Léa Moreau
dodatkowe — powiązania
Urodzona 21 czerwca 1997 roku w Grasse, światowej stolicy perfumiarstwa. Córka francuskiej dziedziczki luksusowego imperium kosmetycznego oraz kubańskiego rzeźbiarza i poety. Właścicielka ekskluzywnej marki Sillage oraz pracowni zapachu o tej samej nazwie w Mariesville, gdzie tworzy zarówno autorskie kompozycje, jak i indywidualne perfumy na zamówienie. Od kilku miesięcy mieszka w dzielnicy Orchard Heights, remontując dom, który jeszcze do niedawna był ziszczeniem jej wszystkich marzeń. Wdowa od dwóch lat.
Czarny pukiel loków łaskocze czubek jej nosa, gdy pochyla się nad szklaną fiolką pełną cieczy w odcieniu ciemnego bursztynu. Silny i ziemisty aromat paczuli unosi się w porannym powietrzu, leniwie mieszając się z żywą nutą wetiwerii i słodką delikatnością różanej esencji, kiedy skrupulatnie odmierza proporcje najnowszej kompozycji, a promienie słońca delikatnie muskają jej skórę. Po raz kolejny podsuwa fiolkę pod nos, w skupieniu analizując kompozycję zapachów, które udało jej się stworzyć. Nieświadomie marszczy brwi, kiedy pojawia się przejmujące wrażenie, że to nie wszystko.
Przenosi się do drugiego stołu, gdzie czeka na nią cała gama egzotycznych esencji. Otwiera małą, metalową skrzynkę i wydobywa z niej kawałek drewna sandałowego, który przywiozła z ostatniej wyprawy do Indii. Jej myśli wędrują do kolorowych bazarów, gdzie intensywny zapach przypraw mieszał się z aromatem kwiatów jaśminu i kadzidła. Delikatnie skrobie powierzchnię drewna, pozwalając, by jego ciepły, drzewny aromat wypełnił pomieszczenie. Drewniana esencja dołącza do kompozycji, nadając jej głębi i trwałości.
Zamyka oczy i wdycha zapach, a wspomnienia i emocje zaczynają zapełniać jej ciało. Zanurza się w nich pozwalając, by błogi spokój i kojące ciepło brutalnie mieszały się z duszną samotnością i bezsilnością, z goryczą niespełnionych obietnic. Bierze wdech – jeden, a zaraz potem drugi – i pozwala, żeby przeszłość wkradła się do teraźniejszości, otulając ją cieniem. To jednak wciąż nie wszystko.
Niespiesznie przesuwa spojrzenie błękitnych tęczówek po szklanych fiolkach z esencjami ustawionymi wzdłuż drewnianych półek, mimo iż robiła to już niezliczoną ilość razy wcześniej i doskonale wie, że nie znajdzie wśród nich brakującego aromatu. Bo żaden zapach nie jest w stanie wypełnić pustki, którą w sobie nosi.
Cześć! Léa połowę życia spędziła we Francji, a drugą połowę podróżowała po świecie, więc życie w małym miasteczku jest dla niej nowością i swego rodzaju wyzwaniem, w którym dopiero próbuje się odnaleźć. Z jakiem skutkiem – okaże się niebawem, a tymczasem chętnie wplątam ją we wszystkie dramy po drodze, coby się nie nudziła.
FC: Idania Hopkin, kontakt: butserbetsy@gmail.com
[ Chuck coś wie, o wypełnianiu tak wielkiej pustki. Nigdy do końca się to nie uda. Ale zawsze raźniej razem żyć w żałobie, więc zapraszamy do nas, bo jesteśmy specami od rozbawiania i maskowania problemu straty ! :) ]
OdpowiedzUsuńCharles Evans
[To już wiadomo, dlaczego w Orchard Heights tak pięknie pachnie – to Léa eksperymentuje z zapachami! :D Hej! Fajnie widzieć na blogu kogoś niezwiązanego z Mariesville. Léa na pewno przyciąga spojrzenia ciekawskich mieszkańców, którzy zachodzą w głowę, cóż taka kobieta robi w ich małym wygwizdowie. Może jest zakochana w zapachu kwiatów jabłoni? Tutaj jest ich przecież niezliczona ilość :D Mam nadzieję, że Léa zostanie u nas na długo. Życzę dużo dobrej zabawy na blogu! :)]
OdpowiedzUsuńTanner Gentry
& Rowan Johnson
Z dnia na dzień wieczory w miasteczku stawały się coraz krótsze, a zapach powoli rozwijających się pąków jabłoni lepiej wyczuwalny w wiejskim, niezanieczyszczonym nadmiernie spalinami, powietrzu. Wraz z nastaniem wiosny przybywało także pracy przy gospodarstwie, szczególnie przy młodych zwierzętach stawiających swe pierwsze kroki na tutejszej ziemi, co zmuszało Liberty’ego do częstszych kontroli polan, na których co rano tuż przed wyjściem do pracy pozostawiał liczne babcine zwierzęta bezpiecznie pasące się pod czujnym okiem kilkunastu hovawartów. Miło było obserwować jak te jeszcze niedawno niepokorne psiaki krążyły teraz pomiędzy swymi podopiecznym, pilnując by żaden z nich się zanadto nie oddalił, raz na jakiś czas poszczekując na jakiegoś nieznanego idiotę, który okazał się na tyle bezczelny, by zanadto zbliżyć się do ich ziemi. To z pewnością znacznie ułatwiało człowiekowi życie, szczególnie gdy większą część dnia i bez tego zmuszony był działać w terenie.
OdpowiedzUsuńZdarzało się także, że zganiając swe wierne stadko z powrotem do domu, niechcący podsłyszał kilka najświeższych plotek przekazywanych z ust do ust przez tutejsze dewotki. Cóż, taki był właśnie urok małych miejscowości. Nikt, a już na pewno nikt nowo przybyły nie mógł tu liczyć na pełną anonimowość. Każdy prędzej czy później musiał znaleźć się na tzw. świeczniku. Z tego też między innymi powodu Bliss zwykle nie przykładał do ich treści większej wagi. Dzisiaj jednak sytuacja rysowała się nieco inaczej, ponieważ znajdując się mniej więcej w połowie drogi od domu, usłyszał jak Pani Smith wraz ze swoimi koleżankami dyskutuje na temat jakiejś młodej kobiety, która ponoć dopiero co przybyła z Europy, by założyć w Mariesville sklepik z ekskluzywnymi perfumami. Zaciekawiony zwolnił nieco tempa i wyostrzył słuch. Czyżby możliwym było, że ową damą była ta sama piękna Moreau, którą miał okazję poznać dzięki swojej świętej pamięci żonie ? Wszystkie cechy, które udało mu się do tej pory wyłapać, rzeczywiście by na to wskazywały, ale przecież nie mógł być tego w stu procentach pewien dopóki nie przekonał się o tym na własne oczy. Postanowił więc następnego popołudnia zawitać do jej mieszkania z kawałkiem babcinej szarlotki. Kto wie, może dopisze mu szczęście i zdołają odświeżyć dawną znajomość ? A nawet jeśli nie, to trudno. Po prostu jak na uczynnego sąsiada przystało, powita ją serdecznie w nowym miejscu.
Liberty [Temperatury dobijają, ale wreszcie przychodzimy z obiecanym zaczęciem.]
Słońce schodziło nisko, rozmazując się złoto na krawędziach dachu hali, kiedy Gus zamykał za sobą ciężkie drzwi magazynu. Metal zaskrzypiał, echo przetoczyło się przez pustą halę, a potem wszystko zapadło się w ciszy. Nie mówił „dobranoc”, nie kiwał głową, nie patrzył za siebie. W Mariesville nikomu to nie przeszkadzało — jakby wszyscy odruchowo przyjmowali, że jego dzień kończy się inaczej niż ich. Wsiadł do pick-upa, silnik zaskoczył od razu, znajomy warkot wypełnił kabinę. Jechał powoli przez centrum, przez znajome ulice, gdzie każdy budynek miał już swoją historię, a każdy mijany człowiek dokładnie wiedział, kim jest, i z tej wiedzy robił użytek — odwracając wzrok, zamykając drzwi, zasłaniając dziecko dłonią, odruchowo, nieświadomie. On tego nie oceniał. Nie zastanawiał się. Brał to tak, jak się bierze pogodę — nie masz na nią wpływu, ale uczysz się z nią żyć.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się przy domu, ten sam co zawsze: drewniany, stary, stojący na skraju wszystkiego. Gdy zszedł z werandy, deski zaskrzypiały znajomo, jakby próbowały go jeszcze zatrzymać, jakby chciały powiedzieć, że świat tam dalej znów nie będzie go chciał. Ale Gus nie potrzebował zgody. W środku napił się wody, umył twarz, przebrał w stare, wysłużone ubranie do biegania. Ruchy miał automatyczne, ciało pamiętało więcej niż on sam. Naciągnął buty, jeszcze raz zawiązał sznurówki i wyszedł. Trasa była zawsze ta sama — zaczynała się miękko, od leśnego błota, które sunęło cienką warstwą po drodze jak mgła. Potem stwardniała, zamieniając się w asfalt, prowadząc go wyżej, aż w końcu — po trzech kilometrach milczenia i ciężkiego oddechu — zaczynała się dzielnica Orchard Heights.
Na papierze to był inny świat. Położona na łagodnych wzgórzach za miastem, z widokiem na sady jabłkowe, czyste niebo, płoty w bieli, domy z dwiema kondygnacjami i werandami pełnymi światła. Idealne miejsce dla ludzi, którzy przeprowadzili się tu z wielkich miast, uciekli od hałasu, wybrali „spokojne życie blisko natury”. Ale dla Gusa to było bardziej jak akwarium — biegł jego obrzeżami, nie wchodząc do środka, widząc ludzi za szybą. Matki z kubkami kawy, dzieci z tabletami, psy rasowe w kurtkach przeciwdeszczowych. Mężczyźni w koszulach do golfa, samochody elektryczne, rozmowy przez zestawy głośnomówiące, sąsiedzi, którzy się znali z imienia i życzyli sobie dobrego dnia. Gus nie pasował tu nawet jako cień. Ale to właśnie go przyciągało. Lubił ten kontrast, absurd tej obecności — jakby sprawdzał, czy jeszcze potrafi być obok czegoś, czego nigdy nie będzie miał.
Znał każdy zakręt tej dzielnicy, każdy fragment chodnika. Golden Apple Drive, Harvest View Lane, West Orchard Ridge. Wbiegał tam bez zatrzymania, nie zwalniał, nie patrzył na nikogo dłużej niż sekundę. Ludzie już go kojarzyli. Biegnie przecież tędy codziennie. Zawsze sam. Zawsze bez słowa. Nikt go nie zatrzymywał, bo doskonale wiedzieli kim jest. W Mariesville plotki rozchodziły się z prędkością światła, a nawet bogacze z Orchard lubowali się w zasłyszanych historiach.
Gus lubił zawracać przy końcu dzielnicy, tam, gdzie asfalt powoli przechodził w drogę szutrową prowadzącą do starych sadów. Drzewa stały równo, daleko od siebie, jakby też nie chciały być zbyt blisko. Tam zawsze na chwilę przystawał. Oddychał. Zamykając oczy, słyszał wiatr — nie taki jak w mieście, ale tamten, suchy, z Afganistanu, lub ten z dzieciństwa, z dnia, kiedy wszystko się rozpadło. Ale nie trwał w tym długo. Otwierał oczy. Wracał. Z tą samą prędkością, tym samym rytmem, tym samym bólem w lewym kolanie, który przypominał mu, że ma ciało. I że ciało jeszcze walczy.
Ruszył w drogę powrotną. Biegł stałym rytmem, oddech ułożony jak sekwencja, ciało posłuszne, mięśnie pamiętające każdą nierówność chodnika. I wtedy — na wysokości numeru czterdzieści siedem — jego krok minimalnie zwolnił. Nie z powodu zmęczenia. Coś po prostu... zaburzyło obraz.
UsuńNa szerokiej, bielonej werandzie nowego domu — jednego z tych, które dopiero co wyrosły jak grzyby po deszczu — stała kobieta. Młoda. Bosa. Owinięta tylko w biały ręcznik, który opinał jej ciało ciasno, ale niepewnie, zsunął się lekko na biodrze. Włosy miała mokre, ciemne od wody, splątane, przyklejone do karku. Nerwowo szarpała za klamkę drzwi wejściowych — raz, drugi, trzeci — w ruchu, który miał w sobie zarówno złość, jak i rosnącą panikę. Drzwi nie ustępowały. Przeklinała pod nosem, nieświadoma, że ktoś ją obserwuje.
Gus nie zatrzymał się. Biegł dalej. Ale jego głowa minimalnie się obróciła. Nie na tyle, żeby ją spłoszyć, ale wystarczająco, żeby widzieć. Jak przyciska ręcznik do piersi, drugą dłonią próbując złapać klamkę od nowa. Jak staje na jednej nodze, jakby chciała sięgnąć do skrzynki na listy — może coś tam schowała. Jak obraca się w miejscu i przez moment staje przodem do ulicy. Do niego.
Nie zauważyła go. Zbyt pochłonięta sytuacją, zbyt naga w tej niezręczności, zbyt bezbronna wobec własnego pecha. A Gus, choć serce łomotało mu w piersi od biegu, poczuł, że coś go zatrzymuje. Nie współczucie. I nie pożądanie. Coś pomiędzy — coś starszego niż oba te uczucia. Ciekawość, jasne. Ale też impuls, którego nie dało się uciszyć. Ten sam, który kazał mu rzucać się pod ostrzał w Tikricie, w Helmandzie, w Nigerii. Pomagać, zanim ktoś zdąży poprosić. Działać, zanim padnie pytanie.
Zwolnił. Skręcił z chodnika. Zbliżył się do furtki. I wtedy dopiero odezwał się, stając w bezpiecznej odległości, kilka kroków od schodków, z rękami opuszczonymi, spokojnie.
— Potrzebujesz pomocy? — zapytał cicho.
Gus
Gus nie od razu odpowiedział. Stał przy furtce, ręce luźno zwieszone wzdłuż ciała, palce lekko drgnęły, jakby wspomnienie biegu jeszcze nie zeszło z mięśni. Oddech się wyrównał, ale serce nadal biło. Powietrze pachniało skoszoną trawą, wilgocią po kąpieli, zapachem jakiegoś słodkiego kadzidła — może lawenda, może coś egzotycznego, co zwykle kupuje się nieświadomie w małych, jasnych sklepach z białymi półkami i muzyką, której nikt nie pamięta. Ten zapach idealnie pasował do werandy. Do ręcznika. I do kobiety stojącej kilka metrów od niego. Może właśnie dlatego utkwił w jego głowie.
OdpowiedzUsuńPatrzył. Nie na nią — raczej w jej stronę. Tak, żeby wiedzieć, gdzie jest, ale nie sprawiać wrażenia, że cokolwiek ocenia. Zresztą, co tu było do oceniania? Kobieta zamknięta na zewnątrz własnego domu, bosa, spięta, z książką zamiast tarczy. Jej ramiona były zaciśnięte, barki uniesione, jakby ciało broniło się samo, bez udziału woli. Ale spojrzenie miała trzeźwe. Nie wystraszone. Bardziej zmęczone absurdalnością chwili niż realnym zagrożeniem.
Gus zrobił krok. Cichy. Nie podchodził jeszcze bliżej, nie chciał naruszać przestrzeni, której nie miał prawa przekraczać. Spojrzał na dom — czysty, świeży, z tym rodzajem nowości, która jeszcze nie zdążyła przesiąknąć żadnym życiem. Okno, o którym mówiła, było wysoko. Niezręcznie umieszczone. Ramy białe, fabrycznie równe. Wydawało się uchylone — może przez nieuwagę, może przypadkiem. Ale jeśli było jedyną drogą do środka, to była to droga niewygodna, głupia, ale wykonalna.
Przesunął wzrokiem po werandzie, po ogródku, po wszystkim, co mogło dać choćby namiastkę wysokości. Nie musiał mierzyć wzrokiem. Ciało robiło to za niego. Znało swój ciężar. Znało kąt ugięcia kolan, chwyt dłoni, balans. W takich momentach nie myślał. Po prostu działał. Zerknął na nią znowu. Stała w bezruchu, czekając na to, co August zrobi. Kącik jej ust drgnął, ale nie w uśmiechu. Raczej w napięciu, które szukało ujścia.
Siknął głową. Niewiele. Ale wystarczająco, żeby przekazać: zajmę się tym. Podszedł do ściany. Złapał krzesło i przesunął je. Potem skrzynię. Każdy ruch był cichy, wyważony. Spojrzał w górę. I dopiero wtedy, cicho, jakby do siebie:
— Daj mi minutę. — Nie spojrzał na nią, kiedy to mówił.
Krzesło było niestabilne. Zbyt lekkie, zrobione z materiału, który udawał drewno, ale pod naciskiem stopy zadrżało, jednak dało radę. Gus oparł je o ścianę kątem, który dawał szansę na równowagę. Potem ustawił skrzynię — masywniejszą, bardziej solidną. Nie idealną, ale wystarczającą. Ruchy miał spokojne, rytmiczne. Wspinaczka nie była niczym nowym. Ciało pamiętało, nawet jeśli umysł wolał już nie. Parapet był śliski, zimny w dotyku mimo ciepłego wieczoru. Uniósł się. Najpierw jedno kolano, potem drugie. Przywarł bokiem do ściany. Ręce pracowały równo — chwyt, pociągnięcie, balans. Wszystko bez zbędnych słów, bez hałasu. Tylko mięśnie i grawitacja, które chwilowo postanowiły współpracować.
Wszedł przez okno. W środku było cicho. Nie ta cisza, którą znał z pustych budynków — z domów porzuconych, czekających na eksmisję albo rozbiórkę. Tamta miała w sobie pustkę, martwy ciężar powietrza. Ta tutaj była miękka. Świeża. Trochę jak poczekalnia — przestrzeń, która jeszcze nie wie, do kogo należy.
Wnętrze sypialni było zaskakująco puste, jakby kobieta dopiero przeprowadziła się do tego domu. Albo jakby jeszcze nie zdecydowała, czy zostanie. Jasne ściany, gładkie, chłodne. Nie było na nich obrazów, nie wisiało żadne zdjęcie. Nie uśmiechał się z nich nikt z przeszłości. Łóżko — szerokie, schludnie zasłane, z narzutą w kolorze porannego mleka — wyglądało bardziej jak rekwizyt niż miejsce snu. Koce, poduszki, wszystko na swoim miejscu. Gus postawił stopę ostrożnie, prawie bezszelestnie. Deski ustąpiły pod ciężarem, ale nie zaprotestowały. Ciało pamiętało, jak się poruszać w ciszy. Nawet teraz, kiedy nie musiał. Nawet tu, gdzie nikt nie strzelał. Spojrzał jeszcze raz przez pokój. Stał chwilę, nasłuchując nieświadomie — tego, czego już nie było. Tam, gdzie kiedyś był instynkt, została tylko rutyna. Ruchy, które nie pytały, po co są.
Podszedł do drzwi. Klamka była chłodna pod palcami. Schody przed nim schodziły w dół w eleganckim łuku. Zszedł powoli. Stąpał tak, jakby dom spał i nie chciał być budzony. Na dole rozlało się ciepłe światło — nie z lampy, lecz z kadzidła. Płomyk już zgasł, ale żar jeszcze oddychał w popiele. Dym snuł się nisko, zapach zmieniał się z każdą sekundą — najpierw słodki, potem ziołowy. Wszedł do przedpokoju i dotknął klamki od wewnętrznej strony. Zamek ustąpił bez oporu.
UsuńDrzwi otworzyły się z cichym kliknięciem. Stanął w progu. Na zewnątrz zmierzch opadał miękko, jak koc. Światło od ulicznych latarni zaczynało łamać się na wilgotnych liściach. Cienie wydłużały się wzdłuż ścieżek i płotów. Zrobił pół kroku w stronę kobiety w ręczniku i spojrzał na nią. Jej postać, skąpana w ostatnich promieniach słońca, wydawała się zarazem delikatna i niepokorna. Ręcznik opinał ją ciasno, lecz nie chronił; był raczej cienką granicą między światem intymnym a tym, który wymagał odpowiedzialności i maski.
Gus wpatrywał się w jej oczy — błękitne, napięte, z rozbłyskiem, który mówił o czymś więcej niż tylko chwilowej bezradności. Były przepiękne, jak fragment nieba tuż przed burzą — pełne napięcia, nieuchwytne, z tajemnicą skrytą głębiej niż powierzchnia pozwalała zobaczyć. Nie miał w zwyczaju tak długo patrzeć, ale teraz coś zatrzymało jego wzrok, zaciekawiło. Utrzymał to spojrzenie przez chwilę. Wystarczająco długo, by mogła zobaczyć, że nie ma w nim oceny. Ani zdziwienia. Tylko spokojne potwierdzenie: zrobione.
— Otworzone — powiedział cicho. Głos miał niski, chropowaty od milczenia. — Możesz wrócić do środka, zanim zrobi się ciemno.
Gus
Dni spędzane w Mariesville nie przynosiły ze sobą zbyt wielu niespodzianek, toteż każda szansa na przełamanie codziennego rytuału zasługiwała wręcz na miano czegoś w rodzaju sacrum, i to nawet jeżeli tak jak Liberty nie było się zbyt praktykującym. Nic więc dziwnego, że przez większą część dyżuru zerkał ukradkiem na zegarek z niecierpliwością małego dziecka wyczekującego na dawno obiecany prezent. Choć za nic nie przyznałby tego na głos, wciąż zdarzało mu się tęsknić do hałasu wielkiego miasta i tego leciutkiego mrowienia na skórze, gdy przypadkiem zapuściło się w jego gorsze okolice. Bo praca w tutejszym regionie rzadko kiedy dawała mu tak wiele satysfakcji jak ta w Cardiff. Szczególnie od czasu, gdy zrezygnował z cotygodniowego latania helikopterem nad uliczkami Camden. Nie chciał jednak ryzykować kolejnego zamachu na swoje życie i pozostawienia avó samej z małą. Tak przynajmniej głosiła oficjalna wersja, którą obwieścił światu. Prawdziwa, nie mająca zapewne ujrzeć światła dziennego była nieco inna – po ostatnim wypadku wciąż leczył ból kręgosłupa i nie czuł się w pełni gotowy, by ponownie stanąć w oko w oko z wciąż najwidoczniej go prześladującymi zbirami z przeszłości.
OdpowiedzUsuńO tyle dobrego, że przynajmniej z domowymi sprawunkami nie miał już zbytniego problemu, szczególnie że tego popołudnia babcia, wykorzystując fakt, że i tak miał zamiar wybrać się do centrum, wysłała go po większe zakupy, niezbyt się przy tym przejmując, że jej wnuk będzie zmuszony nadłożyć drogi. I tak oto zamiast przejść się do Léi na piechotę i nie mieć później problemów z zaparkowaniem pod jej domem, musiał poświęcić parę minut manewrowaniu pośród luksusowych uliczek Orchard Heights. I chyba tylko wprawa, którą nabrał podczas mieszkania w walijskiej dzielnicy pozwoliła mu w końcu zaparkować w wąskiej przestrzeni między rosnącym na poboczu dębem a latarnią bez obijania się o żadne z nich. Po zamknięciu drzwi Seata i schowaniu kluczyków do kieszeni spodni, skierował się na odpowiedni ganek. Zadzwonił lekko, acz stanowczo do drzwi, a czekając na ich otwarcie rozejrzał się ciekawie dookoła. Po powrocie do USA raczej rzadko zaglądał w te okolice z innych powodów niż rutynowy patrol, więc teraz chętnie poświęcił kilka chwil, by przyjrzeć się jej z innej perspektywy niż stróż prawa.
- Dzień dobry, miło mi powitać w Mariesville. – Uśmiechnął się lekko, gdy tylko drzwi się otworzyły ukazując nową właścicielkę domostwa, w której właściwie bez zastanowienia rozpoznał samą Léę Moreau. Dokładnie tą samą genialną francuską perfumiarkę, która w dawnych latach jako jedna z nielicznych była zdolna sprostać wygórowanym życzeniom Avy. – Tutaj mało kto wpada zapowiedziany. – Zaśmiał się, zauważając niepewną minę kobiety. – Mam jednak nadzieję, że nie wpadłem nie w porę. – Zreflektował się nim ta jeszcze zdążyła zaprosić go do środka. – Ależ naprawdę nie ma czym się przejmować. – Zapewnił, przechodząc przez próg. – Remonty mają to do siebie, że zwykle trochę się ciągną. – Stwierdził, mimo swych słów przez kilka sekund przyglądając się najbliższemu otoczeniu. – A jeśli kiedyś potrzebowałabyś pomocy, jestem do usług. – Dorzucił, nieświadomie przechodząc na mniej oficjalny ton, jakże przecież charakterystyczny dla większości miejscowości o wielkości główki od szpilki. – Tym bardziej, że zdążyliśmy się poznać już parę lat temu. Liberty Bliss, Border Force, Cardiff, . Moja świętej pamięci żona Avalina była jedną z twoich stałych klientek. – Poinformował, odwzajemniając gest szatynki i przy okazji sam rzecz jasna brudząc się nieco farbą.
Liberty
Powinien był już odejść. Drzwi się otworzyły, zrobił, co trzeba. Nie było potrzeby zostawać. Ale został. Milczenie między nimi było gęste, ale nie ciężkie. Gdy zadała pytanie, wzruszył nieznacznie ramieniem, gestem prawie niezauważalnym. Wewnętrznie poczuł znajome napięcie – ten skurcz, który zawsze towarzyszył pytaniom osobistym. Nawet jeśli nie były zadane wprost. Nie lubił mówić o sobie. Nie dlatego, że miał coś do ukrycia. Po prostu... nie widział sensu. Przez większość życia słowa były dla niego narzędziem – nie środkiem wyrazu, tylko środkiem do celu. Przesunąć. Naprawić. Zaprowadzić. Zrobić.
OdpowiedzUsuńZresztą ludzie i tak wiedzieli. A ci, którzy nie wiedzieli, prędzej czy później słyszeli. Małe miasteczka mają dobrą pamięć. Lepszą niż ludzie. Przechowują historie jak zakurzone narzędzia w szopie – zapomniane, ale nigdy zgubione. Co się wydarzyło tamtego dnia… nie dało się odwrócić. Ani wyjaśnić komuś, kto nie był tam wtedy. Mariesville zawsze pamiętało ten dzień.
Dlatego teraz – stojąc naprzeciwko niej, w tej dziwnej, wieczornej ciszy – poczuł znajomy opór. Pustkę między pytaniem a odpowiedzią. Ale coś w niej – w tej kobiecie, która mówiła cicho, ale patrzyła bez lęku – sprawiało, że nie chciał zbyć jej milczeniem.
Spojrzał w bok, jakby szukał słów nie w sobie, lecz gdzieś poza – w liniach drzew za domem, w smugach światła opadających z lampy nad drzwiami, w zapachu wilgotnego drewna pod stopami. Milczenie nie było dla niego niewygodne. Przeciwnie – potrafił w nim być dłużej, niż ludzie zwykle wytrzymują. To, co dla innych stawało się niezręcznością, dla niego było naturalnym stanem – jak oddech.
A jednak to pytanie zostało. Zawisło w powietrzu, bez ciężaru, ale z obecnością, której nie mógł zignorować.
„Dlaczego?” – zapytała. I choć jej ton był cichy, prawie łagodny, nosił w sobie ciężar wszystkich razy, kiedy musiała polegać tylko na sobie. Usłyszał to. Nie słowami – między nimi. W tej ostrożnej dociekliwości, w której nie było ani oczekiwania, ani pretensji. Tylko zdziwienie. Czyste, nagie zdziwienie, że ktoś po prostu coś zrobił. Bez pytania.
Znał to uczucie. To zdziwienie.
— Nie zawsze jest czas, żeby się zastanowić — powiedział w końcu, nisko i spokojnie, jakby mówił bardziej do siebie niż do niej. — Z każdej sytuacji można znaleźć wyjście. Trzeba tylko patrzeć uważnie.
Nie skłamał. Ale też nie powiedział wszystkiego.
Nie dodał, że jego ciało często wiedziało szybciej niż umysł, co zrobić. Że to coś, czego nie dało się już wyłączyć – po tylu latach szkolenia, reagowania, przewidywania zagrożeń, zanim jeszcze miały szansę zaistnieć. Że zanim ona zdążyła wziąć oddech, jego wzrok zdążył ocenić dach, punkt oparcia, kąty, odległość między skrzynią a rynną. Wszystko to było natychmiastowe. Czysta reakcja.
Nie dlatego, że był bohaterem. Po prostu tak był zbudowany. Zbudowany z milczenia i uwagi. I z pamięci rzeczy, których nie da się oduczyć.
Ale tego nie powiedział. Bo nie lubił mówić o sobie. Nie dlatego, że miał coś do ukrycia – w zasadzie wszystko, co miało znaczenie, już się wydarzyło. Ale odkąd przestał nosić mundur, odkąd zniknął z radarów ludzi i systemów, zrozumiał, że słowa stają się zbyt często zniekształceniem tego, co istotne. Wolał być obecny. Patrzeć. Robić.
Wiedział, że nie powinien zbyt długo zostać. W jego świecie pomoc kończyła się na działaniu – otworzyć, naprawić, odejść. Ale coś w tej chwili rozciągało się ponad funkcję.
Była naga, owinięta w ręcznik, z włosami, które schnąc, układały się miękko na ramionach. A mimo to – nie było w niej ani krzty niepewności. Żadnej kokieterii. Żadnej gry. I może właśnie to sprawiało, że nie potrafił się odwrócić.
Zaciekawiła go. Zanim się odezwała. Zanim poprosiła – właściwie wcale nie poprosiła – tylko spojrzała, jakby między tym, co miała w oczach, a tym, co zostawiła za drzwiami, istniał jakiś inny świat, do którego nie miał jeszcze dostępu. Ale chciał. Chciał go dotknąć.
UsuńZrobił pół kroku, nie w jej stronę, nie w głąb domu – tylko bardziej pewnie stanął na deskach tarasu. Słychać było, jak drewno skrzypnęło pod jego ciężarem. I jak wiatr znowu poruszył liśćmi, które przez chwilę szeptały coś tylko sobie.
Nie był typem mężczyzny, który zagaduje. Nie flirtował. Nie łapał okazji.
Spojrzał w bok, jakby jeszcze raz sprawdzał, czy wszystko wokół jest na swoim miejscu. Jego wzrok na chwilę zatrzymał się na skrzyni, którą przed chwilą postawił przy ścianie, potem na framudze drzwi.
— Widziałem, że próbujesz sama. Ale poręcz ruszała się, jakby miała zaraz puścić — powiedział cicho, nie podnosząc wzroku. — Wystarczyło kilka kroków. Skrzynia stała obok. Drabiny nie było, to zrobiłem, co mogłem.
Zawiesił głos na moment, jakby nie był pewien, czy to już wystarczy. Palcami przesunął po szwie kieszeni, gest mechaniczny, jakby chciał zająć ręce, żeby nie zdradziły nic więcej.
— Gdybyś się poślizgnęła… — urwał, a jego głos, choć cichy, nie był niepewny. Raczej... ważony. Jakby każdemu słowu musiał nadać właściwy ciężar, zanim wypuści je z ust. Dopiero teraz spojrzał jej prosto w oczy, a spojrzenie to, choć bez nachalności, miało w sobie coś nieodpartego – jak zimne jezioro, które odbija światło, ale nie zdradza, co jest pod powierzchnią.
— To nie wyglądało groźnie, ale widziałem, jak stoisz na palcach, jak zastanawiasz się, czy dasz radę… — dokończył spokojnie.
Wzruszył lekko ramionami, gestem, który miał zbyć to, co powiedział, a jednocześnie coś pod nim przeciekało – ślad troski, którego sam pewnie nawet nie zauważył.
— To nie bohaterstwo, to zdrowy rozsądek — dodał po chwili, bardziej do siebie niż do niej. — Gdybym przeszedł obok i nic nie zrobił, bardziej by mnie to gryzło niż to, że może się wtrąciłem.
Zamilkł. Ale milczenie nie było pustką. Było kontynuacją. Trwało w jego postawie, w spokojnym oddechu, w tym, jak jego obecność nie potrzebowała słów, żeby znaczyć więcej.
— Nie znam cię — powiedział w końcu z prostotą, bez żadnych ozdobników. — Ale to nie znaczy, że miałem udawać, że nie widzę, że jesteś damą w opałach.
Na jego twarzy, szorstkiej i zamyślonej, przemknął cień uśmiechu – nieśmiały, niemal nieobecny, jakby wymknął się spod kontroli. I zniknął, zanim zdążył się zadomowić.
— Poza tym... — dodał jeszcze, zerkając na drzwi, które nadal były lekko uchylone. — Ten dom wyglądał, jakby już raz próbował cię wystawić do wiatru. Uznałem, że jeden raz wystarczy.
Gus
Pięć lat to wystarczająco długi okres, by nauczyć się żyć bez ukochanej osoby u boku. Tak by się przynajmniej mogło wydawać, gdy tak się patrzyło jak Liberty bierze się za bary z codziennymi obowiązkami z tym swoim charakterystycznym lekkim uśmiechem przyczepionym do ust niczym za pomocą mocnego kleju. Mało który z mieszkańców Mariesville zdawał sobie sprawę jak wiele głębokiego smutku kosztowała go tak nagła strata żony. Jak wiele butelek piwa wychylał niemal każdej doby przez równe pół roku po jej śmierci, nadzwyczaj często zastanawiając się, czy aby ten wypadek na scenie był na pewno wyłącznie dziełem niezwykle nieszczęśliwych zbiegów wydarzeń. Czy aby przypadkiem nie miało to nic wspólnego ze śledztwem, które wówczas prowadził wraz ze swoim partnerem. Dzisiaj do kieliszka praktycznie nie zaglądał i sprawiał wrażenie całkowicie ustatkowanego, więc z pozoru wszystkie rany na jego sercu wydawały się całkowicie zabliźnione. Tyle że głębokich uczuć i tysiąca wspomnień związanych z drugą osobą nie dało się niestety łatwo odciąć nożem jedynie z powodu czyjejś przemiany w anioła, czy innego ducha, w zależności od tego, w co się akurat wierzyło. Choć o stracie Léi nie zdawał sobie rzecz jasna sprawy, podobnie zresztą jak o jej ślubie, i tak był jej wdzięczny, że nie usiłowała go pocieszać. Żadne, nawet najstaranniej dobrane słowa nie byłyby w stanie przywrócić Avie życia, więc szkoda było w ogóle strzępić język. Przynajmniej jeśli o niego chodziło. Ostatecznie każdy człowiek przechodził swoją żałobę w inny sposób.
OdpowiedzUsuń- Faktycznie, była jedyna w swoim rodzaju. – Przyznał z głęboką nutą miękkości wyczuwalną w głosie. – A Rosa zaczyna coraz bardziej ją przypominać. – Dodał niemal szeptem tak jakby jedno głośniejsze słowo mogło zburzyć ten dziwny, prawie mistyczny spokój spowijający powietrze pomiędzy nimi, gdy tak powoli kierował się za gospodynią do kuchni.
Instynktownie przeczesywał spojrzeniem po wnętrzu, usiłując wyobrazić sobie jak będzie ono wyglądać po remoncie. Budynki w tej części miasteczka należały do tych zdecydowanie bardziej reprezentatywnych i nowoczesnych, co w jakiś dziwny sposób zdawało się do niej pasować. Z niejakim zdumieniem złapał się nawet na stwierdzeniu, że jego miłość także czułaby się tutaj szczęśliwa. Miałaby bowiem wystarczająco dużo miejsca, by pozwolić bez skrępowania hulać swojej wyobraźni, przygotowując się do kolejnych występów.
- Cóż, prawdę powiedziawszy chyba właśnie tego artystycznego chaosu brakowało mi przez ostatnie pięć lat najbardziej…- Westchnął z nostalgią, podświadomie muskając opuszkami palców nieliczne nie do końca zaschnięte krople leniwie ściekające po puszce. – Cóż, te czasy już nie wrócą… - Podsumował, odstawiając ciasto na blat i pogrążając się na chwilę we własnych myślach. – Tymczasem poproszę więc kawę. Powinna być idealna do szarlotki przygotowanej przez moją babcię. Mam tylko nadzieję, że nie masz cukrzycy, bo znając moją drogą avó będziesz się nią karmić jeszcze przez przynajmniej tydzień. – Zaśmiał się, kręcąc głową z politowaniem. – Dawniej razem z moim świętej pamięci vovô prowadziła cukiernię i wciąż zdarza jej się zapominać, że nie musi już zaspakajać potrzeb żywieniowych całego Mariesville.
Liberty
Gus skinął głową, niemal niezauważalnie. Jej słowa zostały w nim jak echo – delikatne, ale nieuchwytne. Nie znał się na herbatach. Assam, biała z gruszką, lapsang – brzmiało to jak coś z innego świata, świata smaków, które ktoś wybiera z uwagą, intencjonalnie. Jego wybory były prostsze. Kawa, czarna jak asfalt po deszczu. Albo woda – najczęściej w biegu.
OdpowiedzUsuńA jednak coś w sposobie, w jaki mówiła o tych liściach, przyprawach, zapachach – sprawiło, że chciał usiąść naprzeciwko niej. W milczeniu. Z kubkiem w dłoni. I może nie zrozumieć, co pije, ale zrozumieć, dlaczego to dla niej ważne.
— Nie znam się na herbatach — powiedział w końcu. Głos miał niski, nieco ochrypły, jakby rzadko używany do takich rozmów. — Ale brzmi, jakby warto było spróbować. Choćby po to, żeby wiedzieć, czym pachnie „ognisko w lesie”.
Zamilkł, ale spojrzał na nią inaczej. Już nie z dystansem, nie z ostrożnością. Raczej z tą cichą otwartością, która nie potrzebuje deklaracji.
— Rano bywam na nogach wcześniej niż większość — dodał. — Jeśli herbata będzie jeszcze ciepła, może się skuszę.
Jego usta poruszyły się nieznacznie, jakby cień uśmiechu pojawił się i zniknął, zanim zdążył zaistnieć naprawdę. A jednak był – szczery, prosty, niemal nieśmiały.
Odwrócił się, gotów odejść, ale na granicy światła i cienia rzucił jeszcze przez ramię:
— August, ale dla wszystkich i tak jestem Gus.
Nie czekał na odpowiedź. Po prostu ruszył w ciemniejący ogród, jego sylwetka z każdą chwilą stawała się bardziej nierzeczywista – ale krok miał spokojniejszy. Jakby wracał z miejsca, które zaskakująco łatwo poczuł jako bezpieczne.
Ciemność otuliła go szybko. Zerwał się do powolnego truchtu, już dawno zapominając, że przebiegł cały wyznaczony sobie na ten dzień dystans. Tak było łatwiej – zająć się nogami, myślami nie. Ale teraz każdy krok był trochę cięższy, jakby coś z tej rozmowy osiadło mu między łopatkami i nie chciało się strząsnąć.
Jej głos nadal dźwięczał w uszach – spokojny, z tym francuskim akcentem, który nadawał prostym słowom jakieś inne, bardziej osobiste brzmienie. Mówiła o herbatach tak, jak inni ludzie mówią o muzyce, którą kochają. Albo o miejscach, do których tęsknią. A potem podała mu swoje imię. Po prostu, bez zobowiązań – ale w sposób, który nie pozwalał zapomnieć.
Léa. Powtórzył je w myślach, jakby chciał sprawdzić, jak leży w ustach. Czuł, że je zapamięta. Nie przez samą sytuację, ale przez to, jak brzmiało – jakby niosło ze sobą coś więcej, coś schowanego między sylabami.
Minął furtkę, skrzypiącą jak zwykle, choć tej nocy dźwięk był bardziej wyraźny. A może po prostu bardziej obecny. Wszedł do domu, zamknął drzwi za sobą. Światło w kuchni rozjaśniło wnętrze, proste, uporządkowane – jak wszystko w jego życiu. Zatrzymał się przy blacie. Odruchowo nalał sobie wody, wypił łyk. Spojrzał na okno, gdzie odbijała się jego twarz – trochę zmęczona, trochę zdziwiona. Jakby nie poznawał samego siebie. Albo raczej jakby widział kogoś, kto właśnie wyszedł poza swój codzienny plan.
Herbata. Rano.
Nie miał pojęcia, jak smakuje lapsang, ani co dokładnie daje cynamon z pieprzem i lukrecją. Ale miał ochotę się dowiedzieć. Nie dla smaku. Dla niej. Dla tego, jak mówiła o tym, jakby świat jeszcze miał coś dobrego do zaoferowania, jeśli tylko znajdzie się chwilę i odpowiedni czajnik.
Westchnął cicho i uśmiechnął się sam do siebie – krótko, jak ktoś, kto jeszcze nie wie, w co się wpakował, ale czuje, że może warto.Zajrzał do szafki. Znalazł starą, zapomnianą paczkę zielonej herbaty, którą kiedyś dostał i nigdy nie otworzył. Powąchał ją. Nic szczególnego. Ale mimo to postawił ją na blacie.
Jutro. Rano. Może warto choć raz zacząć dzień inaczej niż zwykle.
Poranek przyszedł szybciej, niż się spodziewał. Gus obudził się bez budzika – ciało przyzwyczajone do wstawania o świcie nie potrzebowało więcej niż bladego światła przeciskającego się przez żaluzje. Przez chwilę leżał w bezruchu, nasłuchując odgłosów domu – tych cichych, które znał na pamięć: skrzypnięcia desek, szum lodówki, echo własnego oddechu. Dzień wyglądał zwyczajnie. Ale coś w nim było inne. Nie wiedział jeszcze co. Może to tylko myśl o kobiecie z Orchard Heights. Albo o herbacie, na którą właściwie nie miał ochoty, ale której nie potrafił teraz odmówić.
UsuńZsunął się z łóżka, jakby miał cały dzień przed sobą, choć dobrze wiedział, że najbliższa godzina zadecyduje, czy coś się zacznie, czy skończy, zanim naprawdę się wydarzy. W kuchni minął kubek z wczorajszą kawą. Nieruszony. Przesunął go na bok.
Sięgnął po swój cienki, szary sweter – ten, który miał lekko przetarty łokieć i który trzymał na chłodniejsze poranki. Na butach pozostał kurz z wczorajszego spaceru po lesie. Nie czyścił ich. Nie chciał wyglądać, jakby się starał. Zanim wyszedł, zawahał się jeszcze przy drzwiach. To nie był jego styl – iść do kogoś, kto rzucił jedno zdanie, ale z jakiegoś powodu, nie chciał, by to jedno zdanie pozostało samotne.
Orchard Heights powoli budziło się do życia. Psy szczekały zza płotów, kilka okien było już otwartych. Dym unosił się z jednego z kominów, pachniał drewnem i jabłkami. Dom był już otwarty. Weranda wciąż w cieniu, ale przez uchylone drzwi wydobywał się zapach. Ciepły. Egzotyczny. Nie był pewien, czy to ten lapsang, o którym mówiła, ale pachniało jak rozmowa, która dopiero się zacznie.
Zatrzymał się pod drzwiami. Wciąż nie był pewien, co powinien zrobić. Zanim zdążył cokolwiek wymyślić, drzwi się otworzyły.
Gus
Gus wszedł powoli do domu, a próg zaskrzypiał pod jego ciężarem. Dłoń nadal trzymał na klamce, choć drzwi były już za nim zamknięte. Nie był przyzwyczajony do ciszy, która nie zwiastowała niepokoju. Do wnętrz, które nie kryły zasadzki. W jego świecie domy nie były przystaniami — były schronami, konstrukcjami z funkcją, nie z duszą. Tymczasowymi kryjówkami, które odwiedzało się z plecakiem w ręku i gotowością do wyjścia w każdej chwili. Wszystko, co miał, musiało mieścić się w jednej torbie. Wszystko, co czuł — w jednej decyzji: przeżyć.
OdpowiedzUsuńA jednak ten dom… Ten, do którego właśnie wkroczył, wyglądał jak coś innego, coś mu wcześniej nieznanego. Nie był jeszcze w pełni udomowiony — to się czuło od razu. W powietrzu jednak wisiało coś więcej niż zapach farby i drewna.
Ściany, choć częściowo puste, nosiły ślady obecności: tu kawałek taśmy malarskiej, tam próbka koloru, obok krzesła stojąca lampa bez abażura. Podłoga wciąż częściowo niezabezpieczona, gdzieniegdzie leżał pył po szlifowaniu belek. Ale mimo tych oznak pracy, coś w świetle wpadającym przez szerokie okna, w dźwiękach rozgrzewającego się czajnika i nutach spokojnej melodii sączącej się z małego głośnika przy parapecie tworzyło poczucie łagodności, domowego ciepła, o którym jedynie słyszał, ale nigdy nie doświadczył.
Nie pochodziło tylko z kaloryferów czy światła. Było w czymś mniej oczywistym — w niedokończonej firanie zawieszonej na jednym haczyku, w kubku z delikatnym pęknięciem na rancie, stojącym samotnie przy zlewie. W śladach farby na framudze, jakby ktoś dotknął jej dłońmi ubrudzonymi przy malowaniu i zostawił te odciski specjalnie, nie z roztargnienia, tylko jak znak, że tu naprawdę żyje.
Z kuchni dobiegł delikatny dźwięk stawianej filiżanki. Jego wzrok zatrzymał się na niej — Léa stała przy blacie, bokiem do niego, skupiona na jakimś prostym geście. Gus przez chwilę nie mógł się ruszyć. Coś w nim — może instynkt, może przyzwyczajenie — podpowiadało, że powinien wyjść. Że takie miejsca nie są dla ludzi takich jak on. Że jeśli zostanie zbyt długo, coś się zepsuje. Że albo on naruszy ten spokój, albo ten spokój obnaży wszystko, czego od lat w sobie nie dotykał.
Ale zamiast odejść, zapytał:
— Od kiedy tu jesteś? — Głos zabrzmiał ciszej, niż planował.
Powoli ruszył w głąb kuchni. Jego kroki były niemal bezszelestne — nie z ostrożności, ale z przyzwyczajenia. To miał we krwi. Dziesiątki misji, setki godzin treningów: nauczyły go poruszać się tak, jakby jego obecność nie powinna zostawiać śladów. Cicho. Precyzyjnie. Każdy mięsień wiedział, co robić. Stopa lądowała na ziemi jakby z nią rozmawiała, nie jakby ją przygniatała.
Zawiesił wzrok na stole. Na filiżankach, z których jedna miała wyszczerbiony rant. Na miodzie, który zastygał złotą smugą na spodku. Na kromkach chleba — cienkich, delikatnie przypieczonych — obok miseczki z kremowym serkiem i pokrojonymi figami.
Zbyt intymne. Zbyt codzienne. Zbyt nieznane.
Dla niego poranki miały smak kofeiny z termosu i hałas radia pokładowego. Śniadanie było obowiązkiem, nie rytuałem. Energia, nie przyjemność. Talerze były metalowe, ruchy szybkie, rozmowy rzadkie. To, co widział przed sobą, należało do zupełnie innego świata — świata, w którym ktoś mógł przystanąć i obrać figę z czułością, jakby liczyła się każda chwila z nożem w dłoni, a nie każda sekunda przewagi nad przeciwnikiem.
UsuńTen świat pachniał czymś, czego nie potrafił nazwać. Ciepłem? Obecnością? Bezpiecznym początkiem dnia, a nie jego końcem?
Jego dłoń — twarda, przyzwyczajona do broni, nie do porcelany — opadła powoli na krawędź blatu. Czuł strukturę drewna pod opuszkami. Gładkie, jeszcze nieco pyłowe.
Nie wiedział, jak długo stał w miejscu, zanim się poruszył i w końcu usiadł przy stole. Ruch był niemal niezauważalny, powolny. Jak przesuwanie się w cieniu — tylko tu nie było cienia, tylko złote pasma światła przecinające przestrzeń jak sieć, którą trzeba było przekroczyć z rozwagą. Dla kogoś z zewnątrz — zwykłe zajęcie miejsca. Dla niego — akt odwagi.
Siedzenie przy stole wymagało więcej niż skradanie się po lesie w nocy. Tam znał każdy oddech, każdą regułę gry. Tutaj — nie było reguł. Było tylko to miejsce, ten zapach, ten drugi człowiek. Była rozmowa. A on nie był w nich najlepszy.
Słowa, kiedyś narzędzie w misji, rozkaz, informacja, teraz miały być czymś innym — mostem. A on nie był pewien, czy umie budować mosty. Nie po tym wszystkim. Nie po życiu, którego doświadczył. Bo życie Gusa nie znało mostów. Znało przepaście. Przeskakiwanie ich bez pewności, czy drugi brzeg w ogóle istnieje. Znało ciszę jako kamuflaż, nie komfort. Słowa były celne jak strzały, używane szybko, z chirurgiczną precyzją — „czysto”, „kontakt”, „cel wyeliminowany”. Nigdy: „tu jest bezpiecznie”. Nigdy: „zostań”.
— Śniadanie… brzmi dobrze — powiedział cicho, a kąciki jego ust uniosły się w niepewnym, ale szczerym uśmiechu.
Gus
Po pięciu długich latach od śmierci Avy wciąż nie szukał nowej miłości. Przynajmniej nie oficjalnie, bo głupie serce jak zwykle nadal wiedziało swoje. Owszem, zaliczył parę krótkotrwałych romansów, a raz nawet został wepchnięty przez kolegów w tzw. speed dating, ale to z pewnością nie było to, o co mu chodziło. Potrzebował czegoś głębszego, w czym odnalazłby się także jego umysł. I tym razem przede wszystkim musiał wybierać znacznie rozważniej. Ostatecznie jego mała Rosa zasługiwała na najlepszą macochę pod słońcem, a to czy ją dostanie zależało od jego własnych preferencji. Nie mógł popełnić błędu, przez który musiałaby cierpieć przez wiele następnych lat. A jeśli czegoś można było czuć się pewnym w tak niewielkiej mieścinie jak Mariesville to tego, że plotka o jego ewentualnym przyszłym rozwodzie krążyłaby z ust do ust przynajmniej przez miesiąc, a domysłom nie było końca jeszcze dłużej.
OdpowiedzUsuń- Cóż, nawet gdy jeszcze pracowała, w naszym domu zawsze roznosił się zapach jakichś słodkości. – Odparł, z uśmiechem rozmarzenia przypominając sobie dzieciństwo. – I nic dziwnego, skoro cukiernia, którą prowadziła wraz z moim vovô znajdowała się zaledwie parę metrów dalej, więc wszystkie procesy wypieków odbywały się w naszej kuchni. A właściwie do dziś się odbywają, choć na nieco mniejszą skalę, bo zaczyna wyglądać na to, że mój aniołek również interesuje się cukiernictwem. – Uniósł jeszcze parującą filiżankę do ust i upił nieco kawy. – Musiałaś przywieźć ją ze sobą, bo nie smakuje jak żadna z tutejszych. – Zauważył, odstawiając szkło z powrotem na stół i przekrzywiając nieco głowę z nadzieją, iż udało mu się sprowokować Léę do snucia opowieści o jednej z tych jej wspaniałych podróży po różnych zakątkach świata.
Liberty [Wybacz lekki poślizg, ale przez ostatnie upały czuję się niemal martwa.]