Léa Moreau
Léa zaczyna dzień od chwili ciszy. Siada boso na miękkiej poduszce przy otwartym oknie pracowni, przez które wpada zapach porannej rosy i nagrzanych promieniami słońca ziół z pobliskiego ogrodu. Z zamkniętymi oczami skupia się na oddechu – czasem rozpyla wokół siebie mgiełkę z lawendą, kadzidłowcem i odrobiną różanego absolutu. Uważa to za rytuał, który łączy ciało z emocjami.
W jednej z szafek w Sillage mieści się prywatna kolekcja herbat – niektóre przywiezione z podróży, inne zamówione od małych plantatorów z Indii, Chin czy Japonii. Léa parzy je z rytualną precyzją: dba o temperaturę wody, czas parzenia, ceremonię podania. Potrafi opowiadać o herbatach tak, jak o perfumach – z zachwytem, pasją i rozróżnieniem najsubtelniejszych nut. Ma swoją ulubioną: białą herbatę z pąków jaśminu i mandżurskiej róży.
Zapach pożółkłych kartek to dla niej osobna kategoria aromatu – suchy, mineralny, z nutą kurzu i skóry. Często odwiedza antykwariaty i pchle targi w poszukiwaniu tomów, których nikt już nie czyta. Niektóre książki kupuje tylko dlatego, że ich papier pachnie dzieciństwem albo przypomina jej podróż sprzed lat. Ma swoją ulubioną – stary zbiór poezji francuskiej z 1907 roku, z dedykacją nieznanego mężczyzny dla kobiety imieniem Madeleine.
Léa często mówi sama do siebie, zwłaszcza po długich godzinach samotnej pracy. Zawsze użwa wtedy ojczystego języka francuskiego – delikatnego, miękkiego, nasyconego wspomnieniami z dzieciństwa. Zdarza się, że półgłosem mówi do roślin w pracowni, komentuje zapachy, które testuje albo nawet śpiewa francuskie piosenki.
Zrezygnowała z mięsa mając zaledwie piętnaście lat – nie po to, by zaznaczyć bunt, ale by żyć w zgodzie z własną wrażliwością. Jedzenie to dla niej rytuał, nie tylko potrzeba. Uwielbia śniadania, które są kontrastem smaków: kremowe sery z odrobiną figowego dżemu, jajka w koszulce obok gorzkiej czekolady.
Cierpi na poważną alergię pokarmową na cytrusy. To jedna z tych rzeczy, których nie widać na pierwszy rzut oka – ale które nauczyły ją uważności. W torebce, szufladzie i podróżnym plecaku zawsze ma schowany autowstrzykiwacz z adrenaliną, na wszelki wypadek.
Nie potrafi przejść obojętnie obok kota na ulicy czy psa z ufnie przekrzywioną głową. Od dziecka miała w sobie czułość dla wszystkiego, co kruche, ciche i zależne od człowieka. Jako dziewczynka pisała listy do rodziców z prośbą o kolejne adopcje – a kiedy to nie przynosiło skutku, urządzała w ogrodzie „dom tymczasowy” z pudełek, poduszek i miseczek z wodą. Dziś, mając własne środki, wspiera organizacje zajmujące się ratowaniem zwierząt – cicho, bez poklasku, ale regularnie.
Zawsze była zapatrzona w niebo. W dzieciństwie leżała na dachach, balkonach i polach lawendy, wpatrując się w gwiazdy z poczuciem, że tam – gdzieś ponad tym wszystkim – świat ma większy sens. Kilka dni po przeprowadzce do Mariesville odkryła stary, zapomniany domek na drzewie. Stał samotnie na wzgórzu, tuż za linią lasu, jakby czekał właśnie na nią. Odnowiła go własnymi rękami, wnętrze wypełniła poduszkami, światłem na baterie słoneczne i teleskopem, przez który nocą szuka światła w oddali. Gwiazdy nie przynoszą odpowiedzi, ale uczą pokory wobec pytań.
Lubi chodzić. Góry są dla niej przestrzenią oddechu, a las – świątynią ciszy. Wędruje nie dla celu, ale dla samej wędrówki. Choćby miała wracać tą samą drogą pięć razy – bo kierunki to dla niej jedynie pojęcie umowne. Ma wyjątkowy talent do gubienia się nawet w dobrze znanych miejscach, a mapy i kompas wcale nie ułatwiają jej sprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz