncentruje się na tym najgłośniejszym i najbardziej dokuczliwym bodźcu, tj. na pobudzonym w rozmowie, szczupłym pacjencie.
    Jeff naiwnie zakłada, że to ten gadatliwy typ jest głównym poszkodowanym w sprawie.
    Dopiero gdy relacja nabiera rozpędu, a słowa mężczyzny docierają do obecności pewnego strażaka, zdaje sobie sprawę z równorzędności niebezpieczeńsstwa, jakie spotkało obu mężczyzn i skrobie coś sumiennie w swoich notatkach medycznych.
    Nic, co następuje potem, nie znajduje w nim racjonalnego uzasadnienia, gdy wraz z wypowiedzianym pierwszym słowem: dziewięćdziesiąt wstrzymuje w płucach powietrze.
    Przesłyszał się, to na pewno nie jest przecież Charles.
    Widmo tęsknoty cieniem kładzie się na jego twarz i bezszelestnie wciska swoje dzikie wizje w jego głowę, podrzucając świadomości bliskie mu i znajome brzmienie głosu.... tak to sobie tłumaczy. Kiedy jednak głoski wypowiedzi powtarzają się i dźwięczą przy uchu znów, wywołując w nim lawinę emocji, w tym przyspieszone bicie serca, wie już, że nawet intonacja jest zbyt podobna, by mógł podpiąć to pod zwykły przypadek.
    Podnosi machinalnie wzrok, przekuwając igłą uwagi mężczyznę na kozetce:
    To Charles.
    Mózg wcale nie płata mu figla i naprawdę ma przed sobą swojego eks.
    - Dziewięćdziesiąt funtów jest wystarczające, by wybić Ci bark i pogruchotać mięśnie.
    Głos jest spokojny i równy, płynie wolno między ciężkimi oddechami ich dwojga, gdy wpatruje się w Hicksa nieustannie, nagle ignorując wszelkie inne obecności. Głos nie zdradza nic, poza profesjonalnym podejściem... czego nie można powiedzieć o ciele.
    Przechodzi nerwowo z nogi na nogę, świdruje wzrokiem najpierw jego oczy, potem znajome w smaku usta, zawisły na obręczy bark i pas zapiętych spodni. Powraca do twarzy, prostując się w nagłej sztywności.
    Czuje jak wibrują między nimi emocje, jak drży powłok duszy, gdy w istocie i w tej chwilii, nie dzieje się w zasadzie nic. Tylko stoi, tylko patrzy. I tylko zbiera w sobie siłę, by powiedzieć mu coś więcej i coś innego, niż cisnące się na usta: „Ty idioto!”
    Pierwsza fala złości buzuje w tunelach gorących nagle żył, gdy zagryza krótko wargę, w bólu naciskanej zębem tkanki szukając otrzeźwienia.
    - Sprawdzę to - odzywa się w końcu po krótkim milczeniu.
    Sucho, ceremonialnie, wyrwany z paraliżu.
    Doskakuje także do mężczyzny, jak przystało na lekarza, przykładając ciepłą dłoń do obręczy barkowej usadowionego Charlesa. W pierwszej kolejności sprawdza kierunek zwichnięcia i gdy okazuje się on przedni, zmniejszona czułość w palcach nabiera sensu.
    - Bark naciska Ci na tętnicę podobojczykową, dlatego możesz czuć mrowienie, odrętwienie, czy nawet brak czucia w palcach i ręce - wyjaśnia krótko, sięgając do szuflady z podstawowym sprzętem medycznym, umiejscowionej obok kozetki.
    - Rozetnę Ci koszulkę - dodaje ciszej. Nie prosi o zgodę, informuje, gdy palce dłoni sięgają do krawędzi t-shirtu, nacinając go wyciągniętymi z szafki nożyczkami.
    Nie chce uszkodzić dodatkowo panewki stawowej, czy kości ramiennej przy ściąganiu odzienia, a potrzebuje wglądu do całego barku i ramienia.

    OdpowiedzUsuń
  5. [Cześć! Dzięki piękne za odzew :) Twoja karta mnie tak pochłonęła, że aż przeczytałam ją dwukrotnie. Masz magnetyzujący styl. Tak cholernie współczuję Charlesowi; nie tylko zaplątanej, niełatwej sytuacji rodzinnej, ale też tego zagubienia, które musi dokładać ciężaru do i tak pokaźnego już bagażu przeżyć. Swoja drogą, uwielbiam amstaffy, są absolutnie przepiękne <3
    Gbury powinny trzymać się razem :) Rosie nie jest najbardziej społeczną osobą w miasteczku, ale Twoja dedukcja jest celna: zarówno flirt, jak i niewybredne komentarze przychodzą mu raczej naturalnie, chociaż daleko mu do stereotypowego podrywacza. Chętnie więc podręczymy Charlesa i zobaczymy co z tego wyjdzie.
    Może nawet dwóch wybawicieli by się znalazło, haha :D Ale nie mówię nie, ja też przepadam za pakowaniem swoich postaci w kłopoty, a Rosie aż się prosi, żeby urozmaicać mu życie. Facet ma naprawdę kiepską orientację w terenie, nie obraziłby się więc gdyby po błądzeniu po tych pięknych lasach wokół miasteczka ktoś wskazał mu odpowiednią drogę prowadzącą do cywilizacji. Może nawet przyjdzie im zmierzyć się z głodnym misiem xD Zawsze możemy też uprościć tą akcję do szukania kota, który jest małym skurwysynem i lubi Rosiemu uciekać.]

    Rosie

    OdpowiedzUsuń
  6. Miniony wieczór, ten wspólnie spędzony nie tak dawno w łóżku, wykwita gałęzią pamięci w głowie Jeffa. Zachodzi mgławicą uczuć i emocji, które przecież z siebie zmył, których już się pozbył... a jednak, mając przed sobą widmo własnych demonów, ciało niedawnej bliskości i obraz męskiej twarzy, przystojnej w swym napięciu, nie może pozbyć się wrażenia, że Charles nigdy nie był i nie będzie mu całkiem o b o j ę t n y.
    Jak dwa kaleczące myśli pędy, słowa „Kocham Cię”, wypowiedziane wtedy przez Niego po zbliżeniu, oplatają dumę i w kompilacji z ucieczką mężczyzny nie koją. Przeciwnie. Kaleczą męskie ego pasem świeżo nabytych ran i jeszcze niezniesionych wątpliwości.
    Wciąż nie wie, dlaczego Charles odszedł bez słowa.
    Wciąż mu nie wybacza.
    Wciąż nie znalazł także wytłumaczenia dla oddanego mu przez Hicksa zegarka, który teraz, jak zaprzeszłość ich wspólnego związku, oplata ciasno przegub dłoni. Błyska stalową opaską podczas pierwszych ruchów przy koszulce, wyjaskrawia się w przestrzeni, gdy sam Jeff, nachylony przy pacjencie, oddycha głęboko.
    Drży wewnętrznie on i drży też jego oddech w zwarciu nadanej w chwili bliskości – nieważne, że ma ona miejsce tylko na linii palce-żebra. Czuje jak dwie potężne siły, antypatia i czułość, walczą ze sobą, miażdżą się wzajemnie. Jak obie nagle tracą siły. Szczególnie w momencie, gdy cudza dłoń chwyta go w nadgarstku, posuwa się po skórze i w starciu faktur, kruszeje też upór milczenia, który sam nałożył na siebie parę minut temu.
    – Charles... – odpowiada tym samym, imiennym zwrotem, dając skuteczny dowód tego, że oboje o sobie p a m i ę t a j ą.
    W przeciwieństwie do mężczyzny przed nim, słowa nie smakują winą, grzęzną jednak w fortecy obrony, gdy spokojne, drażniąco niejednoznaczne, głoski spływają z ust w natrętnej samokontroli.
    Jest w tych słowach coś beznamiętnego, coś pobłażliwego i coś oskarżycielskiego, gdy uważne spojrzenie jasnobłękitnych tęczówek dotyka żuchwy Charlesa, jego ust, a następnie oczu, osiadając na nich w powadze i w skupieniu.
    – Przeszkadzasz mi w pracy – marszczy brwi.
    Cedzi wolno, w czystej, choć dopiero raczkującej w nim irytacji, bo przecież nie chodzi o samo tylko unieruchomienie dłoni, czy karmienie go oczywistościami, ale głównie o jego obecność. I o jej brak, gdy Jeff budził się nad ranem około trzy miesiące temu.
    Chodzi o ten dziki zarodek rozdrażnienia, który rośnie w nim wewnętrznie od momentu ich pierwszego, dzisiejszego spojrzenia, bo od ich ostatniego spotkania, nie potrafi ugruntować ich relacji nigdzie konkretnie, a niewiedza jest dla niego cholernie męcząca.
    – I...? – pyta, nie nakierowując Charlesa na ciąg dalszy tego, co powinien powiedzieć.
    „I...?” oznacza: To mi nie wystarcza.
    „I...?” nie mówi jednak, czy oczekuje przeprosin, czy wyjaśnień. A może zwyczajnie czeka na podanie innych objawów po wypadku, o których powinien dziś wiedzieć?
    Wzdycha ciężko, wracając do pracy.
    Nożyczki szybko rozcinają poła materiału na dwie części, ukazując przed Jeffem masywnie obudowaną klatkę piersiową i barki – zupełnie mokre od potu i brudne od sadzy oraz pyłu. Obmywa ich fragmenty gazą i wodą, szczególną uwagę poświęcając na miejscu przy wybiciu barku.
    – Zanim Ci nastawię bark, mogę Cię znieczulić, chcesz? – unosi na niego wzrok, na nowo wbijając w ciało mężczyzny szpilę emocji, które nosi za talerzem jasnych tęczówek.
    Informację o obojczyku ignoruje. Zbyt późne nastawienie barku, przy zasygnalizowanym braku czuciu, może grozić stałym unieruchomieniem. To jest ważniejsze. Tego wolą uniknąć oboje.

    OdpowiedzUsuń
  7. [Perfekcjonizm zżera, choć w tym przypadku to zdecydowanie nie jedyny problem. Podziwiam, jak pięknie napisana i skonstruowana jest karta, no i samego Charlesa. Ciekawe, dokąd też los go poprowadzi.
    Dużo weny! Choć tej, jak sądzę, nie brakuje. No to samych cudownych historii do stworzenia! Oby się Charles rozgościł w miasteczku na dłużej.]

    Eloise

    OdpowiedzUsuń
  8. [Dziękuję za powitanie!
    Tom Hardy jako wizerunek dla psiego taty to koncept idealny i nawet nie wiesz, jak bardzo mnie kupił.
    Kto by odmówił pomocy przystojnemu panu strażakowi? Mike na pewno nie, a jak już misja poszukiwawcza się zakończy, to i na drinka go chętnie zaprosi jako wyraz wdzięczności.
    Pytanie czy chcesz, żeby to była ich pierwsza interakcja, czy już widzisz to bardziej tak, że już znali się chociażby z widzenia podczas spacerów?]

    Michael Carter

    OdpowiedzUsuń
  9. Nienawidził lasu. Nienawidził też wysokiej trawy, pokrzyw czających się w zaroślach, nienawidził obrzydliwych, gigantycznych owadów upierdliwie wpadających na twarz — jakby skurwysyny miały za mało miejsca do latania — nienawidził i lądujących na nim igieł, liści, tudzież małych gałęzi. Co on, do kurwy nędzy, robił w tej dziurze? Od mniej więcej godziny przedzierał się przez te przerośnięte chaszcze i kiedy w końcu wyszedł na drogę, okazało się, że nawet nie wie, gdzie dokładnie się znajduje. Wyjął telefon, by zlustrować ironicznym wzrokiem swoje odbicie w ciemnym ekranie. Do niedawna przypuszczał, że padająca bateria to tylko chwyt fabularny tanich horrorów klasy B, a jednak, sam znalazł się w tej sytuacji.
    Słońce obleciało jego skórę, powodując swędzenie. Całą siłą woli powstrzymał się przed zdrapywaniem ze skóry urojonego odczucia. Przetarł czoło nadgarstkiem, pociągając nosem. Musiał prezentować się teraz jak dziecko wychowane przez wilki. Minęła może minuta zanim zdecydował ruszyć, jak wnioskował po niebie, na zachód. Bolały go nogi, ale nie tak bardzo jak jego własna duma. Przodował w wielu rzeczach; orientacja w terenie do nich nie należała. Ścieżka odrobinę zwężała się przy strzelistych drzewach iglastych i właśnie miał zatrzymywać się na rozwidleniu, kiedy niespodziewanie wpadła na niego spora bestyjka.
    W pierwszej chwili trwoga ścisnęła jego gardło; nie spodziewał się bowiem natrafić na dzikie zwierzę. Po sekundzie zorientował się, że to tylko pies. Znikąd nadeszło coś większego, zupełnie wybijając go z rytmu. Soczysty kurwa opuściła jego usta, gdy twarde ciało zderzyło się z nim z impetem, jakby co najmniej próbowało przebić się przez mur.
    Zmarszczył brwi, rozdrażnionym tym ślepym (nie)postrzeganiem jego osoby i wbił lodowate spojrzenie jasnych oczu w sprawcę zamieszania. Mrugnął powoli, ponieważ kojarzył tego faceta ze sklepu. Albo parku. Stłumił wewnętrzną eksplozję agresji.
    — Powiedziałbym, że przepraszam, ale jakoś nie jest mi przykro. Powiedziałby tez, że powinieneś uważać, kurwa, jak leziesz, ale tym razem Ci odpuszczę. — Kącik jego ust drgnął szyderczo ku górze w wyrazie kpiny lub zadziornej zaczepki. Przesunął po nim powolnie spojrzeniem zatrzymując się na zabezpieczonej ręce. — Normalnie ludzie biegają z ipodem, ale Ty, jak widzę, chcesz być inny? — Zapytał bez większej namiętności, ponownie łącząc ich spojrzenia. — Którędy do miasta?

    Lovely Rosie

    OdpowiedzUsuń
  10. Cześć! :)

    Taki smutny Pan, aż chciałoby się go wyściskać. Laura (jeszcze w roboczych) wie aż za dobrze, czym jest PTSD, ale i Stevie mogłaby znaleźć z nim wspólny język. Szkoda, że woli Panów :') Geon (również w roboczych) ma już w sumie klepnięty romansowy wątek męsko-męski, więc tutaj nie będę proponować podobnego powiązania. Życzę miłego poniedziałku i dużo, dużo weny!

    Steven Baker, Laura Doe && Geonwoo Parks

    OdpowiedzUsuń
  11. [Wygląda na to, że oboje stali w złej kolejce, kiedy rozdawano ojców na medal. Ciekawa jestem tylko, co dostali w zamian za to, bo trauma również nie wydaje się być czymś, co warto wpisać do życiorysu jako powód do domu.
    Myślę, że nasza dwójka mogłaby całkiem dobrze się zrozumieć, jeśli daliby sobie szansę. Mam nawet pomysł na małą dramę, z której Charles mógłby wyratować moją Phoebe – albo i nie, w sumie to nigdy nie wiadomo. Daj znać!]

    Phoebe & Vivianne

    OdpowiedzUsuń