all I ever was
RUST DUNNAGAN
oficer Rustin Wade Dunnagan — 23/10/1991, San Francisco, Kalfiornia — Afghanistan War 2010 – 2014, 10th Mountain Division — 2015 – 2019 San Francisco Police Department — od 2020 Mariesville Police Department — wynajmuje bungalow w Riverside Hollow — (nie)lokalny bohater
Kiedy pierwszy raz usłyszał, że jest niepoważny i niczego w życiu nie osiągnie, postanowił przyznać tym słowom rację i zostać byle kim. Ambicja dopadła go dopiero po paru latach, a gdy odkrył, że on też może zostać facetem w mundurze, przepadł na zawsze. Kiedy wrócił, w oczach miał strach, a na rękach krew. Ale nie swoją, więc wszystko było w porządku, tak mu powiedzieli i od tamtej pory codziennie udaje, że wciąż jest.
Nie chce zostawiać sobie zbyt wiele czasu na myślenie, więc zamiast tego zawsze ma coś do zrobienia. Zawsze znajdzie miejsce, w którym jest potrzebny, wiecznie o czymś mówi, na tyłku siada tylko, gdy musi uzupełnić jakiś raport albo kolejny głupi papier. Żle czuje się z ciszą, bo milczeć powinni tylko ci, którzy nie mogą już nic więcej powiedzieć. Udaje skończonego lekkoducha, jednak coraz częściej, i zawsze z tym samym zaskoczeniemm odkrywa, że trochę mu jednak ciężko, ale nie ma przecież niczego, czego nie naprawiłby weekend z daleka od Mariesville czy wieczór w towarzystwie innym niż własne.
Wszystko jest w porządku. Nie żyje przecież przeszłością, nie próbuje siłą zmienić przyszłości, trzyma się tutaj i teraz. I czasem tylko trochę mu głupio, że niektórym kolegom zamiast piwa może już kupić jedynie kwiaty, a w San Francisco ma dom i rodzinę, których nie widział już od lat.
[Hej!
OdpowiedzUsuńCałkiem dużo łączy Rusta i Betsy. Udają lekkoduchów, trzymają się tutaj i teraz. Karta jest nieco tajemnicza i na pewno przyjemnie będzie okrywać Ci historię Dunnagana tutaj, w Mariesville. I równie ciekawie powinno się kreować to, co nowe. Myślę, że nasi bohaterowie mogliby bez problemu się dogadać. W razie chęci, zapraszam do panny Murray. ;-)]
Betsy Murray
[Od razu pomyślałam, że Rust to taki facet, który niczego po sobie nie pokazuje, ale demony przeszłości cały czas ciągną się za nim i on dobrze o tym wie. Tajemniczy, bardzo ciekawy! Nie zdradzasz za dużo i to mocno podbija chęć poznania Rustina głębiej. Miałabym pomysł na wątek, dlatego zapraszam do tej wiejskiej części miasteczka, bo bardzo chętnie go z Mildred rozszyfrujemy! (: ]
OdpowiedzUsuńMilderd Atiknson
[O kurczę, dziewiętnaście lat i już na wojnie, to na pewno odbiło się ja jego osobowości. Nie dziwię się, że trochę mu jednak ciężko. Zamienił San Francisco na Mariesville i wyjechał z jednego końca kraju na drugi, aż ciekawe dlaczego? Fajny chłop z tego Rusta, tak myślę, więc jeśli szukałby kiedyś kompana do browaru, albo czegoś mocniejszego – ja zapraszam, Rowan stawia. Tymczasem, życzę mnóstwa dobrej zabawy na blogu! :)]
OdpowiedzUsuńRowan Johnson
[Hej. Niełatwy los mu zgotowałaś. Facet, choć młody, pewnie przeszedł wiele. Tłumiące się wspomnienia, pewnie dość trudne na pewno są konkretnym balastem... A jednocześnie facet ma w sobie jakąś dobrą, promienną iskrę, która miałaby tylko czekać, aż wypuścić większy płomień. Mam nadzieję, że Mariesville daje mu trochę ukojenia.
OdpowiedzUsuńChętnie poznałabym go z moją Kopi. Ona też stara się mieć coraz mniej czasu na myślenie o paskudnej przeszłości. Choć i ona może powinna przestać ją rozpamiętywać...
Życzę cudownych wątków! I w razie chęci zapraszam do siebie.]
Kopi / Finn / Gustavo
[Czasem ci najweselsi skrywają w sobie taki wielki smutek. Mam gorącą nadzieję, że Rusty znajdzie w Mariesville spokój ducha. Cześć! Baw się dobrze, a w razie czego zapraszam do Winnie :)]
OdpowiedzUsuńWinifred
[Ciężka historia, a do tego niestety w wielu miejscach na ziemi wciąż cholernie aktualna.. Nie dziwi więc mnie zupełnie, że chyba dobawił się niezdiagnozowanego syndromu PTSD (podobnie zresztą jak wielu jego kolegów po fachu, szczególnie biorących udział w tej przez wielu nadal niezrozumiałej dla wielu wojnie jaką był Afganistan).
OdpowiedzUsuńŻyczę samych porywających wątków i wiecznego deszczyku weny, a w razie chęci, zapraszam. Na marginesie dodam, że mam nawet pewien pomysł na utrudnienie mu życia także i tutaj (aczkolwiek najpierw muszę pojawić się z panną). ]
Monti, Delio, Liberty & zerkająca zza kurtyny Adora
[ Witam pięknie na blogu. Lubię smutne historie, więc ciekawie czytało mi się Twoją kartę. Rust naprawdę sporo przeszedł, zwłaszcza na misji w Afganistanie. Oby jakoś poradził sobie z demonami.
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny i wątków, a w razie czego zapraszam do siebie. ]
Hunter Warren
[Bardzo, bardzo smutna postać. Rozdarta w środku i przytłoczona. To udawanie na dłuższą metę nikomu nie może się przysłużyć, ale mam nadzieję, że facetowi jest przez to choć ciut lżej. Trzymam kciuki, aby odnalazł spokój, czy w miejscu, czy w osobie!
OdpowiedzUsuńGdyby chciał kogoś, kto go wysłucha i pomoże zabić ciszę, to zapraszamy! ;) Abigail nie pozwoli mu się smucić. Pomoże też rozproszyc myśli! Hej, udanej gry!]
Abigail
[Jakże przykra postać, z tak trudnymi doświadczeniami… W karcie nie ma za dużo tekstu, a jednak jest się w stanie poczuć emocje Rusta. Wojna, to z pewnością wielka trauma, a już szczególnie dla kogoś, kto walczył na froncie. Oby Rust znalazł właśnie tutaj, w Mariesville, swój spokój i to, co pomoże mu głośno przyznać, że coś jednak nie jest w porządku, ale można to naprawić.
OdpowiedzUsuńWidziałabym tutaj naprawdę ciekawy wątek między naszymi postaciami! Maddie nie ma tak traumatycznych przeżyć, jak Rust, ale niesie pewien bagaż życiowy i też jest mistrzem w oszukiwaniu samej siebie, że wszystko jest w porządku. Jeśli tylko znajdziesz chęci i zechcesz stworzyć coś ciekawego, zapraszam! :)
W międzyczasie, baw sie dobrze!]
Maddie Green, Jax Moore & Ed Murray
[W mojej opinii... pisanie kart postaci nie należy po prostu do najprzyjemniejszych. :D Pozwolę sobie skrobnąć maila, może nam będzie tak łatwiej co nieco ustalić. ^^]
OdpowiedzUsuńBetsy Murray
[Cześć! Bardzo trudno jest w tak krótkim tekście nakreślić swoją postać, ale Tobie udało się to doskonale. Wstawki pokazujące szkody psychiczne, do jakich doprowadziła wojna, są po prostu świetne — proste, ale wystarczające zupełnie.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Rust z odpowiednią pomocą odnajdzie dawny spokój. <3 A jak jest chęć, to zapraszam do Isabeli!
Isabela Redwood
[ Po pierwsze: uwielbiam za wizerunek, Brandon chodził mi po głowie przy tworzeniu jednej z moich postaci na bloga, ale ostatecznie nie był zbyt kowbojski. Cieszę się, że go nie wzięłam bo do Rusta pasuje idealnie!
OdpowiedzUsuńPo drugie: za wojnę. Jestem typem, który uwielbia postacie wpisane w tematykę wojsk amerykańskich. Sama kilka takich miałam (a nawet tutaj był przez chwilę Austin, z podobnymi przeżyciami, co Rust, ale jakoś nie wszedł mi w krew). I będę mu mocno kibicować, żeby przeżyte sytuacje tam nie miały destrukcyjnego wpływu na tutaj.
A po trzecie: nie przejdę obojętnie i muszę mieć wątek! Wysłałam @ do burzy mózgów. ]
Alexandra Collins
[Oj tak, pracują razem na pewno, bo w Mariesville szeryf przy okazji szefuje całym tym policyjnym grajdołkiem, choć Rowan piastuje ten stołek od lat dwóch. Dopiero albo aż. W każdym razie, jeśli założyć, że nasze chłopy miałyby coś na zasadzie kumpelskiej relacji, to myślę, że Rowan może po robocie zajrzeć do Rusta i zaproponować mu piwo, dwa lub trzy, albo w zasadzie całą skrzynkę, żeby już się tak nie rozdrabniać. Mogą się spić tak na dobry początek weekendu, a co im tam szkodzi. A dalej, to już zobaczymy? Może w trakcie powrotu z baru napatoczy im się jakiś cwaniaczek pod nogi. Albo zaatakuje ich jakiś opętany szop pracz. Może być całkiem zabawnie :D]
OdpowiedzUsuńRowan Johnson
[O, wow. Z karty aż zieje traumą, ale domyślam się, że taki miał być właśnie efekt. Krótko napisana, jednak moim zdaniem świetnie zostało uchwycone to, co kluczowe i zazdroszczę tego, bo mi to średnio wychodzi przy moich kartach :D A Rust? No ciężki żywot miał, oby już było tylko lepiej.
OdpowiedzUsuńBaw się tutaj dobrze i długo! :D]
Paige King
[Dobry!
OdpowiedzUsuńKurczę, nie wyobrażam sobie mieć dziewiętnastu lat i już być na wojnie. Wchodzenie w dorosły świat dla Rusta musiało być naprawdę brutalnym doświadczeniem. W końcu większość w tym wieku baw się po klubach i robi różne głupie, nieodpowiedzialne rzeczy. Niech mu się wiedzie w Mariesville, a Tobie samych ciekawych wątków życzę! ^^]
Amelia Hawkins, Eaton Grant & Rhett Caldwell
[Niezły staż! Pewnie mój jest podobny, choć teraz twierdzę, że zdecydowanie za wcześnie zaczęłam tę przygodę, totalnie nie ogarniając co i jak. Warsztat zerowy, ale jaka wyobraźnia, ba! Pewnie nawet bujniejsza niż aktualnie XD
OdpowiedzUsuńKurcze, pewnie że Wam zrobimy! Rust może przychodzić czasem przed zamknięciem na szybkie, słodziutkie latte przy kawiarnianym barze i szybkich pogaduszkach z Kopi. Te może z czasem zamienią się w dłuższe rozmowy? Ta dwójka z pewnością będzie miała o czym pogadać, biorąc pod uwagę ich przejścia ;) Chętnie też wyciągnęłabym Kopi na jakieś górskie przechadzki, ale nie mamy żadnego towarzystwa. Może tak od słowa, do słowa... ;)]
Kopi
[Może faktycznie posunęłam się trochę za daleko z interpretacją.
OdpowiedzUsuńW każdym razie dziękuję serdecznie za komentarz pozostawiony pod KP Adory.]
Uwielbiała kolekcjonować momenty, wszystkie te chwile, które sprawiały, że czuła, że mogła cieszyć się życiem i doświadczać go na wiele różnych sposobów. I nie ważne, czy chodziło w tym wszystkim o radość i policzki bolące od śmiechu, czy o błyszczące w oczach łzy wzruszenia, czy nawet o gardło ściśnięte ze smutku. Przyjmowała wszystko to, co ofiarował jej los, bo nie była skazana na nic więcej. Gdyby urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą i życie miała usłane różami, skupiłaby się na tym, co otacza ją z zewnątrz: marzyłaby wtedy o domu, wielkim i bogatym, o samochodzie nowym i szybkim, czy o torebkach wartych więcej, niż cały dorobek jej dotychczasowego życia. Chciałaby nosić szpilki od światowych projektantów i opowiadać ludziom, czym pachną jej markowe perfumy, których zapach pozostawiła za sobą w miejscowym sklepie już kilkanaście minut temu. Kolekcjonowałaby biżuterię: piękne, złote bransoletki i kolczyki z brylantami, które z zachwytem przymierzałaby przed lustrem każdego ranka, a także drogie dodatki z jedwabistych, rzadkich materiałów. Wtedy miarą wartości jej życia byłaby ilość zer na niezliczonych kontach bankowych, czarne karty kredytowe i lokaty z wysokim procentem. Czy byłaby szczęśliwa? Wtedy nie miałaby wyboru, ale teraz, nie mając nic, a mając wybór, wcale nie chciała więcej. Doceniała swoje życie, bo odnalazła w nim siebie. Nie musiała wychylać się zbyt często z Farmington Hills, bo cały swój świat miała właśnie tutaj, na tym małym gospodarstwie, gdzie mogła z fascynacją obserwować, jak nowe sadzonki przyjmują się w ich ogrodzie, czy kiedy w pędach szczepków, powtykanych w słoiczki z wodą, zaczynają pojawiać pierwsze korzenie. Mogła uczestniczyć w całym procesie, od zasiania aż do zbioru, a później do zrobienia suszu, maceratu czy maści, bo wytwarzanie kremów i produktów domowej roboty od zawsze było jej pasją. Dorabiała w The Rusty Nail, żeby chować część wypłaty do skarpety i dbać o to, by nigdy nie musiały martwić się z Matildą o opłacenie sprawunków, choć już za to co sprzedały na rolniczym targu, mogły żyć spokojnie, bez obaw o przyszłość. To im wystarczało. Żadna z nich nigdy nie goniła za pieniądzem, bo obie uważały, że jest wiele ważniejszych spraw, które należy w życiu pielęgnować. Na przykład kolekcjonowanie momentów i czerpanie z chwili, albo życie w taki sposób, by później nie żałować, że czegoś się nie zrobiło, nawet jeśli w przypadku Mildred mowa o takich drobnostkach, jak zabawa przy ognisku z grupą znajomych. Wahała się z początku, czy to dobry pomysł zostawić gospodarstwo bez opieki, ponieważ Matilda spędzała weekendy w Camden na rehabilitacji, więc to ona miała cały przybytek na swojej głowie, ale doszła do wniosku, że druga taka okazja się nie powtórzy. Jesień weszła już do Mariesville jedną nogą, więc ognisko nad Maple River będzie pewnie ostatnim w tym sezonie. I kiedy z wypiekami na twarzy, trzymając kubeczek ze słodką nalewką z malin, siedziała na pieńku przy wysokich płomieniach i kołysała się w rytm muzyki – nie żałowała. Czas spędzony w towarzystwie dobrych ludzi, przy dźwiękach przygrywanych na gitarze i śpiewaniu country hitów tak głośno, że aż bolało ją gardło, to najlepsze, co mogła sobie na ten weekend wymarzyć. Od alkoholu kręciło jej się w głowie i wcale nie odczuwała zimna, choć miała na sobie tylko flanelową sukienkę na długi rękaw, która sięgała jej kostek, bo za dnia słońce przygrzewało przyjemnie, a tak się śpieszyła, że nie pomyślała o zabraniu porządnego swetra. Ale to nic, teraz była zgrzana od nadmiaru bodźców, które uderzały w nią zewsząd. Teraz było po prostu idealnie.
OdpowiedzUsuńAż do momentu, w którym przechyliła się za bardzo na pieńku w bok i poleciała w stronę Rustina, który siedział na drugim pieńku tuż obok i czasem podawał jej butelkę malinowej nalewki, kiedy prosiła. Jakby Matilda się dowiedziała, że doprawiła się alkoholem, siedząc obok policjanta, na pewno spaliłaby się ze wstydu i zrobiła jej kazanie wszech czasów. Na szczęście, niczego nie wiedziała i nie słyszała. A Millie nie wpiła przecież dużo, tylko zwyczajnie nie miała do tego głowy, skoro nie imprezowała często.
Usuń— Przepraszam, Rust — powiedziała, używając jego kolana, jako podpórki dla ręki, żeby wyprostować się ze swoim pieńkiem i znów stabilnie na nim usiąść. — Ciężko mi się oprzeć, kiedy tak ciągnie mnie w twoją stronę.
Uśmiechnęła się miło do Rusta i usiadła prosto, ciesząc się w duchu, że nie rozlała nalewki z kubka, którego wciąż trzymała w dłoni, a potem założyła włosy za ucho. Straciła rachubę czasu, ale musiało być naprawdę późno, skoro część osób już się pożegnała. Dobrze jej się tutaj siedziało i skupiało na językach ognia, pochłaniających drewno, bo wolała nie myśleć, ile jeszcze mu przejść na piechotę, żeby dotrzeć stąd do domu w Farmington Hills.
Millie Atkinson
[Chętnie! :D Podesłałam maila, jestem fanką mailowych ustaleń :D]
OdpowiedzUsuńMaddie
[Odezwałam się na mailu :)]
OdpowiedzUsuńWinifred
Starała się nie wchodzić innym w drogę. Naprawdę. Odkąd wróciła do Mariesville po nieudanej przygodzie zwanej studiami, naprawdę starała się nie wchodzić innym w drogę. Pierwsze tygodnie po powrocie spędziła w swoim pokoju, słuchając tylko cichych próśb rodziców o to, aby do nich wyszła, aby porozmawiała. Plotki rozniosły się błyskawicznie, chociaż trudno było odmówić im prawdziwości. Murray była wściekła na swojego brata, który pod wpływem alkoholu rozprowadził wieści o młodszej siostrze w niewłaściwym towarzystwie. Mała, zżyta ze sobą społeczność Mariesville szybko nasiąknęła przygodą Betsy, przez co blondynka wśród pań, od tych w jej wieku, przez te w wieku średnim, po już starszawe, miała grono wrogów. Spoglądały na nią nieprzychylnie, odciągając od niej swoich narzeczonych czy też mężów, a nawet i synów, jakby Betsy była samym wcieleniem diabła. Wbrew pozorom i wbrew temu, co niej mówiono, Betsy nie rozkładała nóg przed każdym i nie próbowała uwieść każdego. Nie chciała. Nigdy nie była takim typem dziewczyny, a później kobiety. Musiała się pogodzić, że fakt związania się z niewłaściwym mężczyzną był jej winą, ale nie potrafiła, nie czuła, aby związek z Gabrielem był czymś złym. W jej głowie powinna zapalić się czerwona lampka, kiedy wchodziła w związek z wykładowcą, ale Gabe nie zająknął się o tym, że posiadał już rodzinę, zapraszał ją do swojego mieszkania w Chicago, gdzie spędzała niejedną noc, a nigdy przenigdy nie spostrzegła żadnego znaku, że jej mężczyzna może mieć drugie życie. Życie bez związku z nią. Życie, które okazało się ważniejsze i choć początkowo czuła się rozgoryczona, to teraz rozumiała. Wybrał żonę i dwójkę dzieci. Wybrał coś, co budował przez lata i pewnie przez lata będzie musiał odbudowywać. Nie wątpiła w to, że Gabriel coś do niej czuł. Widziała, jak na nią patrzył, słyszała to, co do niej mówił, czuła, jak ją dotykał. Obydwoje byli artystycznymi duszami, dogadywali się niemal na każdej płaszczyźnie i wcale nie przeszkadzało jej to, że był niemal dwadzieścia lat starszy.
OdpowiedzUsuńPotrzebowała sporo czasu, żeby otrząsnąć się po tym, że miłość jej życia, a przynajmniej tak jej się wydawało, wyparła się uczucia, które między nimi się zrodziło. W Mariesville nie pozwolili jej o tym zapomnieć. O tym, że jej związek był po prostu romansem z żonatym wykładowcą. Nawet teraz, mimo upływu czasu, kiedy roznosiła listy, czuła na sobie oceniające spojrzenia tych, które widziały w niej przede wszystkim rozpustnicę.
Niosło to za sobą kolejne konsekwencje, których nawet się nie spodziewała. Na posterunku policji pojawiała się, można powiedzieć, że regularnie. I regularnie tłumaczyła się z tego, czego nie zrobiła. Musiała udowadniać, że nie ma psa, który zabrudził odchodami trawnik pani Smith. Musiała tłumaczyć się z tego, że wcale nie miała zamiaru rozjechać swoim rowerem rabatek pani Clover. Musiała mierzyć się z oskarżeniami o jazdę pod wpływem, o zakłócanie ciszy nocnej i łamanie tajemnicy korespondencji. Początkowo wchodziła na komisariat policji niesamowicie poirytowana, kiedy sama sobie doręczała wezwanie na przesłuchanie. Później była wściekła, przez co z trudem zjednywała sobie sympatię funkcjonariuszy. Teraz przychodziła tam zwyczajnie zobojętniała, chociaż bała się pomyśleć, jak wygląda teczka opatrzona jej imieniem i nazwiskiem.
Jesienne dni miały to do siebie, że szybko się kończyły, bo słońce na nieboskłonie miało coraz krótsze zmiany. Późnym popołudniem, kiedy Betsy wracała do siedziby poczty w Mariesville, było już ciemnawo i robiło się coraz chłodniej. Betsy zdążyła już zatęsknić za latem i za wylegiwaniem się nad rzeką, jednak trudno było odmówić jesieni tego, że w Mariesville była zwyczajnie piękna. Przynajmniej w te dni, kiedy nie padało. Już miała oddać na sortownię awizowane przesyłki, kiedy mignęła jej koperta z jej nazwiskiem. Początkowo sądziła, że to do kogoś z jej rodziny, ale kiedy za Murray stało Elizabeth już wiedziała, że nadawcą pewnie jest tutejszy szeryf. Nie myliła się. I postanowiła nie otwierać koperty, wiedząc, że kolejne oskarżenie będzie podobne do tych z poprzednich miesięcy, że pewnie komuś się nudziło i postanowił przypisać jej czyn kogokolwiek innego. Być może zbyt pożądliwie spojrzała na czyjegoś męża? Może to był odwet? Betsy naprawdę trudno było uwierzyć w to, że te wszystkie kobiety, które pałały do niej taką niechęcią, widziały w niej konkurencję. Była niska, drobna,i nosiła wiecznie krótkie, rozczochrane włosy, proste, zakrywające wszystko, co możliwe ubrania. Nawet nie potrafiła się pomalować, nie czuła się wygodnie we flircie i dałaby sobie rękę uciąć, że po prostu dla większości mężczyzna na pierwszy rzut oka nie jest pociągająca. Ale wici rozpuszczone kilka lat temu przez jej brata, zbierały nadal swoje żniwo, chociaż już nieco mniejsze i nieco rzadziej, ale jednak.
UsuńPożegnała się ze współpracownikami, wsiadła na rower i mimo wczesnowieczornego chłodu, ruszyła w kierunku posterunku policji, a nie domu. Chciała mieć to z głowy, tak po prostu. Nie chciała spędzić kolejnej nieprzespanej nocy, bo choć wmawiała sobie, że to wszystko jest jej obojętne, czuła się po prostu zażenowana tym, że kolejny raz musi tłumaczyć się z tego, że jest zwyczajnie niewinna.
— Przepraszam! — Wpadła zasapana na posterunku, widząc akurat przechodzącego korytarzem funkcjonariusza. Kojarzyła go, trudno było nie kojarzyć. Zasoby ludzkie lokalnej policji nie były zbyt duże i chyba każdy z pracujących tu funkcjonariuszy miał z nią do czynienia co najmniej raz. — Chciałam wyjaśnić… to. — Pomachała kopertą, którą dopiero teraz zaczęła otwierać, rozszarpując niestarannie jej brzegi. — Nie wiem, co tym razem, ale… — odetchnęła głęboko, próbując wyrównać oddech. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak szybko jechała na rowerze, zwykle nie mogła sobie na to pozwolić, bo jej rumak obładowany był torbami z listami i mniejszymi paczkami. — O. — Sapnęła zaskoczona. — Zniszczenie publicznego mienia? — Oderwała spojrzenie z zawiadomienia o wszczęciu postępowania wyjaśniającego. — Naprawdę to graffiti na ścianie biblioteki to moja sprawka?
Betsy Murray
Styczność z alkoholem miała prawie codziennie, bo na życzenie rozlewała go do szklanek i kufli w lokalnym pubie, ale sama zwykle od niego stroniła. Znała się na rzeczy, bo miała dryg do mieszania składników, trzymania proporcji i tworzenia odpowiednich miksów, ale na co dzień nie piła alkoholu wcale. Nie miała ani chęci ani czasu, co nie zmienia faktu, że kiedy nadarzała się okazja, napicie się w towarzystwie znajomych nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Duszą towarzystwa nie była, imprezowiczką też nie, ale potrafiła dobrze się bawić i nie była wcale tak nudna, jak mogłoby się wydawać. Ma zrównoważony charakter, nie będąc ani przesadnie żywiołową, ani przesadnie ponurą i cichą osobą, ale daje się porwać chwili na wiele różnych sposobów. A jedyny jej problem polega na tym, że nie zna jeszcze swoich limitów. Czasami upijała się po trzech kubeczkach nalewki, czasami mogła wypić trochę więcej, a wszystko to zależało prawdopodobnie od atmosfery, tego czy coś jadła i jak dużo się ruszała. Dziś nie brakowało żadnej z tych rzeczy, więc wypiła więcej i trochę się wstawiła, ale jej osobowość nie zmieniła się pod wpływem alkoholu prawie wcale. Nadal była zrównoważona, nadal nie narzucała się swoją obecnością, ale była za to śmielsza, bardziej skłonna do różnych żartów i do rzucania tekstów, które tak na co dzień zatrzymałaby dla siebie, we własnej głowie.
OdpowiedzUsuń— Tak? To dobrze. Ja nie mam mocnych kolan, głowy też nie — uznała, dochodząc do tych wniosków dopiero teraz, a potem przytaknęła kiwając głową i grzecznie oddała Rustowi kubek z nalewką. Uwielbiała maliny w każdej postaci. Tak naprawdę można powiedzieć, że miała na ich punkcie małą obsesję, bo potrafiła zajadać się nimi na potęgę. A jeśli się nie zajadała, to cieszyła się ich smakiem w domowej roboty nalewce, ale dziś nie musiała już więcej pić. W głowie jej szumiało, świat wirował momentami, a niektóre części jej ciała zaczynały się rozleniwiać i traciły chęci do współpracy z całą resztą. Na miłość Boską, przecież musiała dotrzeć na Farmington Hills. To zdecydowanie nie jest dobry moment na to, by cokolwiek się w niej rozleniwiało, bo przy takiej dawce alkoholu ten dwudziestominutowy spacer i tak będzie trwał już dobrą godzinę. Ale gdyby została tutaj jeszcze parę godzin, to wreszcie zaczęłoby świtać, a wtedy nie bałaby się skorzystać z jakichś skrótów, biegnących przez pola i łąki. I to też był zawsze jakiś plan.
Kiedy Rust zapytał o powrót do domu, westchnęła ciężko i wzruszyła ramionami. Gdyby została parę godzin, zaczęłoby świtać, ale gdyby wyszła stąd już teraz, jeszcze udałoby się jej wyspać. Budzik nie będzie miał dla niej litości, gdy zacznie brzęczeć na półeczce, a wstać będzie musiała. Przydomowe obowiązki same się przecież nie ogarną.
— Sama — odpowiedziała po krótkiej chwili, niezbyt przejęta tym faktem, bo nie bała się chodzić nocą, jeśli wokół świeciły się latarnie. Alkohol tym bardziej niwelował strach, a podnosił poziom odwagi, dlatego bardziej przejmowała się teraz odległością, którą musiała pokonać, niż spacerem w pojedynkę. Gdyby mieszkała w Riverside Hollow, miałaby stąd rzut beretem. Och, gdyby mieszkała w Riverside Hollow, jej życie w ogóle wyglądałoby inaczej.
— Ale kto to tak naprawdę wie — dopowiedziała zaraz i znów zachwiała się na pieńku, ale tym razem dlatego, że musiała na chwilę zdjąć kowbojkę ze stopy i wywalić z niej kamyczek, który uwierał ją już dłuższy czas. Straciła do niego cierpliwość.
Założyła but z powrotem i wstała zaraz, od razu czując, że to nie tylko pieniek nie jest stabilny, ale i cały świat. Kiedyś wskoczyła jednemu rolnikowi na przyczepę, gdy wiózł siano, więc kto tak naprawdę wie, z kim ostatecznie wróci i czym, chociaż o tej porze o rolników na polach będzie raczej ciężko. Nie odrzucała jednak tej opcji, ani żadnej innej, która może napatoczyć się po drodze.
Usuń— A ty? — rozejrzała się dookoła, robiąc krótki obrót. — Gdzie koniec kolejki, żeby wrócić z tobą? Musze zobaczyć, czy opłaca mi się w niej czekać i czy w ogóle się załapię!
Uśmiechnęła się wesoło i spojrzała na twarz Rusta, zastanawiając się, czy jemu też dopisuje dobry nastrój. Mimo że w niektórych momentach ekipa trochę przeginała szaleństwem, było naprawdę przyjemnie. Miała nadzieję, że Rust też dobrze się bawił, nawet jeśli nie włączał się w to szaleństwo i pozostawał bardziej w roli obserwatora.
Milly Atkinson
[Hej, pozwoliłam sobie odezwać się na mailu!]
OdpowiedzUsuń(anonimowa) Isabela
[ja też zaspamowałam mailowo 😬]
OdpowiedzUsuńAbigail
[ To pozwolę sobie zacząć nam coś niezobowiązującego :D]
OdpowiedzUsuńKawiarnia Under the Apple Tree była jej nowym miejscem na ziemi. Tak różnym od tego, które kiedyś za nie uznawała. Choć bardzo tęskniła za górskimi zachodami słońca, za uczuciem spełnienia, które tak często obmywało ją podczas akcji ratowniczych, starała się odnajdywać drobne radości w swoim nowym życiu. I mimo, że wciąż balansowała na krawędzi klęski i odrodzenia, zaczynała być szczerze wdzięczna za to, że udało jej się ujść z życiem.
Ostatnie lata były trudne. Długie, monotonne dni zdawały się nie mieć końca. Rehabilitacja przynosiła powolne efekty, czasem niewidoczne na pierwszy rzut oka. Z początku jej charakterystyczne narwanie powodowało ogromną frustrację. Chciała po prostu wstać i iść, nie zważając na to, że jej noga nie jest już taka sama. Nie godziła się na niechcianą zmianę, kłębiąc w sobie chmurę destrukcyjnych myśli, które stopniowo wyniszczały ją od środka.
Opieka psychologiczna była wówczas nieoceniona. Dzięki niej udało jej się wyjść z największego kryzysu, ocierającego się o myśli S, tak częstych między innymi u młodych pacjentów z ciężkimi urazami.
Przyjazd do Mariesville i podjęcie pracy w kawiarni było dla niej swojego rodzaju terapią. Powoli otwierała się na nowe życie, obowiązki. Zaczęła dostrzegać drobne gesty, uśmiechy. Widziała niemal błogą radość klientów, którzy właśnie brali swój pierwszy, poranny łyk kawy. Dostrzegała promienie słońca, które tak lekko wdzierały się do kawiarni, ogrzewając zmarznięte jesiennym wiatrem twarze. W jej oczach świat stał się inny, a bodźce zaczęły docierać do niej znacznie bardziej szczegółowo. Jakby ze stratą nogi pozbyła się niewidzialnej skorupy, której obecności nigdy wcześniej nie była świadoma.
Jesienna aura sprzyjała przesiadywaniu w lokalach. Choć ostatnie dni były raczej słoneczne, umożliwiając mieszkańcom rekreację na świeżym powietrzu, wieczory były już zimne i raczej wietrzne. Ciepły kubek słodkiej kawy był wówczas zbawieniem, choć ona wciąż pozostawała fanką czarnej kawy z nutą wanilii. Piła ją niemal codziennie od roku, zawsze w tym samym, dużym zielonym kubku z małymi, malowanymi jabłuszkami.
Tuż przed zamknięciem, jak co wieczór sprzątała blat, skryty pod wysoką, kawiarnianą ladą. Wycierała dokładnie butelki z przeróżnymi syropami, które z powodzeniem można było dodawać do kawy, tworząc różnorodne mieszanki smaków. Jej faworytem był chyba syrop korzenny, zwłaszcza w tę barwną, oranżową porę roku. Tym razem, wyjątkowo w jej oczach piękną.
Odwróciła się w stronę drzwi niemal odruchowo, gdy zabrzmiał charakterystyczny dzwoneczek. Obdarzyła kolejnego gościa uśmiechem nie tylko dlatego, że robiła to zawsze… Rust od niedawna przychodził do niej przed zamknięciem, umilając sprzątanie i zbieranie całego bałaganu. Sama nie wiedziała, kiedy dokładnie zjawił się po raz pierwszy, bo ich początkowo niezobowiązujące rozmowy, z czasem zaczęły się przedłużać, ciągnąc za coraz głębiej umocowane sznurki.
– Hej! – pomachała w jego kierunku, gdy zmierzał w stronę długiej, drewnianej lady, za którą kryła się niemal po pierś. Zawsze była przecież drobna i niska. Wypadek i trudny okres wyssał z niej niemal całe życie, włącznie z tkanką tłuszczową. Mimo tego, że starała się dbać o powrót do lepszej formy, wciąż była niemal wychudzona. Często skrywała to pod obszernymi ciuchami, bo chyba krępowało ją to bardziej aniżeli sama proteza.
Gdy oparł się o blat, opadając na wysoki stołek, zrobiła to samo, nachylając się niemal teatralnie w jego kierunku. Niedbale spięte włosy wkradały się na piegowatą, lekko zaczerwienioną twarz– To co zawsze? – zapytała szeptem, jakby miała mu podać pod ladą woreczek z narkotykami.
Początkowo mężczyzna udawał, że jedynym słusznym wyborem jest kawa czarna… do czasu, aż Kopi przez pomyłkę zrobiła dwa waniliowe latte z dodatkowym syropem. Rust był tak wspaniałomyślny, że zgodził się je wypić. Rzecz jasna, tylko dlatego, by się nie zmarnowało.
Kopi
Mildred, choć była naprawdę miła i pogodna, przyjaciół miała tylko garstkę. Sama nie wiedziała z czego to tak do końca wynika, ale prawdopodobnie stąd, że nie dzieliła się swoimi sekretami z każdym nowo poznanym człowiekiem. Potrzebowała trochę czasu, żeby tak szczerze się przed kimś otworzyć. Czasu i odpowiedniej osoby. Nie każdemu była w stanie zaufać na piękne oczy i nie każdemu chciała wygadywać się z tych najgłębiej pochowanych sekretów, dlatego to, że bez trudu nawiązywała kontakty z klientami baru, wcale nie szło w parze tym, że robiła z nich sobie przyjaciół. Pod wpływem alkoholu niektórzy zrzucali jej na głowę takie wiadomości, że aż więdły uszy, ale to wciąż nie była oznaka zaufania. Oni potrzebowali się wygadać, a ona nie miała problemu, żeby przyjąć ich problemy, a później wypuścić je ze swojej głowy i o nich zapomnieć. Rust wpadał czasami do baru i to stąd Millie go znała. Nie widywali się tak na co dzień w innych okolicznościach, nie uwzględniając mijania się gdzieś na chodniku, dlatego nie była w stanie powiedzieć o nim zbyt dużo. Jej wiedza ograniczała się do szczątkowych informacji zasłyszanych z plotek, albo do tego, co on sam zdążył jej zdradzić, siedząc przy barze, ale Rust wzbudzał zaufanie i Millie uważała, że jest naprawdę ciekawym gościem. Zagadywała go czasem, ale zawsze o takie zwykłe, proste sprawy. Brakowało jej odwagi, żeby pociągnąć go za język, bo domyślała się, że miał za sobą jakąś niełatwą historię i nie chciała w żaden sposób go urazić, czy naruszyć grząskiej sfery jego życia. Przyglądała mu się jednak, gdy obsługiwała gości i zauważała wtedy, jak często dawał się pochłonąć swoim myślom, jakby coś dręczyło go czasem od środka. Wydawał jej się trochę samotnym człowiekiem, ale nie potrafiła zrozumieć, czy to los pozbawił go ludzi, czy był to jego świadomy wybór. Spośród tysiąca różnych jednostek policyjnych istniejących w kraju, Rust wylądował akurat w zupełnie obcym sobie Mariesville. Dlaczego? Strasznie ją to ciekawiło, a dziś, skoro alkohol dodał jej odwagi, może będzie miała okazję się tego dowiedzieć.
OdpowiedzUsuńTeoretycznie stała, ale praktycznie nie była tego tak w stu procentach pewna. Świat trochę wirował jej przed oczami i miała problem z oszacowaniem momentu, w którym to ona cała się przechyla, a kiedy to w jej głowie coś tam tylko szwankowało pod wpływem promili. Ale kiedy Rust zabrał dłonie, była w stanie trzymać pion, a to oznaczało, że mogła spokojnie iść i w końcu też dojść wreszcie do Farmington Hills. Problem stania zniknął już całkowicie, kiedy okazało się, że wygrała przejażdżkę. Tego się nie spodziewała.
— Naprawdę? To cudownie! — ucieszyła się, zaskoczona unosząc brwi, jakby talon naprawdę istniał. — Jeszcze nigdy nic w życiu nie wygrałam, wiesz? Nawet w zdrapkach — powiedziała, idąc już w stronę parkingu. Nie miała przy sobie telefonu, żadnej torebki, tylko te kilka banknotów, wciśniętych w stanik, więc nie musiała niczego pilnować, oczywiście oprócz samej siebie. Będzie dobrze, jeśli nie palnie czegoś głupiego i nie narobi sobie wstydu.
Zatrzymała się na parkingu i popatrzyła jak Rust szuka po sobie kluczyków od auta. Zrobiła po chwili smutną minę i spojrzała za siebie, mając nadzieję, że gdzieś je dostrzeże, ale było zbyt ciemno, a jej wzrok po alkoholu pozostawiał wiele do życzenia.
— Czy mój talon jest bezterminowy? — zapytała i oplotła się ramionami. Żartowała. Wolała sobie zażartować, skoro tak naprawdę to nie wiedziała co zrobić w takiej sytuacji, bo akurat tego starego rzęcha, którym jeździła, dało się odpalić też bez kluczyków. Tutejszy mechanik wiedział jak to się robi, na własne oczy widziała go w akcji. Ale starego rzęcha tu nie było, bo nim nie przyjechała. Tak poza tym, nazwała tego rzęcha Copper, bo był miedziany, niestety nie tak naprawdę, tylko od rdzy.
— Co teraz, Rust? — podeszła bliżej, próbując myśleć nad jakimś rozwiązaniem. W ogóle nie myślała o braku podwózki, bo wcale tego nie oczekiwała, tylko zmartwiła się tym, że Rust zgubił dość istotny przedmiot, którego brak wiązał się w sumie z brakiem auta. Co on teraz z robi? Jak dostanie się do auta? Przejęła się problemem, który nie był przecież nawet jej. — Możemy poszukać ich w dzień, na pewno się znajdą. W przyrodzie podobno nic nie ginie — powiedziała łagodnie, pocieszająco, chociaż sama pogubiła wiele rzeczy, których nigdy już nie odnalazła, więc cholera wie jak to naprawdę jest z tą przyrodą. Całe szczęście, Rust miał blisko do domu, więc spokojnie może tam dojść spacerkiem, a jakby znalazł zapasowe kluczki, to już w ogóle pół problemu z głowy. Zguba w końcu się znajdzie, nawet jeśli dopiero po latach, w stanie, w którym najlepiej będzie wywalić ją już na śmietnik.
UsuńMillie Atkinson
To nie pierwszy raz kiedy ktoś zaproponował jej nocleg u siebie, ale propozycja Rusta mocno ją zaskoczyła i chyba też dlatego, że wcale się jej nie spodziewała. Taka możliwość nawet nie przeszła jej przez myśl! Nie znał jej przecież, a o ile ona miała tą świadomość, że Rust jest policjantem i krzywdy jej nie wyrządzi, przynajmniej takie miała założenie, to jaką on miał tak naprawdę pewność, że ona w żaden sposób nie naruszy jego mienia? Nie słynęła z tego ani trochę, ale zdarzyło jej się parę razy tłumaczyć z wtargnięcia na czyjąś posesję, kiedy potrzebowała narwać zielska i bez pytania przeszła przez czyjś płot, więc to zawsze mogło stanowić jakiś procent niepewności. Ale Rust na pewno znał te historie, które przerabiała ze starym Williamsem. Sam dobrze wiedział, że ten facet działa na nerwy wszystkim wokół, a ona prosiła go wyłącznie o chwasty, a nie o dorobek życia.
OdpowiedzUsuńNie była zupełnie przygotowania do spania w nieswoim łóżku, czy nawet w nieswoim domu, bo nie szła na to ognisko z myślą, że po wszystkim do niego nie dotrze. Teoretycznie mogła iść przed siebie, przecież Rust nie trzymał jej tutaj na siłę, przynajmniej na razie, a nawet rozważała to przez chwilę, bo nie była w takim stanie, żeby słaniać się po ziemi i nie utrzymać pionu. Powoli, krok za krokiem, ale wreszcie dotarłaby do domu, padła na łóżko i już. A nocleg u Dunnagana? W ogóle nie potrafiła sobie tego wyobrazić, chociaż naprawdę zachęcające było to, że jego dom był tak blisko i że zamiast męczenia nóg długim spacerem, mogłaby za moment zalec na kanapie i zwyczajnie, w spokoju sobie wytrzeźwieć.
— Czy ja wyglądam jak ktoś, kto sypia na kanapie? — wskazała na siebie teatralnym gestem. — Moje plecy tolerują tylko aksamit — rzuciła i splotła ręce na piersi, a potem roześmiała się krótko i wzruszyła ramionami. Kanapa, materac, poduszki – mogła spać na czymkolwiek, co nie będzie zimną podłogą, bo za zimnem nigdy nie przepadała, a istniało duże prawdopodobieństwo, że od takiej zimnej podłogi w końcu zaczęłaby zgrzytać zębami.
Ale dalej nie wiedziała, czy to dobry pomysł nocować u Rustina. Nie miała w sumie żadnych argumentów przeciw, które stanowczo by to wykluczały, ale czuła, że jakoś tak nie wypada. On musi iść nazajutrz do pracy, ona też powinna wstać rano, żeby zająć się ogrodem. Raczej nie potrzebował dodatkowego problemu na głowie w postaci Mildred. Na kanapę mu nie zwymiotuje, na nic innego też zresztą nie, ale sama obecność kogoś obcego to już takie lekkie zaburzenie ustalonego porządku, czego robić nie chciała.
— Wygodna kanapa do mnie przemawia, ale chyba lepiej będzie, jeśli pójdę do siebie — stwierdziła, wskazując palcem jakiś tam kierunek. — Ty musisz się wyspać, a ja na pewno ci na to nie pozwolę — pokręciła głową, machając włosami lekko na boki. — Będę zadawać dużo głupich, mądrych, niewygodnych i dziwnych pytań, aż w końcu będziesz musiał zamknąć mnie w jakiejś szafie, żeby zmrużyć oko choć na chwilę i nie czuć się rano jak zombie.
Taką miała na ten moment wizję, tyle że jeszcze nie miała świadomości, że ten alkohol, który ciągle popijała przy ognisku, nie wszedł jeszcze tak do końca.
Milly Atkinson
To było dziwne uczucie, być w miejscu, o którym się marzyło ponad pół życia i czuć się jak w potrzasku. Długo wyczekiwany moment przejęcia pensjonatu był tym, który miał przynieść satysfakcję i prawdziwą eksplozję szczęścia, a Abi czuła się... nieswojo. Obawiała się, że robi coś źle, że może jej marzenia były za wielkie, albo oczekiwania zbyt wygórowane i zabrakło jej zdrowego rozsądku (o co akurat w jej przypadku nietrudno). Mijał drugi miesiąc, od kiedy wróciła po czterech latach studiowania w Atlancie i wieczorami prawie płakała, siedząc w mieszkaniu z lampeczką lekkiego białego wina przy oknie, skąd zerkała na miasteczko i widziany w oddali maleńki zarys pensjonatu. Tak kochała to miejsce, tak chciała zadbać o to, by każdy kto tu przyjedzie zakochał się w zielonych sadach, uprzejmych mieszkańcach, malowniczej okolicy i unoszącym się wszędzie zapachu sielskości w powietrzu, że gotowa była na wszystko! Oczywiście wszystko co przyjemne, miłe i urocze, bo jakoś na agresję i paskudztwa nie było jej stać, choć niekiedy zastanawiała się, czy jakby przywiązała jakiegoś bufona z wielkiego miasta do krzesła i zostawiła na kilka godzin w jakimś wyjątkowo ładnym zakątku Mariesville, to by się w nim zakochał... Ah ale to takie pomysły nie do zrealizowania. Nie miała liny przecież! Podpisała oficjalne dokumenty i stała się w większości udziałów właścicielką obiektu, zarówno budynku jak i otaczającego go terenu i codziennie była na miejscu, towarzyszyła mamie w kuchni, z tatą obchodziła każdy kąt. Zaglądała w maile i wskazane pozycje rozliczeń z księgową, pilnowała zapasu czystych pościeli i zestawów ręczników dla pokojówek do zmiany gościom. Czuwała nad harmonogramem rezerwacji turystów. Od początku, od pierwszego dnia powrotu wzięła się ostro do roboty i to nie tak, że natłok obowiązków ją przytłoczył i miała dość zmęczenia, gdy wieczorem wracała do domu, po całym dniu biegania i zasypiała niemal półprzytomna, cudem znajdując siły na prysznic. To też nie tak, że zaskoczyła ją ilość pracy. Jej rodzice, a wcześniej dziadkowie gospodarzyli pensjonat, była z tym zaznajomiona, oswojona od dzieciaka i nic jej nie było w stanie zniechęcić, czy zaskoczyć. Nie pojawiało się jednak uczucie ulgi i spełnienia, nie było wybuchu dzikiej euforii że oto po czterech latach studiowania, wraca, zajmuje miejsce do którego dążyła i w końcu ma to, co chciała. Nie, nie miała tego uczucia i to było straszne. Może robiła za mało? Albo o czymś zapomniała? Przecież wszystko było tak, jak to sobie założyła, jak to sobie planowała i wyobrażała! Co się z nią działo do cholery?!
OdpowiedzUsuńDo tutejszego baru zachodziła rzadko, miała zbyt wiele pracy i wieczorami odprężała się w swoim mieszkaniu, na fotelu pod oknem, albo w wannie. Zwykle w te trudniejsze, cięższe dni odpalała wino, wychylając nie więcej jak dwie lampki, bo przecież wstawała codziennie około szóstej z rana i od razu wsiadała na rower, żeby z Downtown dojechać do Orchard Heights, gdzie mieścił się pensjonat. Ale dzisiaj w szafce nie miała zapasowej butelki, a ostatnio skończyła ulubiony trunek i wywalała puste szkło. Sklep był już zamknięty, więc postanowiła wybrać się do The Rusty Nail i w międzyczasie pomyślała, że może nawet pozwoli sobie trochę się zapomnieć. Jutro miała wolne, bo po Festiwalu Jabłek większość gości wyjechała od razu następnego dnia, a jej mama da sobie radę... Może zasłużyła na to, aby wrócić do domu późno i wyłączyć budzik na jutro, o. Od powrotu nie wzieła ani jednego dnia wolnego, więc na pewno zasłużyła!
UsuńAbigail była pogodna, pomocna i ciepła. Była taka do ukochania i ukochałaby każdego, wiedziała, że jej życiowym powołaniem jest dbać i troszczyć się o innych. Czuła to od zawsze. Prowadzenie pensjonatu pozwalało jej się spełnić na tak wiele sposobów, że mimo poczucia rozbicia i pewnego zmieszania, wstawała każdego dnia z nową energią. Oh mało tego! Ona miała tyle pomysłów, jak urozmaicić turystom pobyt w ich miasteczku i sprawić, że nie tylko zakochają się w Mariesville, ale będą o nim śnić i będą marzyć o powrocie. I jednym z takich pomysłów był wieczorek muzyczny z utworami country granymi na żywo przez okolicznych muzyków, innym warsztaty plastyczne organizowane w sadzie, albo na farmie, albo pod lasem za zgodą właścicieli terenu. Było tego mnóstwo i zasoby pomysłów jej sie nie kończyły, tylko nadal... to dziwne uczucie jej nie opuszczało. Dzisiaj miała chandrę i wychylała trzeci kufel najtańszego piwa, krzywiąc się za każdym razem, gdy goryczka drażniła jej przełyk.
Siedziała przy ostatnim stoliku, niemal wciskając się ramieniem w ścianę, byleby nikt się do niej nie dosiadł. Zwykle bawiła towarzystwo, zarażając uśmiechem, ale nie dziś. Dzisiaj chciała zrobić sobie przerwę, nawet od samej siebie i gdy myślała o tym całym mętliku, jaki coraz bardziej szalał jej w głowie jak rosnące tornado, chciało jej się płakać. Nie rozumiała, czemu czuje się tak zagubiona, bo przecież była szczęśliwa i miała wszystko, o czym marzyła.
Abigail
Jak ona pójdzie do siebie? Nie wiedziała, ale nie wyglądała jak ktoś, kto jakoś bardzo zaprzątałby sobie głowę tym problemem. Pójdzie przed siebie i już, w końcu dotrze, może w jednym kawałku, może w dwóch. Najgorsze, że najchętniej usiadłaby teraz na środku parkingu i dała swoim nogom trochę odpocząć, bo stanie zaczynało jej ciążyć, a gdzie tu jeszcze iść taki kawał do Farmngton Hills, znaleźć klucze od domu pod doniczką i dostać się do środka. To byłoby wyzwanie, możliwe że trudne do zrealizowania. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że propozycja Rustina to najlepsze, na co może się zgodzić, a pijackie myśli kusiły ją, żeby szła przed siebie i korzystała z tej błogiej chwili upojenia. Była trochę rozdarta, bo w jej głowie wszystko zaczynało się mieszać. W dodatku zaczynało być jej zimno, a zimna naprawdę nie lubiła. Zniknęło przyjemne ciepło ogniska, nie miała żadnego swetra, ani nawet kawałka szalika, którym mogłaby się owinąć. Prędzej wpadnie w hipotermię, niż dojdzie do domu. A wtedy Matilda dopiero da jej popalić za to, że nie posłuchała się jedynego trzeźwego człowieka w towarzystwie, tylko dała bezmyślnie ponieść się nogom.
OdpowiedzUsuńMillie uśmiechnęła się pogodnie, czując ciepłą dłoń na ramieniu, która wyciągnęła ją z kłębka poplątanych myśli. O tak, zdecydowanie tego było jej trzeba – trochę więcej ciepła, chociaż odrobinkę, żeby mogła ogrzać tylko stopy i dłonie. Mills w ustach Rusta brzmiało tak... wesoło, jakby naprawdę uważał, że postradała zmysły, chcąc iść w tym stanie do domu. Całkiem możliwe, że się chwiała, chociaż sama tego nie czuła, ale skoro Rust stał już tak blisko i trzymał rękę na jej ramieniu, doszła do wniosku, że wykorzysta to i tak po prostu się o niego oprze. Pochyliła się więc do przodu i oparła o jego sylwetkę, kładąc czoło gdzieś na wysokości jego mostka. Westchnęła, ciesząc się w duchu świadomością, że mogła teraz oddać komuś przynajmniej połowę swojego ciężaru. I zabrać sobie trochę czyjegoś ciepła.
— Czy twoim talonem zapłacę za przejażdżkę u kogoś innego? Chyba nie — zastanowiła się na głos i wzruszyła ramieniem. Mówiła prosto w sweter Rustina, więc brzmiała niewyraźnie, ale tak naprawdę, mówić też się jej nie chciało. Droga do domu, już bez względu którego, na pewno znów trochę ją rozbudzi, ale w tej chwili czuła się już zmęczona własnym stanem. I senna.
— Nie gardzę twoją kanapą, Rust — zapewniła niewinnym głosem już chwilę po fakcie, ale trochę wolniej je wyłapywała, więc świadomość, że tak to odebrał, dotarła do niej z opóźnieniem.
Podniosła na niego spojrzenie, żeby miał pewność, że jest naprawdę szczera i że naprawdę niczym nie gardzi, a już szczególnie czyjąś bezinteresownością.
— Chętnie się na niej prześpię — zadecydowała w końcu, słuchając się zduszonego gdzieś w głębi głosiku zdrowego rozsądku. Mogła iść do siebie, ale to na pewno nie było rozsądne, ani bezpieczne, gdy miała do wyboru drzemkę na kanapie w domu policjanta, w dodatku trzeźwego, który znajdował się kilkanaście minut stąd, a nie kilkadziesiąt. Lepiej będzie także, jeśli odpuści sobie spacer pod wpływem alkoholu przez całe miasteczko, bo ktoś na pewno ja zauważy, a ludzie zwykle jej takiej nie widują, więc plotek zrodzi się co niemiara, a tego wolała zaoszczędzić i sobie i swojej babci.
Mills Atkinson
Miewała momenty, w których zawzięcie trzymała się swojego zdania, szczególnie jeśli wiedziała, że ma rację, ale nie była uparta. Mogła zapierać się teraz, że wróci do domu sama i pewnie by wróciła, w końcu to tylko Mariesville, ale to nie byłoby wcale rozsądne posunięcie i dobrze o tym wiedziała. Porwanie może jej nie groziło, bo i tak nikt nie dostałby za nią okupu, ale złamana noga, albo rozbita głowa w trakcie wywrotki już tak. Nie chciała sprawiać kłopotu sobie, a już szczególnie innym. Skoro funkcjonariusz sugerował jej, żeby zdrzemnęła się na kanapie w jego domu, w dodatku bezinteresownie dając jej taką możliwość, to słusznie byłoby go posłuchać. I nie zgrywać niezależnej i hardej babki, która poradzi sobie ze wszystkim sama, bo nigdy nią tak naprawdę nie była. Jeśli ktoś ją napadnie, gryzienie i szarpanie się może nie pomóc, a jeśli złamie nogę, to utknie gdzieś na środku pola i ani ciepłej kanapy ani ciepłego domu nie uświadczy do rana. W przypływie odwagi potrafiła zrobić coś głupiego, ale nie odznaczała się brawurą, a spacer do Farmington Hills w takim stanie byłby brawurowym zachowaniem. Przynajmniej dla Mildred, która wprawy w spacerach po pijaku nie miała. W życiu po pijaku też nie.
OdpowiedzUsuńRuszyła w ślad za Rustinem, lecz nie tak dziarsko jak on, bo nie kontrolowała swoich ruchów w pełni. Szła jednak prosto i nawet się nie zachwiała, gdy tak dzielnie omijała nierówności na brukowanym podłożu, chociaż czy one naprawdę tam były, czy to jednak wzrok spłatał jej filga, ciężko teraz stwierdzić.
Założyła włosy za uszy, żeby nie wpadały jej do oczu i spojrzała na Rustina. Lekko zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad pewnymi sprawami, które nie dawały jej spokoju, a teraz nie miała oporów, żeby wyciągnąć je na wierzch. Ostrzegała zresztą, że będzie zadawać dużo niewygodnych pytań, w tym też tych, których tak normalnie nikt mu nie zada ze strachu albo ze wstydu. Bo co jej szkodziło? Najwyżej powie jej, że sobie nie życzy, że ma się zamknąć, albo będzie kazał jej wracać do siebie. Przeżyje jakoś, przecież i tak od początku miała na uwadze fakt, że po ognisku czeka ją długi spacer do siebie. Gorzej tylko czułaby się z faktem, że go uraziła i na pewno musiałaby to wtedy naprawić, ale teraz ciekawość była silniejsza.
— Rust? — odezwała się tym swoim łagodnym, nienachalnym głosem. Kiedy na nią spojrzał, na chwilę uciekła własnym wzrokiem przed siebie i popatrzyła na drogę. W oczy się go nie zapyta, o nie. Aż takiej odwagi to nie miała, niech pytanie idzie w przestrzeń. — Czy ty... masz kogoś? No wiesz, żonę, partnerkę, albo kochankę... Albo faceta! — zaskoczyła tą myślą samą siebie, dlatego spojrzała teraz na Rusta, żeby się upewnić. — Tak, to też — mruknęła i popatrzyła na niego większymi oczami, trochę przerażona myślą, że może jednak odrobinę przegięła? Pytać go o faceta? No ale istniała przecież taka możliwość, to też chciała wykluczyć! Albo przyjąć za pewnik, zależnie jaka będzie odpowiedź.
Pytała dla siebie, bo szła do jego domu, więc lepiej, gdyby wiedziała, żeby chronić się przed gniewem ewentualnej zazdrośnicy i przed plotkami, jeśli ktoś ich zobaczy lub dowie się w inny sposób, że spędziła u niego noc. I pytała też dla koleżanek, które przychodziły do baru i czasami rozmawiały o tym pociągającym policjancie z San Francisco. Drugiego takiego z Kalifornii tutaj nie ma, więc Millie domyślała się, że mówią o Rustinie. Z żadną z nich na pewno się nie spotykał, bo to już dawno by wiedziała. W ogole, gdyby spotykał się z kimś tutejszym, Mariesville na pewno obiegłyby plotki, a tak się składa, że o Rustinie nikt nie wiedział prawie niczego. Facet przyjechał tutaj z niewiadomego powodu i został też nie wiadomo tak naprawdę dlatego. Miał tyle możliwości służyć w innym mieście, a padło na Mariesville. Może jedynie wiedział coś o tym szeryf, który pewnie jakąś historię służby Rustina dostał z papierami, ale szeryf w życiu nikomu nic nie powie, a jeszcze zruga tych, którym przyszło do głowy wypytywać go o człowieka.
Millie chciała wiedzieć tak naprawdę dla siebie, nie jest przecież plotkarą i rzadko wystawia nogę za Farmington Hills. Co innego, gdyby Rust wyjechał po kilku miesiącach, ale był tu już od kilku lat, strzegł bezpieczeństwa mieszkańców i w dużej części należał już do tutejszej społeczności. O żadne głębokie szczegóły pytać go nie będzie, wścibska nie jest. Zaspokoi odrobinę własnej ciekawości i będzie trzymać buzię na kłódkę. Na to mogła dać mu słowo harcerki.
UsuńMilly Atkinson
Niesforne kosmyki włosów chętnie wypadały z dużej, fuksjowej spinki, opadając swobodnie na jej plecy. Właściwie było już prawie po zamknięciu, więc nie próbowała okiełznać ich na nowo, a jedynie dokładnie założyła kosmyki za uszy, by spokojnie móc zająć się robieniem ostatniej kawy. Jej nonszalancki styl świadczył o dużej swobodzie, którą odczuwała podczas rozmów z Rustem. Nie przeszkadzał jej rumieniec na twarzy, świadczący o intensywnym dniu pracy, poplamiony fartuch czy ślady długopisu na nadgarstku. Myślami była już wśród ich kojących zdań, wymienianych po wyjściu ostatnich klientów czy szczerych uśmiechów, którymi obdarzali swoje zmęczone życiem zwierciadła.
OdpowiedzUsuńKiwnęła głową porozumiewawczo i natychmiast zabrała się za mielenie bezkofeinowych ziaren. Choć nigdy nie rozumiała tego wyboru i zawsze decydowała się na normalną kawę, nie komentowała wyborów klientów. Zwłaszcza takich, jak Rust. Najważniejsze, że mu smakowało, o.
Sama dopijała właśnie zieloną herbatę z wysokiej, przeźroczystej szklanki ze zdobnym uchem. Ciemnozielone fusy opadały ciężko na jej dno i tylko czasem próbowały przedostać się wraz z dużym łykiem. Kawy miała już dziś dosyć, bo w ciągu ośmiogodzinnej zmiany wypiła już przynajmniej kilka filiżanek. Może nawet o kilka za dużo, biorąc pod uwagę jej dobry nastrój tego wieczoru.
– To jest doskonały pomysł. Jeśli już ktoś robi mi kawę, to jest to babcia, a ona uznaje tylko mocną kawę fusiastą z ogromną ilością cukru – skrzywiła się na samą myśl, ale blask jej uśmiechu odbijał się od lśniącego czystością blatu. W międzyczasie zabrała się za sprzątanie, by tym razem wyjść z kawiarni o jakiejś sensownej porze – Co słychać, Rust? Miałeś okazję nacieszyć się ostatnimi ciepłymi podrygami jesieni? – zagadnęła zanim zagłuszył ją dźwięk spienianego mleka. Jej tajemnicą było spienianie mleka razem z syropem waniliowym, a następnie dodawanie kilku kropel do samej kawy. Dzięki temu, kawa osiągała zadziwiający, wielowymiarowy aromat wanilii, który tak posmakował znajomemu.
Postawiła przed nim wysoką szklankę umocowaną na niewielkim talerzyku z namalowanymi małymi jabłuszkami. Rzecz jasna, znaczną część naczyń i ceramiki zdobiły te wiodące w Mariesville owoce, co nadawało miejscu dodatkowego uroku. Kto mógłby się temu oprzeć?
– Marzy mi się wybrać na jakąś wycieczkę póki jeszcze dni są ładne, ale nie wiem czy dam radę – skrzywiła się ponownie, upijając łyk letniego naparu. Kiedyś niemal każdą wolną chwilę spędzała na górskich szlakach czy gładkim trekkingu. Była to jej wielka pasja od najmłodszych lat, która przekuła się w jej krótką, życiową misję. Szczyty zostały brutalnie wyrwane z jej dłoni, ale pozostawały głęboko w jej sercu, przebijając się przez zamglone wspomnienia. Bardzo chciała wrócić do choćby krótkich wycieczek, ale jej kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Starała się dbać o nią pływając lub robiąc coraz dłuższe marszobiegi. To wszystko było zadziwiająco męczące, ale Kopi miała w sobie ogromne pokłady determinacji, by wrócić do tego, co napawało ją faktycznym szczęściem.
Kopi
Zatrzymała się jakoś zupełnie mimowolnie kiedy Rustin pewnym tonem oświadczył jej, że nie jest samotny i kogoś ma. Zatrzymała się i popatrzyła na niego szerokimi oczami, z lekko rozchylonymi ustami, bo była najnormalniej w świecie zaskoczona! Nie zakładała takiego scenariusza, przekonana, że nie byłby w stanie ukrywać takiego szczegółu przez dłuższy czas. Nie w Mariesville, gdzie ludzie tak chętnie plotkują i nie pozwalają pewnym sprawom zejść ze światła dziennego nie raz nawet tygodniami. Brała pod uwagę taką możliwość, bo dlaczego facet miałby być samotny, skoro jest porządny i atrakcyjny, ale jakoś tak sama chyba nie do końca w to wierzyła. A teraz szła do domu w którym była Pamela. Ciemnowłosa. Ale, zaraz, jak to pięcioletnia? Millie zmarszczyła czoło, pozwalając lwiej zmarszczce zagnieździć się miedzy brwiami i popatrzyła na Rustina, który wyglądał teraz na rozbawionego. Miała się odezwać, ale dotarł do niej w końcu sens całej jego wypowiedzi. Czy on sobie żartował? Stroił sobie żarty z tak poważnego tematu, o jakim zaciekle dyskutowały wolne panny w miejscowym barze? Samotny nie był, ale sprytnie wywinął się od udzielenia odpowiedzi, dlatego musiała założyć, że chyba nikogo jednak nie ma. Oprócz tego około pięcioletniego zwierzaka, o czarnej sierści, śpiącego na ławce.
OdpowiedzUsuńMildred splotła ramiona na piersi i ruszyła żwawym krokiem przed siebie, udając w tej chwili kogoś szalenie oburzonego i zdruzgotanego taką odpowiedzią. I strojeniem sobie żartów. Wyprzedziła Rusta i głośno tupała kowbojkami o asfalt, kiedy szła tak energicznie, że aż blond włosy podskakiwały na jej plecach. Oczywiście, szła do domu Rustina, dalej zgodnie z decyzją, choć nie wiedziała tak naprawdę, w którą stronę należy się kierować, ale tym się nie przejmowała. Rust był cały czas obok, nie da jej zabłądzić. A zresztą znała te okolice, dróżki i ścieżki, przecież się tutaj wychowała.
— Użyłabym brzydkiego słowa, ale nie wiem czy możesz wypisać mi teraz mandat — skomentowała wreszcie, ale nie zwolniła. Dalej szła żwawo, tylko nie tupała już tak głośno, bo zaczęły boleć ją stopy. Nie, nie nazwałaby go dupkiem z San Francisco, mimo że taka myśl przeleciała jej przez podpitą głowę, bo wcale nie zasługiwał na to określenie. Ale spryciarzem określić go mogła. Jak to policjant – bystry i cwany.
— Ale na pewno nie uwierzę w to, że przyjechałeś tutaj z końca świata specjalnie dla Pameli — powiedziała, wyprzedzając myślą swoje pytanie. Nie uwierzyłaby, że przybył tutaj dla kogoś, prędzej, że przez kogoś. — Chyba, że przyjechałeś dla mnie, tylko że jeszcze o tym nie wiem? — zaśmiała się. Nie powiedziałaby tego na trzeźwo, na pewno nie, nigdy przenigdy. — Więc? — zapytała przeciągle. — Co cię tutaj zesłało, sprowadziło, czy wykurzyło z tego pięknego San Francisco? Pięknego przynajmniej na widokówkach.
Obróciła się teatralnie na jednej nodze, żeby spojrzeć na Rusta z uśmiechem, ale zakołowało jej się w głowie na tyle mocno, że musiała wyprostować ręce, by utrzymać pion i się teatralnie nie wywrócić.
Mills Atkinson
Betsy cieszyła się z wyjazdu na studia przede wszystkim dlatego, że mogła zostać kimś innym. Kimś nowym. Kimś, kogo Chicago pokochało. Kimś, kto pokochał Chicago, uniwersytet Northwestern i Gabriela. Mogła zapomnieć o małostkowych mieszkańcach Mariesville. O ich głupich problemach i plotkach, które rozprzestrzeniały się tutaj z prędkością światła. Znacznie mniej cieszyła się, kiedy wyleciała z uczelni, kiedy Chicago przestało ją kochać, a Gabriel odwrócił się od niej plecami. Plecami, do których uwielbiała się przytulać. Po opuszczeniu murów uczelni, bez dyplomu i nadziei na przyszłość, szybko zrozumiała, że w pojedynkę, bez stypendium i z pensją kelnerki, nie jest w stanie w Chicago się utrzymać. Musiała tu wrócić. Do rodziców, których kochała całym sercem i którym była wdzięczna za wszystko. Ale przede wszystkim do Mariesville. Miasteczka, które choć urocze, szybko wciągało ludzi bezpowrotnie. Murrayówna nie miała problemu z tym, aby się tu zaaklimatyzować. Słuchała, czasami przekazywała dalej i mimo tego, że w głównej mierze stała się obiektem plotek, jakoś tu żyła. Bo musiała. Bo nie miała wyjścia, bo mimo łatki, którą jej tu przyczepiono, Mariesville było bezpieczną przystanią. Pewnym miejscem.
OdpowiedzUsuń— Rusti… — zatrzymała się wpół kroku, spoglądając na oficera policji spod przymrużonych powiek. — Rękę bym sobie dała uciąć, że Dustin. Jak ten aktor. Hoffman. — Dodała z lekkim uśmiechem. — To chyba już nie miałabym ręki, co? — Zaśmiała się. Ale krótko i niepewnie. Nie wiedziała przecież, czy oficer Rustin Dunnagan jest gotowy na nią w pełnej okazałości, na jej poczucie humoru, głupie żarty i niewybredne komentarze. Musiała się powstrzymywać, bo w końcu przyjechała tutaj załatwiać sprawy oficjalne, urzędowe i jak najbardziej formalne.
— Tak, tak. Elizabeth Murray — potwierdziła w pośpiechu, kręcąc jednak przy tym głową. Oczywiście, że była tą Elizabeth Murray. Tą panną, która kartotekę miała całkiem imponującą. — Jednoślad…? Pod wpływem? — Machnęła przy tym ręką i ruszyła za policjantem. Nie miała wyjścia. Zresztą, przychodziło jej to z łatwością, bo wiedziała, że sumienie ma czyste. Że jest niewinna. Że wcale nie prowadziła roweru pod wpływem, co najwyżej wspierała się wtedy o niego, a na pewno też nie stworzyła niewybrednych graffiti na ścianie publicznej biblioteki.
Zajęła miejsce przy biurku, zakładając nogę na nogę. Szybko namierzyła też w swoim plecaku portfel i wyciągnęła dokument, którym oficer mógł potwierdzić jej tożsamość. Położyła plastikową kartę na blacie biurka zasypanego papierami i zrozumiała, że ona nie nadawałaby się do takiej pracy, do siedzenia za biurkiem i wypełnieniu papierów.
— Niech mi pan powie, czy ja… czy ja mogę na tę krowę Hawkins złożyć skargę? O prześladowanie? Bo mnie prześladuje, prawda? — spytała, kiedy mężczyzna wpatrywał się akurat w monitor służbowego komputera. Georgia Hawkins była najgorszym typem baby chorej na nadmiar wolnego czasu, była starą panną, niesamowicie otyłą, wypuszczającą się ze swojego domu najdalej do skrzynki na listy, o włosach w kolorze dojrzałej śliwki, mocnym makijażu i niewyparzonych językiem. Nie lubił się z Betsy nawzajem. I to szczerze. — Bo to ona pewnie teraz na mnie doniosła, co?
Betsy Murray
[hej, gdzieś się zgubiłam wyżej :) masz ochotę na nasz wątek? ]
OdpowiedzUsuńAbigail
Millie niczego nie mówiła w pełnej trzeźwości, bo gdyby nie malinowa nalewka, z którą spędziła wieczór, pewnie wcale nie odzywałaby się do Rusta w drodze do jego domu. Nie miałaby śmiałości zapytać go chociażby o ulubiony kolor, nie mówiąc już o całej reszcie, dlatego teraz naprawdę plotła to, co jej ślina przyniosła na język. Zaczynała jakiś temat, a po chwili go urywała i zapominała, że jeszcze przed chwilą był dla niej tak istotny, by poruszyć go na głos. Myśli kołowały jej się w głowie i tworzyły jeden w wielki chaos, w którym nie potrafiła się odnaleźć. Dobrze, jeśli nie będzie tego pamiętała, bo może nie spali się ze wstydu i dobrze, że było to ostatnie ognisko w tym sezonie, bo każde kolejne świętowałaby, podobnie jak Rustin, przy czymś bezalkoholowym, ewentualnie przy cydrze, który na pewno nie zrobiłby jej z głowy jednej, wielkiej sieczki.
OdpowiedzUsuńWestchnęła zrezygnowana jego słowami, bo jeśli musiałaby zaprosić go na kawę, to najpierw musiałaby pomyśleć, jak to zrobić, a potem to on musiałby się zgodzić i wydało jej się to teraz tak skomplikowane, że aż się w tym pogubiła. W obecnym stanie łatwiej było odpuścić temat i zupełnie go porzucić, nie dostając też żadnych odpowiedzi, bo jeśli zaczęłaby nad tym myśleć, pewnie zabrakłoby jej sił, by poruszać nogami i dojść na nich do domu Rustina. Albo jedno albo drugie, a teraz to stawianie kroków okazało się bardziej priorytetowe, bo napędzała je świadomość, że kiedy tylko dotrze do kanapy Rustina, będzie mogła ułożyć na niej głowę, przymknąć oczy i wreszcie zatrzymać karuzelę w swojej głowie. O tym marzyła teraz najbardziej.
— Wystarczy mi talon, Rust — przyznała, oplatając się ramionami. Tym razem szła już wolniej, ale wciąż dzielnie do przodu. — To twój magnez, to ciebie ma przyciągać do miejsca, z którego pochodzi — pomyślała i wzruszyła lekko ramieniem, bo to była jej teoria, mimo że nie posiadała takich magnesów, bo nigdzie nie podróżowała, a nie miała też znajomych, którzy namiętnie jeżdżą po świecie. Jedyne magnesy jakie miała, to te z jogurtów, które z trudem trzymały karteczki na lodówce.
Mildred przyciągnęła jedną dłoń chwilowo do swoich ust, żeby ukryć swoje ziewnięcie. Ona też powinna rano wstać, tylko nie była jeszcze pewna jak to zrobi, jeśli zacznie męczyć ją kac. I nadal czeka ją powrót ale Farmington Hill, ale na kacu powinno być łatwiej niż po pijanemu i to było pocieszające.
— Daleko jeszcze? — zerknęła na Rusta pytająco. Droga wydawała się ciągnąć i ciągnąć, chociaż całkiem realne, że wyglądało to tak tylko w jej głowie, w której wszystko działało teraz w zwolnionym tempie. Oprócz szalejących myśli, które niekontrolowanie ją opuszczały i nad czym nie potrafiła zapanować. Na szczęście, Rust był na tyle wyrozumiały, że je ignorował. I że nie pogonił jej jeszcze gdzie pieprz rośnie.
Mildred Atkinson
Mildred weszła do wnętrza jego domu, stawiając małe, trochę ostrożne kroczki. Instynktownie rozejrzała się po otoczeniu, nie szukając w nim niczego konkretnego, chciała zwyczajnie zaznajomić się z tym, jak Rust mieszka. Wynajmował bardzo klimatyczny bungalow i na pewno doceniłaby to lepiej, gdyby tylko nie była tak wstawiona, jak teraz. Domowe ciepło zadziałało na nią tak kojąco, że kiedy zsunęła ze stóp kowbojki i zauważyła kanapę w salonie, nie kryła śmiałości i usiadła na niej z przyjemnością. Znów rozejrzała się trochę po wnętrzu, a potem przejęła szklankę z wodą od Rustina, podziękowała i pociągnęła z niej większy łyk. Kołowało jej się w głowie, jak by była na karuzeli, ale to nic. Najważniejsze, że nie straciła kontaktu z rzeczywistością, a wstyd, który sobie narobiła, nie był aż tak przytłaczający, by wahała się wyjść z domu następnego dnia. Miała wielką nadzieję, że Rust nie będzie miał jej niczego za złe, kiedy plotła tak trzy po trzy zupełnie bezsensu. Wziął ją sobie na barki, choć wcale nie musiał. Był dobrym człowiekiem i nie zamierzała tego wykorzystywać, na pewno jakoś mu za to podziękuje, jak już oswoi się z myślą, że zrobiła z siebie wariatkę i nie ma teraz za bardzo na to wpływu.
OdpowiedzUsuńNie miała pewności, czy zaśnie szybko, ale podobała jej się wizja tego, że może zasnąć na miękkiej kanapie, w ciepłym domu, mając u boku człowieka, który wesprze ją, jeśli naprawdę będzie tego potrzebowała. Rust mógł mieć pewność, mimo że jej nie znał, że nie narobi tu żadnego bałaganu i że nawet przez głowę jej nie przejdzie zaglądać mu po kątach. Nie miałaby zresztą śmiałości ruszyć się z kanapy. I siły na to też nie.
Odstawiła szklankę z wodą, wzięła koc i otuliła się nim po samą szyję. Noc była ciepła, ale Mildred wcale nie odczuwała w tej chwili ciepła, za to czuła lekkie drżenie ciała, które uspokoiło się, gdy okryła je materiałem. Było już naprawdę późno i nie zamierzała dłużej zatrzymywać Rustina. On musiał się wyspać, odpocząć i zregenerować. Ona tak naprawdę też. Zregenerować i wytrzeźwieć przede wszystkim. Poświęcił jej wystarczająco dużo czasu, zaopiekował się, za co była mu ogromnie wdzięczna, ale już wystarczy. Teraz powinien znaleźć czas na swój odpoczynek.
— Wystarczy, że jesteś obok, Rust, dziękuję — wymamrotała, bo oparła już głowę wygodnie na poduszce. — I tak, koniecznie mnie obudź, muszę podlać cykorię i... — ziewnęła krótko. — I wypuścić kurki — poprosiła, zamykając oczy. Nie brała pod uwagę innej możliwości niż wstanie rano razem z nim. Jeśli nie zamierzał jej budzić, to znaczy, że miałaby tu zostać pod jego nieobecność? Och nie, aż taka śmiała to nie jest, choć na pewno doceniłaby to, że Rust zaufał jej na tyle, by zostawić w tym domu samą.
Mills Atkinson
Miała w głowie prawdziwy mętlik i gdyby ktoś do niej podszedł, aby zagaić rozmową, albo podpytać, co się dzieje, że straciła uśmiech z zwykłe pogodnej twarzy, nie umiałaby odpowiedzieć. gryzło ją właśnie to, że nie wiedziała do diaska, o co jej tak właściwie chodzi! Bo może właściwie chodziło o nic tak na prawdę? Może wszystko układało się zbyt dobrze, nie było problemów, nie było trosk, tylko ciężka praca i proste życie i sama zaczynała buszować w swojej głowie i szukać dziury, czegoś do przyczepienia się? To też było możliwe i tego nie wykluczała, ale właśnie wtedy zaczynała martwić się jeszcze bardziej.
OdpowiedzUsuńUpiła spory łyk, krzywiąc się od goryczki i kątem oka zarejestrowała Rustina, nim się jeszcze odezwał. Uniosła brwi i omiotła jego sylwetkę ogólnym spojrzeniem, unikając jednak spojrzenia mu w oczy. Wiedziała, że jej własne zawsze zdradzają zbyt wiele i najzwyczajniej w świecie zarazem nic z nich nie wyczyta i odgadnie szybko pełne zagubienie, jakie ją trawiło o szarpało od wewnątrz. A jeśli zada jej jakieś konkretne pytanie i tak nie umiałaby mu na nie odpowiedzieć, to było żenujące. Spuściła wzrok i zacisneła palce na kuflu, gdzie na dnie była już tylko piana po trzecim piwie. Westchneła krótko i kąciki jej ust zadrgały w dziwnym gorzkim rozbawieniu, gdy zapewnił, że nie musi nic mówić, jesli nie chce. Cóż... z rozmową nigdy nie miała problemu, ale teraz nie było słów, którymi chciałaby się podzielić, a gdyby jakieś padły, mogłyby wybrzmieć nieuprzejmie i... po co w takim razie w ogóle się odzywać?
Przesuneła się odrobinę iw skazała skinieniem na krzesło obok, jeśli miałby sie ochotę przysiąść. Nie będzie faceta przecież wyganiać, bez przesady. Oparła policzek na dłoni i obrzuciła go ciekawym spojrzeniem. Chyba nigdy nie rozmawiała z nim dłużej niż dwie minuty gdzieś przy poczcie, albo w sklepie, w pobliżu drogi na komisariat czy gdziekolwiek gdy się mijali i nie wiedziała o nim nic więcej niż to, co zdążyło się już roznieść w plotkach. Policjant, przyjechał z dużego miasta i... już. Więcej o nim nie wiedziano, niż wiedziano, ale sam Rustin nie wydawał się szczególnie gadatliwy i chętny do odkrywania przed ludźmi. I chyba dzisiaj takie towarzystwo było najlepsze dla Abigail, której humor nie dopisywał.
- Nie wiem, czy potrzebuję przerwy - przyznała z namysłem, odsuwając od siebie kufel, bo piany na pewno nie dopije i spojrzała mu wreszcie w twarz. - Dopiero wróciłam... - dodała, jakby samo w sobie to wyjaśniało wszystko. Wróciła i sie pogubiła? Wróciła i się znudziła? Wróciła i była rozczarowana tą codziennością, do której sama dążyła?
Pochyliła głowę do przodu i pozwoliła, aby włosy gęstą miedzianą kurtyną przysłoniły jej twarz. Wyglądała tak, jakby sama nie wiedziała, gdzie dzisiaj jest jej miejsce.
- Taki wyjazd... czy to nie byłaby ucieczka? - wymamrotała słabo. - Poza tym ja nie mam dokąd pojechać - dodała, zaczesując z jednej strony włosy za ucho i zerkając na niego. Nie miała też za co nigdzie wyjechać, nawet na weekend, wszystko ładowała w pensjonat, aby trochę na szybko go ożywić.
Abi była pogodna i szczera, była też troskliwa i lubiła znać ludzi, z którymi ma do czynienia na co dzień. Lubiła wiedzieć, co słychać u sąsiadów i ich rodzin, była jedną z tych mieszkanek Mariesville, która wie co się dzieje w całej okolicy u każdego mieszkańca. Ale nie była wścibska i natarczywa, a przynajmniej nie tak bardzo i potrafiła uszanować cudze granice.
Usiadła prosto, zabierając dłonie z blatu, by położyć je na kolanach pod spodemi spojrzała na niego z powagą. Oczy miała błyszczące, a spojrzenie niezbyt trzeźwe, ale nie czuła się pijana. Tyle że więcej już tutaj raczej dziś nie spożyje dla własnego komfortu i dla bezpieczeństwa swojej głowy przy jutrzejszej pobudce.
- Czy ty masz uporządkowane myśli? - spytała, troche tak jakby nie chciała pytać wprost, ale o to jej chodziło, czy on też robi sobie takie wypady. Od czego on mógł uciekać? I czy ona tego potrzebowała?
Abigail
Mildred natomiast nie była przyzwyczajona do takiej siebie wcale, bo tak po prawdzie nie miała za dużo okazji takiej siebie odkryć przez to, że nie sięgała zbyt często po alkohol. Dziś upiła się nalewką i trochę ją poniosło, ale chyba nie narobiła aż tak wielkich szkód moralnych, chociaż z niektórymi pytaniami naprawdę mogła dać sobie spokój. O konsekwencjach na pewno będzie myślała kiedy już się obudzi, bo tak się złożyło, że zasnęła wyjątkowo szybko, otulona ciepłym kocem i nie przebudziła się ani jeden raz. Dopiero lekkie szturchanie wybudziło ją ze snu, a a zaraz za nim głos. Głos, który nie należał na pewno do Matildy, zresztą, babcia była aktualnie w Camden i nie mogła się tak nagle zjawić. Ale poza babcią, nikogo innego w domu przecież nie miała. Jak to możliwe, że ktoś mówił do niej skoro świt?
OdpowiedzUsuńRozchyliła powoli powieki i zamrugała parę razy, by złapać ostrość widzenia. A kiedy zobaczyła nad sobą Rustina, na dodatek w mundurze, podskoczyła w miejscu, podniosła się do siadu i zaciągnęła koc tak, jakby była pod nim naga, chociaż miała sukienkę i wszystko to, co założyła na siebie gdy szła na ognisko. Oprócz kowbojek, ale to logiczne, że nie butach się nie śpi.
— Ja pierniczę — wymsknęło jej się samo natychmiast, kiedy zdała sobie sprawę, że jest w obcym salonie, w obcym domu i w trochę jakby obcej okolicy. Co ona tu robiła? Szła. Tak, przypominała sobie, że szła i to nie sama. Szła z Rustem, dość długo i strasznie kołowało jej się w głowie. Ale dokąd doszła? Nie mogła przypomnieć sobie końcowego momentu tego spaceru, ale najprawdopodobniej był on tutaj, właśnie w tym domu, skoro siedziała na tej a nie innej kanapie.
Jak dobrze, że zdjęła chociaż buty. To byłby już szczyt niegrzeczności, gdyby weszła tutaj w butach.
— Jak to... Co ja, co my... — złapała się za głowę, bo ta rozbolała ją nagle z jednej strony, ale nie traciła teraz na to czasu. Czy ona była w domu Rustina? Najprawdopodobniej, skoro to właśnie on stał przed nią. Ale jak to możliwe, że miał na sobie mundur i był gotowy do pracy. A może był już w jej trakcie? Czyżby przespała tutaj pół dnia? Boże drogi, przecież babcia ją ubije za niepodlane cykorie.
— Przepraszam, Rust — wypaliła najpierw i odłożyła koc na bok. Wygramoliła się z kanapy i założyła włosy za uszy. — Nie powinno mnie tu być. Musze podlać cykorie, Matilda się wścieknie — powiedziała szybko, złożyła po sobie koc, odłożyła z boku kanapy i rozejrzała się za wyjściem. Gdy namierzyła przedpokój, podreptała tam szybko, na palcach. — Ty jesteś w pracy? — spojrzała na niego chwilowo. Nie miała pojęcia która jest godzina. — Cholera jasna, jak to się stało, że nie wstałam z budzikiem — zastanawiała się na głos, aż w końcu kucnęła w przedpokoju i sięgnęła po kowbojki. — No tak, telefon jest w moim pokoju — westchnęła, zakładając je i trochę się chwiejąc, bo starała się robić to szybko, choć nikt nie stał nad nią teraz z batem, więc miała problem z równowagą. — Przepraszam, Rust, zwaliłam ci się na głowę, to nieodpowiednie — powiedziała i podniosła na niego skruszone spojrzenie, bo naprawdę czuła się teraz głupio. I zaczynała mieć coraz większe wyrzuty sumienia.
Mildred Atkinson
Choć Stephanie Sand mieszkała w Mariesville od niemal dwóch lat, a grono jej lokalnych znajomych coraz bardziej (choć niespiesznie) się powiększało, wciąż lubiła spędzać czas sama. Lubiła swoje niewielkie, jednoosobowe mieszkanko na barce, głęboką ciszę przeplatającą się w szumem wody i wiatru. Odpoczywała we własnym milczeniu, tonąc w nim bezpowrotnie, wlewając do głowy gęstą maź spokoju, zaklejającą jej zbolałe wnętrze. Głęboko, dając nadzieję i światłość na nowe, lepsze życie.
OdpowiedzUsuńI nawet wtedy, gdy miała do kogo odezwać się wieczorem, umówić na spacer czy drinka, często wybierała własne towarzystwo, jedynie zmieniając codzienne otoczenie. Zanurzała się w nowych obrazach i bodźcach, łapała przypadkowe, ulotne spojrzenia tylko po to, by przysłonić wachlarz wspomnień, który jak poranny, mroźny wiatr nakłuwał jej ciało, by dostać się do prawdziwego wnętrza.
Nie miała ochoty spędzać kolejnego wieczoru pod kocem, z kubkiem gorącej herbaty. To i tak nie działało! Ostatnie temperatury sprawiały, że jej stosunek do ukochanej barki był skomplikowany. Z jednej strony nie wyobrażała sobie zejść z wody, mieszkać gdzieś daleko od brzegu, w zwyczajnym, stabilnym mieszkaniu, lecz z drugiej coraz to częściej docierało do niej, że prawdziwe mrozy dopiero się zaczną… i nawet jej grzejnik z promocji i wełniany sweter od przyjaciółki mogą nie dać rady.
Chaotyczny wiatr, który słaniał najwyższe drzewa nie przeszkodził jej w krótkim spacerze do okolicznego baru. I choć może nie była w nim zbyt częstym gościem, wiedziała że istnieje duża szansa na spotkanie znajomej twarzy i okazja do zamienienia kilku niezobowiązujących słów. Bo w tym Mariesville różniło się od dusznego NY – ludzie może i byli trochę zaściankowi, ale na pewno otwarci na siebie i chętni do tworzenia relacji.
To było dla niej kojące. Odrzucona przez otoczenie, błąkająca się po znanych, starych ścieżkach znalazła schronienie w miejscu wypełnionym po brzegi śmiercią bliskich. Miejscem, które odebrało jej niemal tyle, ile teraz próbowało jej zwrócić. Tylko ten unoszący się wszędzie cynamon…
Gruba podeszwa ciemnych botków wystukiwała w drewniane deski miarowy rytm. Jej lekka, wątła sylwetka kołysała się w rytm nienachalnej, barowej muzyki. Rozglądała się subtelnie po pomieszczeniu i kłębiących się w nim mieszkańcach. Był piątkowy wieczór – idealny moment na zażegnanie wszelakich trosk, które piętrzyły się przez cały roboczy tydzień. Dzień, który niemal od rana pachniał błogim weekendem, piątkowym procentem, sobotnim praniem lub niedzielnym ciastem.
Jej piątek pachniał gorzkim cytrusem i intensywnym chmielem, który unosił się subtelnie ponad wysokim kuflem, który trzymała w dłoniach. Siedziała na stromym stołku barowym, wymieniając niezobowiązujące zdania ze stojącą nieopodal barmanką. Jej twarz stopniowo nabierała rumieńców, bo z każdym kolejnym wypitym łykiem piwa czuła jak jej ciało powoli się odpręża, a zmarznięte, szczupłe palce powoli się rozgrzewają po nieprzyjemnym spacerze.
– Stephanie! – usłyszała za sobą i gdy miała odwrócić się w kierunku chropowatego głosu, poczuła energiczne uderzenie w plecy. Otuliła ją ściśle woń alkoholu, trzymająca za gardło znacznie mocniej niż cienki, czarny golf, który przylegał kurczowo do jej tułowia– Pięknie wyglądasz… cudowna, kiedy popływamy znowu? – wydukał mężczyzna, obejmując ją kurczowo w pasie. Przez dłuższą chwilę nie potrafiła przypasować twarzy do autora, zupełnie otumaniona nagłym, chaotycznym gestem i głośnymi, zbyt przeciąganymi słowami.
Jego lekko pucułowatą twarz, przybierającą czerwone barwy kojarzyła z jednych z pierwszych zajęć nurkowania, które zorganizowała w Mariesville. Śmiały, postawny mężczyzna z zaokrąglonym, piwnym brzuszkiem ledwo zmieścił się w piankę. A przecież zamówiła wszystkie dostępne rozmiary ulubionego modelu! I choć w wodzie poruszał się niczym zwinny delfin, nie kwapił się do wykonywania coraz trudniejszych zadań i schodzenia pod wodę. Zdecydowanie wolał oglądać opięte pośladki koleżanek z grupy i pani instruktorki. I choć tak szalenie mu się podobało, była to jego pierwsza i ostatnia lekcja.
Usuń– Na pewno nie dzisiaj! – huknęła do niego, gdy szala goryczy się przelała. Jego gorący oddech, który nieoczekiwanie poczuła na swoim policzku niemal wyprowadził ją z równowagi. Położyła mu rękę na policzku, chcąc go odepchnąć, ale mężczyzna zaparł się o ladę baru, do której przytwierdzona była plecami – Jesteś pijany, oblechu! Puszczaj…
Nie mieściło jej się w głowie, że niektórzy faceci potrafili być tak obrzydliwi. I to o ledwo o dziewiętnastej w piątek, gdy wieczór dopiero się zaczynał!
Nie myślała dużo, działając zupełnie instynktownie. Jej myśli skierowane były wyłącznie w kierunku pozbycia się obrzydliwego dziada, który raz po raz próbował uchwycić mocniej skrawek jej zakrytego ciała.
– Daj spokój, Steph. Mariesville w końcu musi pachnieć dla Ciebie czymś przyjemnym – wychrypiał, ujmując jej twarz i patrząc upojonym wzrokiem wprost w dno jej śmiercionośnego spojrzenia. Zamachnęła się energicznie i przymykając oczy, zamachnęła się na oślep.
Stephanie