Sophie stała po środku pokoju. Miała zapuchnięte powieki i zaschnięte łzy na policzkach.
— Przepraszam, Maya, tak bardzo cię przepraszam. — Załkała. — Odkąd wyjechałaś, czuję się samotna i… sama nie wiem, co mi przyszło do głowy.
Blondynka schowała twarz w dłoniach i usiadła na łóżku, znów zanosząc się płaczem. Maya zacisnęła ręce w pięści i wzięła głęboki wdech, próbując nie dać się ponieść emocjom. Nie tym razem. Miała dość szlochania i okazywania słabości, mimo że teraz jej serce było rozdarte na milion kawałków. Myślała, że tygodniowy wypad do Nowego Jorku będzie miłą odskocznią od szarej rzeczywistości, z którą musiała borykać się w Mariesville, jednak się pomyliła. Wystarczyło pięć miesięcy, by miłość jej życia wyrzuciła ich trzyletni związek do śmieci.
— Mój ojciec umiera, Sophie — wycedziła szorstko. — A ty postanowiłaś, że co, że z facetem to nie zdrada?! — Podniosła się wreszcie z fotela, wbijając wzrok w kobietę, którą jeszcze godzinę temu uważała za miłość życia.
W pośpiechu zaczęła pakować porozrzucane po podłodze ubrania do sportowej torby. Przełknęła ślinę, myśląc o pierścionku zaręczynowym spoczywającym na jej dnie. Ignorowała błagania Sophie, która w desperacji próbowała wyrwać jej bagaż z rąk. Bez słowa odepchnęła kobietę, gdy ta złapała za dłonie Mai, usiłując przekonać ją, by została jeszcze jedną noc, by porozmawiały o tym rano, by spróbować to naprawić.
Pozwoliła sobie płakać dopiero po wyjściu z budynku.

W Nowym Jorku rozkwitła, stała się lepszą wersją siebie i robiła to, co naprawdę kochała. Deski teatru były niczym powiew świeżego powietrza, pozwalały wyrazić się poprzez najróżniejsze postaci, w które wcielała się z nieskończonym zapałem i, co najważniejsze, była w tym naprawdę dobra. Miała wrażenie, że złapała Boga za nogi. Do Mariesville przyjeżdżała z uśmiechem na twarzy, przywożąc starym przyjaciołom i ojcu upominki oraz darmowe bilety na swoje występy, opowiadając o małym, lecz przytulnym mieszkaniu i promieniejąc, tym razem tak naprawdę, bez skrępowania i poczucia, że nie może być sobą — bo bycie Mayą wcale nie było takie złe, wręcz przeciwnie. Zakręciwszy się wśród wielkmomiastowej queerowej społeczności, w końcu odnalazła odwagę, by wyjść z szafy i już od kilku lat, wracając w odwiedziny, bez skrępowania przyjmuje na siebie czasem kąśliwe uwagi małomiasteczkowej wspólnoty, nie za bardzo się nimi przejmując.
Swoją wrażliwość przerodziła w moc, dzięki której potrafi mądrze wybierać ludzi godnych miana rodziny, bo życie nauczyło ją, że empatia i zrozumienie mają sens wtedy, gdy jej granice również są szanowane. Może to dlatego nie spodziewała się zdrady ze strony osoby, z którą czuła się najbezpieczniej na świecie — ta wydarła w niej dziurę, którą Maya od kilku miesięcy desperacko próbuje załatać. Ma wrażenie, że odkąd dowiedziała się o raku ojca i postanowiła wrócić do domu rodzinnego, aby się nim zaopiekować, jej świat obrócił się do góry nogami. Samotność spowodowana nadszarpniętym zaufaniem i codziennym oczekiwaniem na to, jak tykający zegar w końcu się zatrzyma i zabierze kolejny filar podtrzymujący grunt pod jej nogami, sprawiła, że nie potrafi cieszyć się chwilami, które zostały jej z tatą. Niekiedy wpędza się przez to w wyrzuty sumienia zagłuszane ciągłym staraniem, aby jemu było jak najlepiej.
I tylko czasami, gdy późnymi wieczorami wpatruje się w sufit, myśli o Sophie i o tym, że brakuje jej ciepła cudzej skóry i kogoś, komu mogłaby wypłakać się w ramię.