Emma Cooper
Od dziecka uwielbiała być w centrum uwagi. Zawsze kochała taniec, który do dnia dzisiejszego pozostał jej największą pasją. Nigdy jednak nie wiązała z nim swojej kariery, nie chcąc opuszczać miasteczka ze względu na ojca, któremu odejście matki złamało serce. Ona nie była w stanie mu tego zrobić, szczególnie kiedy odszedł jej brat, Matthew, a stan ojca pogarszał się z każdym kolejnym rokiem. Po ukończeniu szkoły była nieco zagubiona i nie wiedziała w którym kierunku powinna podążyć, ostatecznie wylądowała jako kelnerka w barze w Camden, z którego usilnie próbowała uciec, aż w końcu trafiła się idealna okazja, kiedy rodzina Murray zaproponowała jej pracę.
Jest jak słońce — ciepła, pogodna, zawsze gotowa rozproszyć czyjś cień. Ma w sobie tę jasność, która jest łagodna, miękka, jak promień wpadający przez brudne okno starego domu. Czasem sama płonie zbyt mocno, parząc się własną troską o innych, ale i tak nie przestaje świecić.
Jest jak wiatr, którego nie sposób zatrzymać. Przelatuje przez dzień z rozwianymi włosami, śmiejąc się głośno i szczerze, jakby wciąż miała dziesięć lat i niczego się nie bała. Wpada do miejsc, w których od dawna panowała cisza i robi tam przeciąg — pełen życia, zapachu jabłek i dźwięku swojej ulubionej piosenki, którą nuci pod nosem. Ludzie za nią odwracają głowy, ale zaraz znika gdzieś za rogiem. Wszędzie jej pełno, tylko nie w domu na Applewood Grove, do którego wraca wieczorami z ciężkim sercem.
Gdzieś za tym promiennym uśmiechem kryje się ból i samotność, którą przezwycięża jedynie będąc wśród ludzi. Być może dlatego tak uwielbia towarzystwo innych, jednocześnie zawsze starając się być wesołą, nawet kiedy ma gorszy dzień i jej ból stara się wypełzać na wierzch. Ona jednak mu na to nie pozwala, chowając go głęboko w sobie i nie dając nikomu przeniknąć tak głęboko by mógł poznać jej problemy i rozterki. Jest odrobinę złamana, ale wciąż okłamuje samą siebie, że przecież wszystko jest w porządku i dziarsko idzie przez życie, z pozytywną energią witając każdy kolejny dzień.
Emma Elisabeth Cooper, dla ojca Emily — urodzona 21.01.2003 roku w Mariesville — mieszka z chorym ojcem w domu na Applewood Grove, w którym nic nie działa i którego utrzymanie jest wysoko problematyczne — asystentka managera w Murray Orchards & Co — jej ojciec był niegdyś architektem krajobrazu i projektował ogrody mieszkańców miasteczka, jej matka wyjechała w poszukiwaniu wielkiej kariery do Nowego Jorku, kiedy Emma miała pięć lat i od tego czasu słuch po niej zaginął, jej starszy brat Matthew zginął kilka lat temu przez raka
Nie dajcie się zwieść uśmiechowi Emmy, to mała łobuziara! :)
shherilyn.t@gmail.com
[To teraz już oficjalnie - serdecznie witamy dawną miłość.]
OdpowiedzUsuń[Pani jest baaardzo elektryzująca i to równie mocno przyciąga. To przykre, że musiała zrezygnować z pasji. Mam nadzieję, że dasz jej trochę okazji do beztroskiego tańca, do zapomnienia.
OdpowiedzUsuńOdezwałam się na maila :)]
Gustavo Bianco
[Cześć! Witam Was serdecznie :) pani na grafikach i gifach jest taka śliczna, pełna życia i energii, ale ja mam wrażenie, że w środku jest mocno potłuczona, a całe jej życie to lekkie duszenie się w domu... Dla taty, dla kogoś, nie dla siebie. Widzę tu sporo poświęcenia i życia w konkretnych schematach :bo wypada: albo :bo tego oczekują:. I troszkę mnie to przygnębiło :(
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że tutaj znajdzie się coś lub ktoś, kto doda jej skrzydeł i odwagi zawalczyć troszkę o samą siebie! Udanej zabawy!]
Abigail
Powrót do Mariesville był czymś na kształt przymusowego zesłania. Wyrywający z rzeczywistości, wydzierający z wizji i przyzwyczajeń. Uwierał go bardziej z każdym dniem, zwłaszcza, że coraz mocniej uświadamiał sobie, że powinien zostać tu na dłużej. Z rozsądku i lojalności, która przychodziła niespodziewanymi falami, zalewając go zupełnie nowym spojrzeniem na przyszłość.
OdpowiedzUsuńDom w Mariesville kojarzył mu się z beztroskim dzieciństwem i koniecznymi wizytacjami w późniejszych latach. Bo gdy zaznał życia w słonecznej Italii, w towarzystwie przepełnionych słońcem ludzi, łapiących z życia pełną parą, wiedział, że nie chce mieszkać nigdzie więcej. To było jego miejsce na ziemi. Tak spójne i tak bardzo jego, jak nic innego na świecie.
Jabłkowe miasteczko było czymś zupełnie innym. I choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to dzięki temu miejscu, rodzinna firma Morbido Bianco miała szansę na rozwój i utrzymywany przez lata poziom, było w tym miejscu coś tak drapiącego jego wnętrze, że z trudem łapał tu poranne prześwity słońca, które tak bardzo kochał.
Problemy finansowe firmy były kolejnym brzemieniem. Znaczną ich część wciąż kłębił w sobie, w niemym poszukiwaniu wyjścia. Nie chciał martwić matki, z trudem przeżywającej trafienie za kratki najstarszego syna. I ojca, dla którego ognisty temperament Gustavo zawsze był przestrogą i obawą o jutro.
Rodzinny dom powoli wymagał remontu. Choć wciąż w dobrym stanie, miał w sobie wiele staromodności. Klimat śródziemnomorski zatrzymał się w nim na dobre przynajmniej o kilkanaście lat wstecz. Nawet jeśli dalej był w dobrym guście, irytował Gustavo swoją niepisaną wiejskością i zębem czasu. Wiedział jednak, że nie był to dobry moment na remont całego domu. Finansowo – porażka, bo rozliczenia finansowe z ostatnich miesięcy nieubłaganie wołały o wzrosty. Jak najszybsze!
Ogród był czymś innym. Pamiętał go jako pieczołowitą układankę, nadającą terenom wokół rodzinnej rezydencji tego włoskiego sznytu, który charakteryzował rodzinę. Był czymś więcej niż zbiorem pachnących roślin. Był feerią tego, czym charakteryzowała się jego rodzina. Tradycja, lokalność, sumienność.
Dlatego tak bardzo potrzebował odświeżenia. Zupełnie tak jak Bianco.
Pamiętał tego mężczyznę. Jak sumiennie doglądał świeżych rabat i analizował rozłożenie sezonowych kwiatów. Wiedział, że nikt, tak jak on, nie będzie w stanie przeprowadzić renowacji ogrodów przez sezonem letnim. Dokładnie wtedy, gdy ogród w Mariesville miał być bohaterem jubileuszowej kampanii zapowiadającej letnią kolekcję Morbido Bianco.
Nie zdawał sobie sprawy, że mężczyzna ma już swoje lata. I choć fizycznie wydawał się być w dobrej kondycji, Gustavo obserwował na jego twarzy niezapowiedziane zawahania i zamglone, nieco zbyt długie spojrzenia. Matka mówiła prawdę i prawdopodobnie pan Cooper zaczynał cierpieć na splątanie i problemy z pamięcią.
Gustavo obiecał więc odprowadzić go do domu, kiedy to uradowany mężczyzna zgodził się rozejrzeć po nieco zaniedbanym, leciwym ogrodzie.
Rozmawiali długo. O cyprysach i winorośli. O zapachu tymianku i lawendy. O kolorach pelargonii i ciężkości jaśminu. O pięknie, o które bujało w myślach ich obu, paskudnie przysłonięte zupełnie inną maską rzeczywistości.
Kroki oddalały ich od włoskości posiadłości, ale obrazy były coraz żywsze. Zatapiali się w nich obaj, snując wizje schyłku dnia i rozgrzanych słońcem liści, łaknących życiodajnych kropel. Zupełnie odcięli się od rzeczywistości, tracąc poczucie czasu i…
– Tato!
Dopiero dramatyczny krzyk wyrwał go z rozmyślań. I niewiele miał czasu, by zorientować się, co takiego się stało, bo w pobliżu już znalazła się młoda kobieta. Skakała wokół niczym włoszka, krzycząc głośno, wprost w jego rozmarzoną jeszcze twarz.
I zupełnie się tym nie przejął. Jakież to było włoskie.
– Pani ojciec był pod moją opieką i zgodnie z umową odprowadziłem go do domu – powiedział zgodnie z prawdą, badając z zaciekawieniem jej pełną barw twarz. Dostrzegł, że była zła i zmartwiona. Gdyby wiedział, że pan Cooper nie mieszka sam, pewnie sam pomyślałby o pozostawieniu wiadomości czy telefonie do bliskich. Ale cóż, jakimś trafem umknął mu ten fakt – Z tego co pamiętam, nie jesteśmy sobie po imieniu. Gustavo Bianco. – skłonił się w jej kierunku. Zupełnie ignorując nieprzychylny słowotok, którym obdarzyła go kobieta. Zignorował go, bo choć intuicyjnie reagował na krzyk – krzykiem, nie chciał niepokoić wyraźnie zmęczonego mężczyznę. No i miał do ludzi znacznie więcej szacunku, niż zwykle oni do niego.
UsuńPodszedł bliżej ławy i położył obok mężczyzny niewielki, wyraźnie wysłużony notes, w którym mężczyzna podczas spotkania zapisał kilka słów. Nie wiedział, czy mają jakiś związek z planem renowacji, czy były po prostu zlepkiem wymysłów jego mózgu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, a w notesie ponadto zostawił własną wizytówkę i kilka wydrukowanych inspiracji. Nawet jeśli nigdy miały się nie przydać, wierzył, że pan Cooper choć na chwilę zdoła wrócić do zacierających się wspomnień.
Zwrócił się w kierunku kobiety.
– Myślałem, że mieszka sam. Proszę wybaczyć. – przeczesał dłonią grube, ciemne włosy, a pojedyncze kosmyki smagnęły jego oliwkowe czoło. Brązowe oczy znów przebiegły po twarzy kobiety. To, że była atrakcyjna nie mogło przejść płazem, dlatego mimowolnie, posłał jej szelmowski uśmiech.
Gustavo Bianco