
Corinne Whitby
30 lat, w Mariesville od zawsze —— cukiernik w Cherrie’s Bakery —— sprzedaje też część wypieków w ramach swojej działalności; przyjmuje zamówienia na torty i inne ciasta —— ma swój mały kanał kulinarny na YouTube Gotuj_z_Corinne —— mieszka z babcią w starym domu w dzielnicy Farmington Hills —— od roku mierzy się z diagnozą raka piersi —— Rodowici Mieszkańcy —— powiązania
Wstaje wcześnie rano, sięga po sprane jeansy i sweter, myje zęby i ubiera buty — i już biegnie, pokonuje schody i sięga po mąkę, bo przecież nie może sobie pozwolić, żeby spóźnić się z jagodziankami. Piecze cynamonowe bułeczki, kruche ciasteczka z figami i swoje popisowe pączki z jabłkami, czekoladą i wiśniami, a później wszystko znika wśród zniecierpliwionych rąk mieszkańców Mariesville. Ktoś pyta o muffinki z truskawkami, ktoś dopytuje o bananowy chlebek z orzechami, czekoladą i żurawiną, a ktoś narzeka, że nie ma już rogalików z nutellą i orzechami laskowymi.
Mieszka z babcią – kochaną babcią Lily, która zawsze szturcha mocno jej ramię i podaje jej kubek najlepszej herbaty z miodem; która najcudowniej narzeka, że w domu nie ma chłopa, że kran cieknie i dach trzeba naprawić, i w końcu rozbudować tę klatkę dla kur, bo się namnożyło.
Babcia narzeka, wzdycha ciężko i siada z drutami w swoim starym, bujanym fotelu przed domem i obserwuje, prycha i plotkuje, wiedząc wszystko o wszystkich.
Ojciec umarł, dziadek umarł, wujek umarł, a matka uciekła, zostawiając Mariesville daleko za sobą — i tylko czasem wyśle pocztówkę, i tylko czasem napisze list, nigdy nie wspominając o powrocie.
A Corinne wciąż w tym samym miejscu, w tym samym domu i w tych samych butach i swetrze, który dała jej babcia, gdy miała trzynaście lat. Włosy zawsze w nieładzie, ale uśmiecha się pięknie, zatrzymuje się przy drodze, obserwuje świat i jest, i żyje — poratuje dobrym słowem i usiądzie w barze, dając się porwać w tańce. Jest wesoła, głośna i tylko czasem odwraca wzrok, zupełnie jakby w chmurach mogła znaleźć coś niezwykłego, coś innego — a potem znów wraca do tu i teraz, i dba o to, aby w Mariesville nigdy nie zabrakło żadnych słodkości.
Mieszka z babcią – kochaną babcią Lily, która zawsze szturcha mocno jej ramię i podaje jej kubek najlepszej herbaty z miodem; która najcudowniej narzeka, że w domu nie ma chłopa, że kran cieknie i dach trzeba naprawić, i w końcu rozbudować tę klatkę dla kur, bo się namnożyło.
Babcia narzeka, wzdycha ciężko i siada z drutami w swoim starym, bujanym fotelu przed domem i obserwuje, prycha i plotkuje, wiedząc wszystko o wszystkich.
Ojciec umarł, dziadek umarł, wujek umarł, a matka uciekła, zostawiając Mariesville daleko za sobą — i tylko czasem wyśle pocztówkę, i tylko czasem napisze list, nigdy nie wspominając o powrocie.
A Corinne wciąż w tym samym miejscu, w tym samym domu i w tych samych butach i swetrze, który dała jej babcia, gdy miała trzynaście lat. Włosy zawsze w nieładzie, ale uśmiecha się pięknie, zatrzymuje się przy drodze, obserwuje świat i jest, i żyje — poratuje dobrym słowem i usiądzie w barze, dając się porwać w tańce. Jest wesoła, głośna i tylko czasem odwraca wzrok, zupełnie jakby w chmurach mogła znaleźć coś niezwykłego, coś innego — a potem znów wraca do tu i teraz, i dba o to, aby w Mariesville nigdy nie zabrakło żadnych słodkości.
fc: Audrey Brochu
Ja już tu byłam, ale wracam. Nowy rok, nowa ja! :D Szukamy wszystkiego!💓 Żeby ustalić jakieś szczegóły, piszcie tutaj: virrginia000@gmail.com
UWAGA: MOGĄ SIĘ TU POJAWIĆ ELEMENTY 18+!
Ja już tu byłam, ale wracam. Nowy rok, nowa ja! :D Szukamy wszystkiego!💓 Żeby ustalić jakieś szczegóły, piszcie tutaj: virrginia000@gmail.com
UWAGA: MOGĄ SIĘ TU POJAWIĆ ELEMENTY 18+!
[Jedzonko i Corinne - dużo nie trzeba, żeby mnie przyciągnąć, hehe.
OdpowiedzUsuńDość niezawodnie przybiegam do postaci, które noszą moje ulubione imiona, tu jeszcze jest nad czym się porozpływać - co do nutelli, akurat dzisiaj zachciało mi się z nią naleśników, a tutaj widzę rogali. Też smacznie. ;D
Aż palce swędzą, żeby sobie stworzyć trzeciego grumpy pana (dwóch już mam, haha, a u mnie postać, która nie jest grumpy, to nie postać!), i załapać się na to grumpy x sunshine, ale może ktoś inny skorzysta. ;D Anyways, bawcie się dobrze, pieczcie i gotujcie, bo w Mariesville słodkości w sumie nigdy dość. ;D]
Lee Maitland
Clive Bennett
[Ale tu uroczo! Super, że Corine nie straciła pogody ducha, mimo diagnozy, której ja standardowo się po Tobie spodziewałam, bo jakżeby inaczej! ;D Taki promyczek przyda się światu i przyda się na pewno naszemu Mariesville, więc mam nadzieję, że zadomowicie tutaj długo. Życzę cudownie dobrej zabawy i historii, które będziesz pisać z zapartym tchem, hej! :)]
OdpowiedzUsuńRowan Johnson
[Gdyby tylko było to możliwe, musiałabym przyznać, że niemal czuję słodki aromat wypieków opatulający sylwetkę Corinne. Mieszkańcy Mariesville mogą mówić o naprawdę dużym szczęściu mając na wyciągnięcie ręki tak utalentowaną cukierniczkę. Miło też widzieć, że tak okrutna przecież choroba jak rak nie zdołała odebrać jej wrodzonego optymizmu.
OdpowiedzUsuńŻyczę długiego pobytu i wspaniałej zabawy, a w razie chęci, zapraszam w swe skromne progi.]
Angelo, Liberty, Monti & Delio
[Totalny słodziak z tej Corinne. I jeszcze ta grzyweczka, uwielbiam grzyweczki! ♥
OdpowiedzUsuńAle niełatwy los jej zgotowałaś, niemniej Betsy co nieco może wiedzieć, bo jej mama mierzyła się z rakiem piersi i jest największą wojowniczką jaką Murray zna. Myślę, że i Corinne sobie z tym poradzi, a ten narzeczony to powinien o nią mocno walczyć!
Bawcie się tutaj z Cori dobrze, a gdyby naszła Was chęć na babski wątek, to zapraszam do którejś z moich dziewcząt. ;-)]
Betsy Murray & Clementine Redford
[Kurde, nie mogłam namierzyć karty i przez chwilę zgłupiałam, ale na szczęście już Was odnalazłam! Podtuczenia wolelibyśmy uniknąć, ale po cynamonowe bułki możemy regularnie wpadać z samego rana, bo im to nawet najgorszy łobuz się nie oprze, prawda? :D Dziękujemy za powitanko <3 ]
OdpowiedzUsuńTanner Gentry
[Jaka ona urocza! :) Słodziutka postać i naprawdę fajnie przedstawiona. Bardzo podoba mi się motyw z rakiem, lubię takie smutne historie. Życzę dużo dobrej zabawy i szczęścia dla słodziutkiej Corrine, a w razie chęci zapraszam do siebie - Hunterowi przyda się jakaś pozytywna koleżanka, a Zhi chętnie popsuje jej trochę humor.]
OdpowiedzUsuńHunter Warren & Zhi Hao Chen
Gdyby to jemu przyszło określić się w taki sposób, zostałby pewnie gorzką czekoladą, bo można go lubić, albo nie lubić, a ludzie rzeczywiście sięgają po niego tylko z braku laku, kiedy nie ma w pobliżu już niczego innego, co zaspokoiłoby zapotrzebowanie i nie pozostawiło cierpkiego posmaku na języku. Jest równie prosty, co tabliczka czekolady, przynajmniej na zewnątrz, a rozpakowanie go przychodzi z trudem, tak samo jak pokonanie tej nieszczęsnej folii polimerowej, którą czekolada jest owinięta. Nie osłodzi nikomu życia, jest twardy i niegiętki, i na pewno działa pobudzająco, tylko że nie w tym prozdrowotnym sensie, bo łatwiej nabawić się przy nim udaru, niż doczekać spokojnej starości. Jest sobą, tak jak ta prawdziwa, gorzka czekolada w prostym, czytelnym opakowaniu i nawet nie myśli zgrywać słodszego, czy udawać, że ma do zaoferowania coś więcej poza zgorzkniałą zawartością. Tak szczerze, zwisa mu totalnie to, jak odbierają go ludzie i niejeden raz udowodnił już, że plotki na jego temat to tylko mrzonki, bo rzeczywistość z nim wypada znacznie gorzej, niż na językach miejscowych pleciug. Ale to, co jest prawdziwe zawsze, niezależnie od dnia tygodnia, nastroju, czy problemów, które potrafią spaść mu na głowę z dnia na dzień, to że jest świetnym fachowcem w dziecinie naprawiania starych klekotów, i że warto oddać mu swoje rupiecie, uprzednio przebijając się przez barierę jego niechęci, bo nikt w okolicy lepiej tego nie zrobi. Nikt w okolicy nie przyłoży się tak bardzo i tak zawzięcie, żeby z czegoś nienaprawialnego zrobić naprawione, a w wielu przypadkach prawie jak nowe, bo w dzisiejszych czasach prościej jest wywalić coś na śmietnik i zastąpić stare nowym, niż tracić czas na reperowanie. Ród Gentrych zawsze słynął z tego, że jak się za coś bierze, to się przykłada i doprowadza sprawę do końca, a przynajmniej w kwestii napraw, bo to, co stary Gentry nawyczyniał w interesach to od końca jest jeszcze bardzo dalekie. Grunt, że zanim się przekręcił, oddał ludziom wszystkie sprzęty i pozamykał naprawy, bo z całego pakietu problemów, które Tanner po nim przejął, to miał już chociaż z głowy. A liczył jeszcze, że do swojego następnego wyjazdu uda mu się spłacić przynajmniej ludzi, z którymi ojciec handlował benzyną, bo gdy się dowiedzieli, że stary Gentry zwinął się z tego świata bez do widzenia, natychmiast przyjechali po swoje. Jeszcze nie zdążył ojca pochować i wyprawić prowizorycznej stypy, a już witał na ganku uśmiechniętych panów z gnatami na ostrą amunicję w spodniach. Nie napili się razem kawy, chociaż proponował.
OdpowiedzUsuńPrzestał gwizdać rytm do lecącej w radio piosenki Burn, burn, burn i skrzywił się na myśl o tym, że musi oddać im kilkanaście tysięcy baksów, notabene cholernie ciężko zarobionych, akurat w momencie, w którym robił drobny spaw pod maską starego Cadillaca z osiemdziesiątego roku. Odsunął tarczę spawalniczą od twarzy i nachylił się głębiej, żeby przyjrzeć się powstałemu spojeniu; całe szczęście, że tego nie schrzanił, bo oszlifowanie spawu zajęłoby mu zdecydowanie za dużo czasu, którego nie miał. I tak będzie siedział tu do nocy, dobrze wiedząc, że z niczym się nie wyrobi, bo samochodów czeka tu pełen podjazd. Dobrze, że Scott jest ogarniętym pracownikiem, bo bez niego nie wyrobiłby się z tymi naprawami do końca życia, a tak to jest chociaż szansa, że w weekend napije się whisky w lokalnym pubie i zrelaksuje się trochę, grając w pokera z tutejszymi zgorzknialcami.
Znów przyłożył tarczę do twarzy, żeby osłonić oczy przed światłem spawarki i zbliżył elektrodę do metalowego elementu, ale za nim wykonał spojenie, gdzieś przez muzykę przebił się głos, który sprawił, że lekko drgnął i przypadkiem wypuścił elektrodę ze szczypiec.
Ta niefortunnie utknęła gdzieś pod chłodnicą, gdzie on na pewno nie wciśnie swojej ręki, bo jej tam nie zmieści. Jak nic będzie musiał wleźć pod samochód.
Usuń— No ja pierdolę — sapnął, zaciskając przy tym szczękę. Porzucił tarczę we wnętrzu maski i spojrzał na kabel, o który Corinne się potknęła, bo był to oczywiście kabel od spawarki i więcej jak pewne, że właśnie wyrwał się ze ściany razem z gniazdkiem, bo i tak sięgał tutaj na ostatkach.
— Nie mam nawet jednej milisekundy — odpowiedział, podnosząc na nią wzrok, który wyrażał więcej, niż tysiąc słów. — Nawet jednej — zaznaczył z podniesionym w górę palcem i ruszył wzdłuż kabla, wycierając dłonie o stare dżinsy. Musiał sprawdzić, co z tym gniazdkiem. — Nie mam czasu dla Suzy, idź z tym czymś, cokolwiek tam masz, błagaj Scotta — rzucił, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że – boże najdroższy – nauczył się tego imienia, którym Corri ochrzciła swój wóz i co poleciła robić również jemu, co on oczywiście zignorował sekundę później. Rozumu jeszcze nie stracił, tak jak ona nie traciła pogody ducha, niezależnie od sytuacji. Ale czasu dla niej nie znajdzie, nie ma mowy.
Tanner Gentry ☠️😋
Na twarzy czarnowłosego mężczyzny pojawił się szeroki, niemal dziecięco beztroski uśmiech, gdy mały kamyk uderzył o sypialniane okno Corinne Whitby. Robił tak często, jeśli nie zawsze, ale za każdym razem towarzyszyło mu to samo podekscytowanie i rozbawienie, jak gdyby był nastolatkiem po raz pierwszy wyciągającym kogoś z domu w godzinie policyjnej. Być może było w tym coś szalonego, ale dla Wesa liczył się moment – ta krótka chwila powrotu do młodzieńczej beztroski. Tym razem godzina wcale nie była aż tak późna, ale nie była też wczesna. Nocne niebo skrzyło się milionami gwiazd, a uliczne lampy rozświetlały drogę, która niezmiennie od dziecięcych lat była ich wspólną ulicą. To tutaj Corinne spędziła dzieciństwo, tak samo jak i on, będąc jego sąsiadką od najmłodszych lat. Wesley od zawsze lubił jej rodzinny dom, który dzieliła ze swoją babcią, Lily. Żaden inny dom nie podobał się młodemu Wesowi, a podobał mu się do tego stopnia, że jako smarkacz niemal zazdrościł Corinne Whitby, że był to właśnie jej dom. Jego rodzinne gniazdo było zbyt duże, nie tak przytulne i ciepłe. Znajdowało się na terenie rodzinnej farmy, kilka metrów dalej. Było więc jasne, że nie będzie tam mieszkał wiecznie. Jego jasny, dużo mniejszy dom znajdował się dość blisko, a tuż w pobliżu rozciągało się Callahan Farm — już jego gospodarstwo, którym zajmował się od śmierci ojca.
OdpowiedzUsuńPraca na roli nie była łatwa, ale stała się dla niego czymś więcej niż tylko obowiązkiem. Wes z czasem nauczył się czerpać z niej satysfakcję – najpierw na studiach, a potem widząc owoce własnego wysiłku, czując dumę z tego, co udało mu się osiągnąć. Nie należał do ludzi, którzy użalają się nad sobą czy łatwo się poddają. Tak, był impulsywny, niecierpliwy i w gorącej wodzie kąpany, ale gdy coś dawało mu paliwo do działania, jeśli choć przez chwilę mogło pobudzić jego adrenalinę i dopaminę, trzymał się tego kurczowo. Miał jednak dni, kiedy rzeczywistość go przytłaczała. A zwłaszcza wtedy, gdy jego przesłodka, choć niesamowicie uparta matka, Rachel Callahan, wyjątkowo dawała mu się we znaki. Nigdy, przenigdy nie pomyślałby, że może być bardziej nieznośna niż jego ojciec za życia. Jak widać, los lubił płatać figle.
Niemniej Wes Callahan nie był człowiekiem, który łatwo dawał się złamać. Nawet gdy życie podrzucało mu pod nogi kolejne wyzwania i zdawało z niego żartować, zamiast siedzieć zamknięty w czterech ścianach, pogrywając losową melodię na swojej gitarze, wolał robić coś, co pozwalało mu oderwać się od wszystkiego. I to właśnie wtedy pojawiała się Corinne Whitby – jego przyjaciółka, jego pewna stała oraz jego osobista dawka słodyczy w życiu. Kobieta, która od nastoletnich lat nieodwracalnie skradła cząstkę jego serca i nigdy jej nie oddała. Wes był jednak pewien jednego – Corinne dobrze się nią opiekowała, bo bycie jej przyjacielem było dla niego błogosławieństwem. Nawet gdy był na studiach, zawsze znajdowali sposób, by utrzymać kontakt – czasem częściej, czasem rzadziej, ale zawsze.
Corinne była więc dla niego kimś więcej niż tylko wspomnieniem z młodości. Była kamieniem narożnym jego życia, osobą, dzięki której Mariesville wydawało się lepszym miejscem. I to nie tylko dla niego – wiedział, że większość mieszkańców, jeśli nie wszyscy, zgodziłaby się z nim w tej kwestii bez cienia zawahania. Być może właśnie dlatego jej wypieki były najsmaczniejsze w całej okolicy. To wcale nie było przesadą i przekonał się o tym, gdy nic, co jadł w cukierniach podczas studiów, nie mogło równać się z tym, co piekła Corinne. Co więcej, jej uśmiech rozświetlał nawet najbardziej pochmurny dzień, a jej słowa miały w sobie coś, co sprawiało, że wszystko stawało się łatwiejsze.
Zatem zdecydowanie i pewnie mógł powiedzieć, że bycie jej przyjacielem to najlepsze, co mogło mu się trafić. Czy było to przeznaczenie, czy po prostu szczęśliwy traf – nie miał zielonego pojęcia. Wiedział tylko, że za tamtych szkolnych dni, gdy zamiast przynieść jej bukiet zerwanych stokrotek, ciągnął ją za włosy, los wciąż był dla niego łaskawy. Mimo wszystko Corinne zwróciła na niego uwagę, wpuściła go do swojego świata i pozwoliła się w nim rozgościć. A Wes skorzystał z tego zaproszenia i na pewno nie miał zamiaru odchodzić.
UsuńPatrzył więc tego lutowego wieczoru, w środku tygodnia, na okno swojej drogiej przyjaciółki, niemal tęsknie wyczekując, aż zobaczy w nim jej sylwetkę. Ten dzień był wyjątkowo męczący, pełen pracy, obowiązków i niekończących się rozmów, z których większość i tak nie wnosiła nic nowego do jego życia. Jedyną osobą, która mogła go z tego wyrwać, była ona. Dla wszystkich to była Corinne, Corri czy urocza wnuczka kochanej Lily. Ale dla niego to była jego Rinnie – przeurocza, wyjątkowa Rinnie.
Na twarzy Wesa pojawił się szeroki, niemal chłopięcy uśmiech, gdy zobaczył znajomy kształt za szybą. Poczuł, jak rozluźniają się napięte mięśnie, a ciepło rozchodzi się po jego ciele, pozwalając mu zapomnieć o zmęczeniu. Czuł się jak dzieciak, który właśnie zrobił coś ekscytującego – jak wtedy, gdy po raz pierwszy wspiął się na dach stodoły, chcąc zobaczyć zachód słońca z zupełnie nowej perspektywy. Wprawdzie chwile potem spadł prosto w siano i złamał sobie rękę, ale wciąż było w tym coś niesamowitego. I tak samo jak wtedy, tak i teraz czuł coś szaleńczego – coś, co sprawiało, że jego serce biło szybciej, choć doskonale wiedział, że nie robi przecież nic złego.
— Chodź, pojedziemy nad rzekę — rzucił półgłosem, wykonując zachęcający gest ręką. Noc była cicha, niemal leniwa, a wizja Lily wyglądającej za okno, by zobaczyć kto kręci się wokół ich domu, była niemal morderczo przerażająca… Mimo to, uśmiech nie znikał mu z twarzy. Nie przeszkadzało mu nawet chłodne powietrze, które łaskotało jego policzki i wypełniało przestrzeń zapachem wilgotnej ziemi i starego drewna, który zawsze unosił się w pobliżu Callahan Farm. Z okien okolicznych domów było widać jak rozciągały się pola jego rodzinnej farmy, które znał lepiej niż własną kieszeń. Każdy metr tej ziemi miał dla niego znaczenie, a każda bruzda w ziemi była wynikiem jego ciężkiej pracy. Ale dzisiaj nie chciał o tym myśleć. Chciał tylko chwili oddechu, wiatru we włosach, światła księżyca odbijającego się w wodzie i znajomego śmiechu obok siebie.
Zaśmiał się cicho pod nosem, odrzucając głowę do tyłu. Był zmęczony, ale zupełnie trzeźwy. Nie potrzebował alkoholu, by poczuć się lekko. Wystarczyła mu myśl, że za moment wsiądą do jego samochodu i choć na chwilę uciekną od wszystkiego.
Wes
[Rośnij, ty przeklęty chujku – ja po prostu umarłam, gdy to przeczytałam, haha, to jest hit! 😂😂😂]
OdpowiedzUsuńW tym warsztacie mało kto bywał często, bo najrozsądniejszą opcją dla każdego było przyjście, pozostawienie tutaj swoich gratów, a potem spokojne, powolnie wycofanie się z terenu, na którym przez przypadek można nabawić się guza, i powrót po każdą z tych rzeczy dopiero po otrzymaniu telefonu, że już można. Nikt o zdrowych zmysłach się tutaj nie kręci, nikt nie interesuje się tym, co dzieje się po drugiej stronie płotu, a już tym bardziej nikt nie przyłazi tutaj z tortem, w nastroju adekwatnym do rozpromienionego na niebie słońca, które wyjrzało zza chmur po kilkudniowej szarówce i po raz pierwszy w tym miesiącu porządnie przygrzało. Większość odwiedzin kończy się na zostawieniu samochodu na podjeździe i krótkich, ograniczonych do minimum formalnościach, a ludzie nie myślą, żeby na cokolwiek tu jeszcze czekać, bo Tanner żegna się z nimi w sposób tak jednoznaczny, że nie musi już nawet wskazywać palcem drzwi. Sami się stąd wynoszą – i słusznie, bo niefortunnie mogliby zobaczyć coś, czego nie da się odzobaczyć i stać się świadkami sytuacji, która prześladowałaby ich codzienność niczym zmora. Akurat o stan psychiczny odwiedzających się nie martwił, bo to ostatnia rzecz, która mogłaby go kiedykolwiek obchodzić, ale o własne interesy już tak, a tych wolał nie narażać, bo część z nich i tak wisi na ostatnim włosku. Dlatego im szybciej się ulatniali, im rzadziej tu przebywali – tym lepiej dla wszystkich, oczywiście z wyjątkiem Corinne, która miała to wszystko głęboko gdzieś i przychodziła bez zapowiedzi, wchodząc tu z buta jak do siebie i rozsiewając wokół tą swoją tęczową aurę cukierkowego szczęścia. Brakowało jej tylko wiadra brokatu, żeby obsypać każdy kąt z gracją wróżki i podsumować to uśmiechem szerszym, niż koryto Amazonki w porze deszczowej. Obiecał sobie, że nie skomentuje jej zdrowia psychicznego. Że weźmie po prostu głębszy wdech, złączy usta w wąziutką kreseczkę i skwituje to ciszą – długą i wymowną – chociaż był święcie przekonany, że normalni ludzie, to znaczy szarzy i przeciętni, nie przychodzą z tortem do kogoś, kto najchętniej wcisnąłby im go w twarz, niezależnie czy okazja ku temu jest, czy jej nie ma. Miał przemożną ochotę wyjaśnić to w głos, ale nie obyłoby się bez skomentowania jej zdrowia psychicznego, a obiecał sobie, że tego nie zrobi. Musiał wspiąć się na wyżyny swojej uprzejmości, bo problem nie tkwił wcale w tym, że coś jest z Corri nie tak, albo że nie darzy jej nawet krztą sympatii. Akurat doceniał to, że pozostawała sobą bez względu na wszystko i nie traciła autentyczności nawet w starciu z kimś takim, jak on, ale potrzebował więcej samozaparcia, żeby znieść wybuch euforycznej bomby, którą była. To trochę tak, jak w momencie, gdy siedząc w ciemnościach, nagle ktoś wpuszcza do środka snop jasnego światła, a to bez litości uderza w oczy i wdziera się do mózgu, aż boli.
Pochylił się do gniazdka, normalnie ulokowanego nisko w ścianie, a teraz dyndającego nad podłogą na dwóch żyłach. Wcisnął je z powrotem w dziurę, wyciągnął z kieszeni kurtki śrubokręt, przykucnął i z większa siłą zaczął dokręcać mocowanie do ściany. W tym czasie Corinne cały czas kręciła się w pobliżu i nadawała bez przerwy, jak kataryniarz na rynku, a na dodatek szeleściła reklamówkami, najwidoczniej szykując im tu jakieś garage party, jakby faktycznie nadszedł teraz idealny moment na to, żeby sobie usiąść w garażu pełnym rozgrzebanych aut i pozbijać bąki. Nie miał tego czasu i nie chciał go mieć – dwa w jednym, takie super combo, którego bez gdybania należy się po nim spodziewać.
Wypuścił powietrze wolno przez nos, oparł przedramiona na kolanach i przeniósł spojrzenie na Corinne, gdy kucnęła tuż obok z ciastem na plastikowym talerzu, trzymanym w dłoni. Przez jego wargi przebiegł cień nienaturalnego uśmiechu, bo tak szczerze mówiąc, to sytuacja była co najmniej popieprzona.
Usuń— Corri, czy twoje usta... — zaczął, ale zaraz zacisnął szczękę, żeby nie dokończyć zdania w tak brzydki sposób, w jaki chciał zrobić to z automatu. — Czy ty kiedykolwiek zamykasz buzię na dłużej, niż ta chwila, której potrzebujesz na przełknięcie śliny? — zapytał i to wcale nie na żarty. Był cholernie ciekawy, czy takie zjawisko ma w ogóle szanse zaistnieć w jej przypadku. — Naprawdę zamierzasz dziękować mi za każdym razem i robić to do usranej śmierci? — upewnił się, bo jeśli taki miała zamiar, to wolał to wiedzieć i przynajmniej spróbować dokonać zmian w swoim psychicznym nastawieniu. Do piachu się przecież jeszcze nie wybiera, więc jeśli chce to przetrwać, to musi znaleźć na to sposób, bo inaczej pozostanie mu już tylko oszaleć. — I nie, nie szukam pomocy, ale skoro już zaszczyciłaś mnie swoją zajebiście dyskretną obecnością, zabierając mi te cenne mili, mikro i nanosekundy, to teraz pożyczysz mi swoją rękę i wyciągniesz elektrodę spod chłodnicy — zapowiedział, chowając śrubokręt z powrotem do kieszeni. Spojrzał na ciasto, dopiero teraz zauważając kształt tego wypieku. Czy to, do cholery, opona? Czy naprawdę upiekła dla niego ciasto w kształcie opony? I jakim cudem miał nie komentować jej zdrowia psychicznego – przecież to szaleństwo. — Myślę, że masz w sobie coś z wariatki, Whitby, i to nawet więcej, niż trochę — stwierdził, tym razem z wyraźniejszą nutą żartu w głosie i uśmiechem, który z jednej strony zdradzał zrezygnowanie, a z drugiej rozbawienie. Ale niech go piorun trzaśnie, jeśli się myli – proszę bardzo.
Tanner Gentry 😑🙃
Popatrzył na nią wymownie ze ściągniętymi brwiami, dochodząc jednak do wniosku, że nie – jej buzia nie zamyka się nawet na przełknięcie śliny, a potem przejął talerzyk bez słowa, wgapiając się w niego jeszcze przez kilka sekund i zastanawiając jak to możliwe, że nadal sobie stąd nie poszła. Nie kreował się na żadnego tyrana, chociaż to prawda, że nie bywa łaskawy nawet dla samego siebie, ale ludzie doskonale wiedzą, że z niego to raczej słaby przyjemniaczek, a tak na dobrą sprawę, to bezpieczniej trzymać się od niego i jego zdewaluowanej duszy z daleka. Ale zawsze tak było – zawsze był niesfornym dzieciakiem, jeszcze trudniejszym nastolatkiem i w końcu też zepsutym dorosłym, ulepionym z pasma nieszczęśliwych zdarzeń i doświadczeń, które odbiły się na jego wnętrzu i rozlały, jak pocztowy stempel napełniony świeżym tuszem. Jego kręgosłup moralny krzywił się z każdym wyjazdem na eksport, gdzie wojował w świecie, który nie miał litości nawet dla kilkunastoletnich dzieciaków, a jego nabój, jako snajpera, często był tym ostatnim. Och, jakie to były łatwe pieniądze, ale jak wielkim piekłem okupione – to wiedział tylko on sam, nieustannie nosząc to ciężkie brzemię, o którym żaden z uśmiechniętych sąsiadów, wytykających go palcem, nie miał choćby najmniejszego pojęcia. Ale potrzebował dużo szybkich pieniędzy, natomiast w tamtym okresie sprzedawanie się obcym państwom, zakładanie ich emblematów i strzelanie z naboi z ich numerem seryjnym, było bardzo opłacalne w kwestii materialnej, bo można było przywieźć czysty zarobek, grubą gotówkę w dłoni, za to okazało się totalnie nieopłacalne w kwestii zdrowia psychicznego. Ale coś za coś, jak to mówią. Tak to już jest, że w życiu nie ma nic za darmo – ratując swoją sytuację jedni stracą zdrowie fizyczne, inni psychiczne, a jeszcze inni stracą wszystko i zamienią się w puste wraki, będące na bakier z człowieczeństwem. Albo pozostaną sobą, mimo wszystko, tak jak w przypadku Corinne, która żyje, nie czekając na jutro, zupełnie tak, jakby była świadoma, że dla niektórych jutro może nie nadejść. Takiego podejścia można było jej pozazdrościć, ale jej sytuacji już ani trochę.
OdpowiedzUsuńObrzucił spojrzeniem jej dłoń, którą tak hojnie mu zaprezentowała, podniósł się do pionu i dziabnął kawałek tego ciasta, wsuwając kęs do ust. Było bardzo dobre, ale czy powinien się spodziewać czegoś innego? Raczej nie, skoro wypiekanie takich przyjemności było jej szczerą pasją. Czasami naprawdę zazdrościł jej tego entuzjazmu, z którym krzątała się po cukierni, pakując dla niego bułki cynamonowe i opowiadając jak minął poprzedni dzień. Przychodził chwilę po otwarciu, wyspany bardziej lub mniej, a Corinne zawsze promieniała, jakby unoszący się wewnątrz lokalu zapach ciepłego cukru był jej osobliwym dopalaczem. Może powinien spróbować postać chwilę u niej za ladą i też się trochę nawdychać?
Śmiało można stwierdzić, że Tanner posiada tutaj własne, zapachowe dopalacze, bo charakterystyczna woń oleju, smaru, czy stali, nie opuszcza tego miejsca nigdy. Akurat jego pedantyczne podejście odbija się dość mocno w warsztacie, w którym panuje wręcz niespotykany porządek, gdzie wszystko jest podpisane i ma swoje stałe miejsce, do którego zawsze wraca, ale pewnych garażowych aspektów nie da się pozbyć, bo są ich trwałą częścią. Metaliczne zapachy zawsze będą przeplatać się z zapachem benzyny, a woń ciętej stali będzie wypełniać pomieszczenia, nawet, jeśli na podłodze nie będzie już śladu po opiłkach.
— Tak się składa, że teraz nie pracuję, bo ktoś mi w tym przeszkadza — zauważył, kierując się do stołu i w drodze biorąc jeszcze jeden kęs ciasta. — Ktoś, kto wchodzi tu jak do siebie, a kto wchodzić tu nie powinien nawet myślami. — Posłał jej znaczące spojrzenie. To było jednak dobre określenie, że próbował ją wywalić, bo z reguły i tak kończy się na tym, że przychodzi czas, kiedy Corri sama po prostu wychodzi, wcale nie uginając się jego sugestiom. — Nie wiem, co wyście sobie ubzdurały, że ty obrałaś sobie za cel tuczenie mnie cukrem, a Lily tłuszczem, ale moja lodówka znajduje się pięćdziesiąt metrów stąd i jest pełna, a ja nie urodziłem się z dwoma lewymi rękami, żeby spierdolić nawet zwykłe sunny side up — powiedział, odkładając talerzyk z blat. Wytarł dłonie w robocze spodnie i podszedł do starego Cadillaca, po czym oparł się rękami o ramę auta i nachylił się, żeby obrzucić spojrzeniem spawy, nad którymi tyle dziś ślęczał. Cicho zanucił wers piosenki Travelin' Soldier, którą w odtwarzaczu śpiewał teraz Cody Johnson, a potem przesunął tarczę spawalniczą na bok i wyciągnął rękę, żeby przywołać Corinne palcem.
Usuń— Chodź, chodź — zawołał, obracając głowę w jej stronę, i kiwnął do siebie. — Nie żartowałem z tym pożyczeniem ręki.
Tanner Gentry ⛅️😜
[ Tutaj będzie patologiczna miłość do jej wypieków, ja nie widzę innej możliwości. Codziennie punkt 8 już stoi przed drzwiami i przebiera nogami, aby uzupełniła u niego witaminę jagodzianka :D
OdpowiedzUsuńPiszemy się na przewodnika, na asekuranta i na testera. A jak nadejdą gorsze dni związane z tą niesprawiedliwą diagnozą, to Phil pomoże, jak może! Nie odda tej parszywej chorobie Corinne, bo bez jagodzianek całe Mariesville jest zagrożone, straż nie dojedzie! ]
Phil
Poranek jeszcze nie zdążył się na dobre rozwinąć, a Philip już stał przed drzwiami domu Corinne. Krok po kroku przesuwał się w stronę schodów, starając się nie zrobić zbyt dużo hałasu, by nie zakłócać otaczającej go ciszy. Była niedziela, większość mieszkańców Mariesville wciąż spała, odpoczywając po długim tygodniu pełnym pracy. Słońce dopiero co zaczynało wzbijać się ponad horyzont, a jego blask rozświetlał chłodne powietrze, tworząc migotliwą aurę wokół otoczenia. Wziął głęboki oddech, czując zapach wilgotnej ziemi, który zwiastował nadchodzący dzień.
OdpowiedzUsuńStał na schodach, patrząc na drzwi sąsiadki. Zwykle nie miał okazji spędzać poranków w ten sposób, z dala od pędu codzienności. W pracy, jako strażak, każda minuta była pełna adrenaliny i pośpiechu. Dzwonki alarmowe, nieprzerwane wyjazdy, nieustanna gotowość – to była jego rzeczywistość. Ale tego ranka, tej jednej chwili, czuł coś zupełnie innego. Jakby w tej chwili wszystko mogło zwolnić, by on mógł po prostu być tu, na schodach przed tymi drzwiami, w tej przestrzeni ciszy.
Poczuł delikatne ukłucie niepokoju, które szybko zamieniło się w ekscytację. To nie była pierwsza ich wspólna wyprawa, ale za każdym razem, gdy wsiadali razem do samochodu, towarzyszyła im ta sama radość z prostych rzeczy – z drobnych gestów, z codzienności, która w ich towarzystwie stawała się niezwykła. Ponownie spojrzał na zegarek, by upewnić się, że nie jest spóźniony. Czasami zdarzało się, że Corr czekała na niego z lekką irytacją, choć nigdy tego nie okazywała. On z kolei nie potrafił znieść myśli, że mógłby się spóźnić i pozwolić jej czekać.
Zacisnął palce na klamce i poczuł jak ta drga pod jego palcami, a zaraz potem usłyszał, jak za drzwiami ktoś zbliża się do wyjścia. Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, a zza nich wyłoniła się tak dobrze znana mu sylwetka Corr. Stanęła w progu, w lekkiej, ciemnej kurtce i uśmiechnęła się lekko, ale w jej oczach dostrzegł coś więcej – coś, co trudno było opisać słowami. Może to był spokój, który emanował z jej postawy, a może ciche zaproszenie do czegoś, co miało być wspólną chwilą w oderwaniu od codzienności.
– Cześć – powiedział, a jego głos brzmiał łagodnie, jakby w pełni świadomy tej chwili. - Dobrze cię widzieć. Wyspana? – zamknął ją w niedźwiedzim uścisku, a po chwili odsunął się od niej wciąż uśmiechając się szeroko.
Kobieta zamknęła za sobą drzwi wejściowe i ruszyli w stronę samochodu Phila. Corinne weszła do auta jako pierwsza, siadając na miejscu pasażera. Philip, zamykając drzwi, poczuł się jakby znowu wchodził w swoją rolę – nie strażaka, a po prostu człowieka, który spędza chwilę z kimś, kto miał dla niego znaczenie. Wsiadł za kierownicę, odpalił silnik, a samochód powoli ruszył w stronę lasu.
Mimo że na zewnątrz droga wciąż była pełna miejskiego hałasu, w samochodzie panowała cisza, która była ich przestrzenią. Philip zauważył, jak delikatnie drżąca dłoń Corinne spoczywa na jej udzie, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma ją ułożyć na kolanach, czy na drzwiach. Wiedział, że nie jest to zwykłe zmęczenie – to była cisza pełna niewypowiedzianych myśli, pełna lęku, który skrywała głęboko. Wciąż pamiętał, jak niedawno mówiła o swojej chorobie, o raku piersi, który zmienił jej życie w sposób, którego nie dało się cofnąć. Choć nigdy nie lubiła mówić o swoim stanie, Philip wiedział, że to nie była tylko choroba, która odbierała jej siły, ale także coś, co wciąż czyhało zza jej plecami.
Wzrok Philip’a zatrzymał się na jej dłoni. Czuł, jak niewielki gest – te drżące palce, niepewnie spoczywające na jej udzie – były pełne znaczenia. Nie chciała pokazywać, jak bardzo rak wpłynął na jej życie, na jej ciało, na sposób, w jaki patrzyła teraz na przyszłość. Ale Philip widział to w jej oczach, w tym krótkim spojrzeniu, które czasami unikało jego.
UsuńZdał sobie sprawę, jak bardzo próbowała zachować pozory, jak starała się nie pozwolić, by choroba ją zdefiniowała. Mimo że jej ciało zmieniło się po operacji, mimo trudnych chwil, kiedy w jej oczach pojawiał się cień niepokoju, Corinne nie chciała, by ktokolwiek ją żałował. Wciąż walczyła, chociaż wiedziała, że nie zawsze może kontrolować to, co się dzieje wewnątrz jej ciała. Wiedział, że jej milczenie nie było oznaką obojętności, lecz próbą zachowania normalności. Chciała, by ich życie toczyło się jak dawniej, mimo że za każdym rogiem czaiła się myśl o nowym badaniu, o kolejnej wizycie u lekarza, o wynikach, które mogłyby wszystko zmienić.
Jego dłonie mocniej zacisnęły się na kierownicy. Wiedział, że nie może jej uchronić przed chorobą. Ale dzisiaj, teraz, miał nadzieję, że mogą po prostu być, spędzić razem miło dzień, tak jak i robili to na długo przed, zmieniającą jej życie, diagnozą. Czuł, jak droga powoli oddzielała ich od miasta, od tego wszystkiego, co niepokoiło ich umysły. I chociaż wciąż czuł ciężar tego, co nad nimi wisiało, postanowił, że ten dzień będzie należał do nich – do lasu, do ciszy i do prostych chwil, które były tak bardzo potrzebne. Zapragnął by wszystko było, tak jak zawsze. Bez martwienia się o to, co przyniesie jutro…
Philip
Kiedy zobaczył jej twarz w oknie, mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście, że miała maseczkę na twarzy i wałek na grzywce. Wes doskonale znał jej wieczorne rytuały pielęgnacyjne, choć zdarzało mu się o nich zapomnieć. Czy gdyby pamiętał, że właśnie teraz trwał cały ten skomplikowany proces, nadal by przyjechał? Oczywiście. Jak widać, był paskudnym egoistą, ale ponad wszystko — uwielbiał Corinne Whitby.
OdpowiedzUsuńI właśnie dlatego znajdował się tu, pod jej oknem, mimo późnej pory i zmęczenia, które czuł w każdym napiętym mięśniu. Nawyk? Nie, bardziej potrzeba. Ta sama od lat, niezmienna i niemal instynktowna, by wymknąć się z domu, poszwendać po Mariesville jak bezpańskie psy, podjadać ciasteczka Corinne i gadać o wszystkim i niczym. Zwłaszcza teraz, gdy świat zdawał się komplikować, rzeczywistość utrudniać, a życie zmuszało ich do walki o własne miejsce w nim. A mimo to, gdy byli razem, choćby przez ten jeden moment, wszystko stawało się prostsze. I Wes nie zmieniłby tego na nic innego na świecie…
— Ślicznie wyglądasz — rzucił zaczepnie, z rozbawieniem malującym się w oczach, gdy kobieta zniknęła z pola widzenia, a okno zamknęło się. I chciałby przyznać, że tylko głupio żartował, ale dobrze wiedział, że mówił prawdę. Corinne Whitby wyglądała ślicznie i wyglądałaby tak nawet ubrana w worek po ziemniakach.
Czekał więc pod jej oknem, z dłońmi zmęczonymi od pracy, wciśniętymi głęboko w kieszenie ciemnej kurtki. Głowę miał lekko uniesioną, jak gdyby z całą uwagą wyczekiwał chwili, gdy Corinne znów pojawi się w zasięgu wzroku. A kiedy w końcu to się wydarzyło, jego uśmiech mimowolnie się poszerzył. Wesley obserwował, jak kobieta wdrapuje się na parapet, gotowa do zejścia w dół w wersji wychodzę ukradkiem, zupełnie jak gdyby znów była nastolatką. Już na sam ten widok pokręcił głową z rozbawieniem. Przecież wcale nie musiała się na to decydować, ale skoro już to zrobiła, nie zamierzał odbierać jej z tego satysfakcji.
Gdy kobieta zgrabnie, choć z wyraźnym wysiłkiem, zeszła na dół i znalazła się na ziemi, parsknął cicho śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. Ten widok był po prostu zbyt uroczy.
— No proszę, nadal masz to w sobie — zażartował, dostrzegając jednak, że złapanie oddechu zajęło jej chwilę dłużej. Nie zmieniało to jednak faktu, że poradziła sobie wzorowo, nawet jeśli myślała inaczej – a pewnie myślała.
— Spać? — powtórzył, unosząc brew na jej słowa i obdarzając ją uważnym spojrzeniem — Daj spokój, ledwo minęła północ. Nie znasz mnie? — zażartował, kręcąc głową. Prawda była jednak taka, że znała go aż za dobrze. Doskonale więc zdawała sobie sprawę, że miał za sobą długi, ciężki dzień. W Callahan Farm pracy nigdy nie brakowało, a on czasem odnosił wrażenie, jak gdyby to jego ojciec wciąż stał nad nim i poganiał go do roboty, nawet zza grobu. Może właśnie dlatego Wes nigdy nie narzekał… Poza tym, lubił to. Lubił czuć ziemię pod paznokciami, sapać ciężkim oddechem, pocić się od ciężkiej pracy. Lubił czuć, jak zmęczenie rozlewa się po całym ciele, a ponad wszystko — lubił satysfakcję, która przychodziła, gdy patrzył na efekty swojej pracy. Daleko mu było do elegancika w nienagannie skrojonym garniturze i biurowym fotelu. Wesley Callahan był klasycznym, amerykańskim farmerem i zdecydowanie uznawał to za swój atut.
Nie był jednak superbohaterem, a już na pewno nie był niezniszczalny. Energii nie czerpał znikąd i jak każdy inny człowiek potrzebował odpoczynku oraz snu. A mimo to, zamiast zawinąć się do łóżka, znowu tu był — pod domem Corinne, tym razem już z nią naprzeciw siebie. Było to aż śmiesznie przewidywalne, bo gdzie indziej miałby iść po trudnym dniu?
UsuńPrzecież tylko do niej.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w jednym z okien jej domu nagle zapaliło się światło. Ach tak, to była jej babcia. Zanim jednak zdążył się rozejrzeć, aby upewnić się, czy miał rację, poczuł jak jego przyjaciółka złapała go za nadgarstek, a potem zaczęła biec przed siebie.
— Jezu, Rinnie! — zawołał rozbawiony, choć ani przez chwilę nie próbował się wyrwać. Widział, ile radości jej to sprawiało, zresztą jemu też. Nie był przecież gburem; lubił się powygłupiać, a skoro już jego matka zakładała, że dalej jest tym samym beztroskim gówniarzem, to równie dobrze mógł jej dać do tego powód.
Gdy wreszcie się zatrzymali, odruchowo odszukał jej spojrzenie. Śmiała się – szczerze, beztrosko, zaraźliwie. I nagle naprawdę poczuł się jak ten gówniarz sprzed lat, który wymykał się z domu, żeby gnać przez noc w nieznane. Takie rzeczy działy się tylko z Corinne Whitby. Nic więc dziwnego, że roześmiał się na jej uwagę i przytaknął. Oczywiście, że to powtórzą. Nie mieli innego wyjścia.
W końcu znaleźli się w samochodzie, a Wes odpalił silnik. Znajomy dźwięk wypełnił przestrzeń.
— Błagam, nie zagaduj go, bo jeszcze się rozpłynie i nigdzie nie pojedziemy — rzucił z udawaną powagą, choć w oczach tańczyły mu iskierki rozbawienia. On sam nigdy nie nazwał swojego samochodu, ale lubił, gdy robiła to Rinnie. Dlatego Ramsey pozostał Ramseyem… Bo Corinne miała swoje miejsce w tym aucie. Tak samo jak miała swoje miejsce w całym jego życiu.
Patrzył na nią jeszcze chwilę dłużej, ciesząc się, że właśnie tu była. W tym samochodzie. W Mariesville. Z nim. Tylko ona i on.
Aż w końcu odwrócił wzrok i ruszył w stronę Riverside Hollow, gdzie czekała na nich noc nad rzeką.
'cause you always feel like home
Wes 🌙✨
Wywrócił oczami, niczego już nie komentując, bo i po co? Strzępienie języka nie miało najmniejszego sensu, jeśli chodziło o Corrie i wszelkie słowne walki z jej udziałem, bo od niej i tak wszystko odbija się jak od ściany. Z jednej strony to dobrze, bo wychodzi na to, że jest wyjątkowo odporna na wszelkie przytyki, a z drugiej źle, bo miała teraz do czynienia z kimś, kogo też nie rażą słowa, czy ciosy ciężkiego kalibru. Ale może to właśnie dzięki temu tak płynie szło im dogadywanie się – oboje są niezłomni, a ich zupełnie sprzeczne natury jakoś się w tym wszystkim uzupełniają, nawet jeśli na pierwszy rzut oka można śmiało założyć, że w zetknięciu stworzą mieszankę wybuchową, albo jedno spali drugie w drobny proch. Tak się jednak składa, że przez te wszystkie lata nie wybuchli i nikt nikogo nie spalił, mimo że zdarzały się momenty na granicy, które niewiele dzieliło już od samozapłonu. Ona od lat próbuje kolorować jego świat, usilnie tryskając brokatem w jego zdewaluowaną duszę, a on za każdym razem otrzepuje się z tego migoczącego pyłu i wywala go do kosza, głośno i teatralnie trzaskając przy tym klapą. Żyją sobie w tej dziwacznej symbiozie, czerpiąc wzajemne korzyści, bo przecież ona sama sobie Susi nie zreperuje, a on sam bułek cynamonowych też sobie nie upiecze – takiego skilla to w rękach nie posiada, raczej spaliłby ten cynamon przy pierwszej próbie i to nie jest wcale żadna tajemnica. Co jak co, ale wypiekami to nigdy nie było mu po drodze. Wypieki to już wyższa szkoła jazdy.
OdpowiedzUsuń— Nie rozumiem, dlaczego uczepiłaś się tej mojej czarnej chmury. Mnie jest z nią zajebiście dobrze, zostaw ją w spokoju, słodzinko, tym bardziej, że jest to moja chmura — wyjaśnił ze spojrzeniem wbitym w twarz Corinne. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że pierdolił o jakiejś chmurze, która nie istnieje, zamiast wziąć się za robotę, która istniała i czekała, wręcz nagląco, aż wreszcie się za nią zabierze. W co on tak w ogóle dawał się wciągać? Za każdym razem ta sama historia – przychodzi Corinne, gada te swoje słodkie głupotki, a czas ucieka jak szalony. Oczywiście, wcale nie uważał jej za naiwną, czy broń boże głupią. Uważał, że jest po prostu kolorowa i świetlista, jak tęcza w deszczowy dzień, a przy tym absorbująca na tyle, by niespostrzeżenie kraść człowiekowi cenny czas.
— Przed chwilą powiedziałaś, że mam pozwolić się rozpieszczać — zauważył. — Chętnie więc sprawdzę, czy twoje ręce są do tego stworzone — stwierdził i poruszył zaczepnie brwiami, jakby miał teraz na myśli jakieś zbereźne rzeczy, dozwolone od lat osiemnastu. — Wsuniesz rękę tam, gdzie ci każę i zobaczymy, czy zrobisz to dobrze — kontynuował, próbując się nie roześmiać i pozostać takim donżuańsko poważnym bad boyem, a był z siebie teraz naprawdę dumny. I byłoby dość zabawnie, gdyby Corinne się zawstydziła, choć miał wrażenie, że jej blada twarz od jakiegoś czasu nie przyjmuje już tych buraczkowych kolorów.
Złapał ją za nadgarstek, żeby mu przypadkiem teraz nie uciekła. Naprawdę potrzebował jej ręki i naprawdę miała ją gdzieś wsunąć, ale wcale nie tam, gdzie sugerował przed chwilą jego flirciarski ton. Trochę się zgrywał i chamsko sobie żartował, ale nie miał wcale żadnych złych zamiarów wobec Corri. Nigdy w życiu.
— Jak poczujesz w placach patyk, spróbuj go złapać i wyciągnąć — poinstruował, nakierowując dłoń Corinne pod chłodnicę. — To elektroda — zaznaczył. — Nie może tam zostać, a ja jej nie wyciągnę. Musiałbym wyjąć połowę tych gratów, żeby się tam dostać — wskazał krótko na całokształt elementów, na które składało się auto pod maską. Wyjęcie połowy gratów oznaczało stracony dzień, na co nie mógł sobie pozwolić pod żadnym pozorem. Jeśli Corinne wyciągnie stamtąd elektrodę, on będzie skłonny wybaczyć jej to najście i nagłe wytrącenie z pracy. I może przyzna w głos, jak pyszny jest ten tort, który ze sobą przyniosła.
UsuńTanner Gentry 😎😁
[Cześć! A wiesz, ze nawet mam pewien szalony pomysł na powiązanie naszych bohaterów? Znaczy, wybacz, jeżeli dobrym on wydawał się jedynie w mojej głowie, ale ostatni raz brałam udział w takich przygodach pisarskich ładnych parę lat temu, więc na pewno wypadłam z wprawy. Nie mniej jednak zawsze sprawiało mi to frajdę.
OdpowiedzUsuńAle do brzegu!
Skoro są w podobnym wieku, skoro on do 21 roku życia mieszkał w pobliżu, co powiesz na to by się dobrze znali, a nawet przyjaźnili w dzieciństwie, latach nastoletnich i pierwszych dorosłości? Co powiesz na to by kiedyś na wycieczce konnej z nocowaniem w terenie, pewnej bezchmurnej nocy pod gwiazdami, Corinne i David postanowili - wspominając swoje nieudane do tej pory związki - że jeśli w przyszłości, do 30 roku życia nie znajdą sobie odpowiednich partnerów, spróbują być dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.
Im dalej w las tym śmieszniej w tym wypadku: Szalonym byłoby, gdyby faktycznie spróbowali chodzić na pierwsze niezręczne randki. Myślę, że byłoby tu wiele ciekawych aspektów. Mogłoby się udać, ale nastąpiłby konflikt : ona chce tu zostać, jego ciągnie do miasta i szybkiego życia, z którego musiał zrezygnować z powodu wypadku. (To oczywiście, już wybiegając naprzód, jeśli byśmy w to poszły)
Pozostawiam Cię z tym pomysłem. Ewentualnie może masz własny? :)]
David
Życie Davida można było podzielić na dwa etapy - do wypadku i po wypadku. W przypadku tego pierwszego świat wydawał się piękny, kolorowy i złożony z niekończących się możliwości. Wszystko było na wyciągnięcie ręki, wszystko było do zrobienia, nie było takich przeciwności losu, którym by nie podołał. Każde potknięcie, każde niepowodzenie - traktował jak lekcje, jak pstryczek w nos i upomnienie, by jeszcze bardziej się starać. Powoli wspinał się po drabinie kariery, osiągał kolejne sukcesy nie tylko jako kowboj w zawodach, ale także medialnie. Dostawał kolejne propozycje udziału w programach typu reality show czy dokumentach poświęconych rodeo. Udzielał wywiadów, występował w sesjach zdjęciowych, reklamował produkty Wrangler…
OdpowiedzUsuńA później nastąpił etap po wypadku.
I tu jakby ktoś odłączył dźwięk i wyłączył kolor w telewizorze. Wszystko stało się szare i ponure. Nagle telefony się urwały, a te które odbierał, nie były tymi, które chciał słyszeć. Ludzie szukali sensacji w jego upadku, przeciwnicy triumfowali, zacierając ręce w nadziei, że sięgną po jego trofea. Pół roku zmagał się z poruszaniem na wózku inwalidzkim i głęboką depresja, a także z niesamowitym bólem nie tylko kręgosłupa, ale także głowy i stawów. Lekarze, fizjoterapeuci, psycholodzy, opieka. Wszystko to kosztowało olbrzymie kwoty i mimo tego, że David miał odłożone naprawdę spore sumy, to koniec końców jego majątek uszczuplił się o ponad połowę. Ludzie, których uważał za swoich przyjaciół odeszli, a on zmagał się z konsekwencjami swojej kontuzji sam. Niestety do ostatniej operacji nie mógł podejść samotnie. Warunkiem przeprowadzenia zabiegu było wsparcie w kimś bliskim. To dlatego lekarze skontaktowali się z jego siostrą, bo kto byłby dla niego bliższy niż siostra bliźniaczka.
I tak oto znalazł się z powrotem w Mariesville.
Nie spodziewał się otwartych ramion ani ze strony rodziców, ani ze strony siostry, ani babci, ani kogokolwiek innego. A jednak było kilka osób, które za nic w świecie nie pozwoliły mu pogrążyć się w odmętach ciemności własnego, umęczonego umysłu. Jedną z takich osób była Corinne - gdy tylko dowiedziała się o jego powrocie do miasteczka nie pozwoliła mu o sobie zapomnieć. Miał wrażenie, że wzięła sobie za punkt honoru, żeby przypadkiem nie spędzał za wiele czasu w samotności. Potrafiła dosłownie czekać pod drzwiami, aż on łaskawie postanowi jej otworzyć, a trzeba przyznać, że była w tym temacie cholernie cierpliwa i konsekwentna. On natomiast wszystkim mocno utrudniał dotarcie do siebie i swojego mocno nadwyrężonego serducha. Nie chciał kolejnych stresowych sytuacji, kolejnych dramatów. Ona jednak nie dawała za wygraną, kiedy zamykał przed nią drzwi - ona wchodziła oknem, kiedy okno było zamknięte - jak Święty Mikołaj wciskała się kominem.
Z czasem przywykł do jej ciągłej obecności w pobliżu, a można nawet powiedzieć, że na nowo odkrył radość z jej troskliwości i atencji jaką mu poświęcała. Oczywiście nie powiedziałby jej tego wprost - w końcu był poważnym mężczyzną, macho, kowbojem, który już nie dosiądzie byka. A poza tym, gdzieś w głębi serca kłębiła się obawa, że kiedy Corinne zrozumie, że mimo tęsknoty za przeszłością stan psychiczny Davida uległ znacznej poprawie, młoda kobieta uzna, że jej misja dobiegła końca. Tego zdecydowanie nie chciał.
Dobrze robiły mu jej „sesje terapeutyczne” z mąką, jajkami i cukrem w roli głównej. Dobrze robiły mu jej „sesje terapeutyczne” w stylu: „wystąp ze mną przed kamerą, upieprzony po łokcie w czekoladzie”. Ona stała się jego sesją terapeutyczną, prawie tak samo jak te naście lat temu, kiedy bezsenne noce spędzali na bezbrzeżnych pastwiskach należących do jego rodziny, kiedy leżąc na kraciastym kocu wpatrywali się w wiszące nad ich głowami gwiazdozbiory.
Zamknął książkę, której w zasadzie nawet nie czytał, bo jego myśli krążyły wokół tysiąca innych tematów i spojrzał na ekran telefonu. Ten jakby na zawołanie rozświetlił ekran. Pojawiła się fotografia Corinne z podpisem informującym o pojawieniu się nowej wiadomości SMS.
David
[Mam nadzieję, że może być ♥️]
Czy był w piżamie? Niby nie, ale... Automatycznie opuścił głowę i zlustrował swój domowy strój. Rozciągniętą i poplamioną bliżej nieokreślonymi substancjami koszulkę, a także dresowe, poprzecierane, szare spodnie trudno byłoby nazwać piżamą. Generalnie strój ten ni w ząb nie nadawał się do tego by ktokolwiek mógł go w nim oglądać. Nawet ktoś tak wyrozumiały jak Corinne. David doskonale zdawał sobie jednak sprawę z tego, że ona właściwie nie pyta go o dyspozycyjność. Ona decyduje o jego dyspozycyjności. Poza tym... co on właściwie miałby tu do roboty? Gnić w łóżku? Fakt, gdyby chociaż pozbył się swoich dwóch aluminiowych przyjaciółek, mógłby pomagać na farmie przy zwierzętach. Może sprzątnąć kilka końskich boksów, może wyprowadzić mniej uparte stworzenia na lonży.
OdpowiedzUsuńZmiana ubrań na bardziej wyjściowe i ogarnięcie się przed spotkaniem z ludźmi zajęło mu więcej czasu niż normalnemu trzydziestolatkowi. Ostatnio czuł się bardziej jak schorowany sześćdziesięciolatek niż mężczyzna w kwiecie wieku, ale nadal gdzieś z tyłu głowy tliła się nadzieja, że lekarze się mylą, że jego przypadek będzie wyjątkowy, że akurat u niego uszkodzenia zagoją się stuprocentowo.
Zaryzykował i dziś uzbroił się tylko w jedną kulę. Skoro ma pomagać, to przecież nie może być całkowicie odcięty od pracy rąk. Może jedna mu wystarczy. Podpierając się lewą ręką powoli wyszedł z domu na spotkanie z przyjaciółką z dzieciństwa. Corinne była punktualnie jak w zegarku.
- Nie wyglądasz na Świętego Mikołaja - odparł, nie rzucając żadnego hasła na powitanie.
Odkąd Corinne na powrót pojawiła się w jego życiu, a i on pojawił się w Mariesville, ich rozmowy, wymiany wiadomości tekstowych czy spotkania nie miały początku ani końca, to było tylko pauza w ich relacji. Zlustrował ją wzrokiem wsiadając na miejsce pasażera i uśmiechnął się kącikiem ust.
- Na pewno byłoby Ci łatwiej się przecisnąć przez komin niż temu staremu grubasowi - dodał i automatycznie wyciągnął dłoń w kierunku jej twarzy, jakby chciał pogłaskać jej policzek, ale zamiast tego starł wierzchem dłoni resztki mąki z jej buzi, a kciukiem potarł kącik ust, zbierając smugę z czekolady. - Z tym topieniem w jeziorze to się jeszcze wstrzymam - wrócił na swoje miejsce i zapiął pasy. - Ale wydaje mi się, że taka kąpiel w jeziorze dobrze by Ci zrobiła - dodał wyciągając w jej kierunku rękę, aby zaprezentować, że to co miała na twarzy teraz zdobi jego dłoń, po czym otrzepał ją w spodnie. Bardzo elegancko.
W samochodzie unosił się słodki zapach wypieków, więc David domyślił się, że mają małą dostawę, ale miał też nadzieję, że coś z tych pyszności uda mu się dziś podwędzić. Cor zdecydowanie miała rękę do słodkości.
- Obstawiam urodziny u Woodfordów - powiedział kiedy kobieta wyjechała z podjazdu na ulicę. - Słyszałem wczoraj wieczorem przez uchylone okno, jak w trakcie jazdy na padoku jakiś chłopak przeżywał, że będą to najlepsze urodziny, bo z motywem Spider-Mana - uśmiechnął się pod nosem, kątem oka obserwując prowadzącą Corinne. - Za naszych czasów nie kojarzę aż takich udziwnień, a pamiętam większość tortów, które w życiu zjadłem. Trzeba przyznać, że jest to jedna z niewielu prawdziwych przyjemności.
Uchylił lekko okno, bo dzień był wyjątkowo pogodny i przyjemny.
David
Jego pełne rezerwy spojrzenie na komentarz dotyczący jej wyglądu w okolicy świąt bożonarodzeniowych był wystarczająco wymowny aby nie musiał nawet otwierać ust. Zdecydowanie wiele jej brakowało żeby David musiał ją przeskakiwać zamiast obchodzić dla zaoszczędzenia czasu. I nawet tona ciasteczek, babeczek i tortów raczej nie zmieniłaby tego stanu. Zwłaszcza, że z jego wnikliwych obserwacji wynikało, że Corinne należy do tego typu osób, których wszędzie jest pełno, które mają tysiąc pomysłów na minutę i jeszcze więcej usiłują realnie wprowadzić w życie. Ona te słodkości na bieżąco przepalała, choćby tak jak dziś - taszcząc kilogramowe torty kilka razy dziennie, albo biegając od domu klienta do auta po kolejne sprawunki, bo sama nie dała rady się zabrać ze wszystkim na raz.
OdpowiedzUsuńTroszkę zaskoczyła go tym, że pamiętała kiedy są jego urodziny, więc zanotował by sprawdzić czy i jej się nie zbliżają. Niestety jego pamięć była jak pamięć złotej rybki - dobra, ale krótka. Dzięki Bogu za notatki, kalendarze i przypomnienia w smartfonach!
⁃ Myślę, że połączenie pistacji z malinami to ostatnimi czasy moje ulubione połączenie smaków w słodkościach, ale jestem w tej kwestii bardzo do Ciebie podobny, bo również wszystkożerny, więc jak masz jakiś niezrealizowany do tej pory, szalony plan tortowy to jestem jak najbardziej otwarty na propozycje. I… już nie mogę się doczekać lipca - puścił jej oko.
Kiedy tylko zaciągnęła ręczny na podjeździe domu Woodfordów, odpiął pas, otworzył drzwi i powoli zsunął się z fotela, podpierając się na swojej najlepszej przyjaciółce, po czym powoli ruszył za Corinne w stronę bagażnika i zabrał od brunetki tyle ile był w stanie unieść jedną ręką.
Na zawołanie właścicielki posesji Dave uniósł głowę i trochę za szybko obrócił się w jej kierunku. Ten mały błąd kosztował go lekki zawrót głowy, ale nie dał po sobie tego poznać. Zamrugał kilkakrotnie i przywdział na twarz najbardziej czarującą wersję uśmiechu na jaki było go stać. Trzeba robić dobrą minę do złej gry. Przynajmniej przed obcymi.
⁃ Dzień dobry! Świetnej Pani wygląda - rzucił swobodnie, gdy szli tuż za gospodynią w kierunku kuchni. Było głośno, zdecydowanie zbyt duża ilość decybeli by mogło to być przyjemne spotkanie.
Nie zwrócił uwagi na to, jak przyszła rozwódka entuzjastycznie odebrała jego słowa. Nie planował jej komplementować, po prostu chciał być miły i dopiero po chwili zrozumiał swój błąd, ale zanim kobieta zdążyła wdać się z nim w flirciarską pogawędkę Mitchell pognał za Corinne do auta, lawirując pomiędzy krzyczącymi Spider-Manami.
⁃ Szczerze? - odpowiedział Cor pytaniem na pytanie, a jedna z jego brwi uniosła się dość wysoko. - Wolałbym, żeby mnie żywcem przypalali niźli miałbym tu zostać z własnej woli.
Przyjął od niej kolejne pakunki, jedną torbę zarzucił nawet na uchwyt swojej laski żeby zaoszczędzić na spacerach. Całe szczęście udało im się zabrać na dwa przejścia.
⁃ Znam dużo przyjemniejsze zajęcia niż słuchanie wrzasków, pisków i bycie narażonym na atak epilepsji od tych błyskających świateł - zmarszczył zabawnie nos, gdy na nowo wkraczali do budynku, a poziom głośności z każdym krokiem narastał. - Mam nadzieję, że dalsza część dnia będzie znacznie przyjemniejsza - zażartował poruszając sugestywnie brwiami i butem przytrzymał wahadłowe drzwi prowadzące z salonu do kuchni, aby Corinne mogła przejść przodem.
Odłożyli ostatnie pakunki na wskazane przez gospodynię miejsce. Nagle zza zakrętu wybiegła chmara małych, wygłodniałych i spragnionych cukru bohaterów Marvela. David zrobił dwa kroki w tył, coby nie zmietli go z planszy i w ostatniej chwili złapał za rękę brunetkę, by odciągnąć ją na bok, bo jeden z malców właśnie wskakiwał z rozpędu na krzesło, o które kobieta się opierała wymieniając kilka słów z Panią Woodford.
⁃ Chodźmy stąd zanim Spider-Man zmieni się w Venoma - zasugerował, pochylając się nad uchem Corinne, splatając palce wolnej ręki z jej palcami.
David
Ten delikatny gest, zupełnie niewinny i niezaplanowany mógł zostać odebrany przez Panią Woodford jako pierwszy dowód rodzących się uczuć pomiędzy Davidem i Corinne. Mitchell jednak nie wpadł na to, że zostanie to zauważone, zanotowane i zaplanowane by o tym poplotkować przy najbliższej okazji. Dla niego był to odruch, zupełnie naturalne zachowanie pomiędzy dwójką przyjaciół, ale zapomniał jak to jest w społeczeństwie tak zżytym i ciekawskim jak wśród mieszkańców Mariesville.
OdpowiedzUsuńZ ulgą wrócił z brunetką do auta. Kiedyś wysokie dźwięki i duża ilość decybeli nie robiły na nim żadnego wrażenia, ale od czasu wypadku i rekonwalescencji poziom tolerancji głośności zdecydowanie spadł. Może była to wina towarzyszącego mu codziennie ćmienia z tyłu głowy, a może pisk dziecięcych głosów znacząco różnił się od wrzasku fanów na trybunach, gdy David utrzymywał się na grzbiecie dłużej niż 8 sekund.
Spojrzał na Corinne z uśmiechem, gdy ta ułożyła na jego kolanach pudełeczko z ptysiem. Na sam jego widok mężczyźnie zaburczało w brzuchu. Nie mógł się powstrzymać aby nie skosztować słodkości, bo chyba nikt nigdy nie potrafił mu w tej kwestii dogodzić tak jak robiła to Whitby.
W trakcie jazdy w kierunku Riverside Hollow uniósł pudełeczko pod brodę aby nie nakruszyć w samochodzie przyjaciółki i zatopił zęby w kawałku ciasteczka. Oczywiście nie obyło się bez umazania czubka nosa różową, truskawkową masą.
- Jezu, Corinne… - zamruczał z satysfakcją. - …wyjdź za mnie!
I właśnie wtedy przypomniał sobie o czym rozmawiali te naście lat temu pewnej bezsennej nocy gdzieś pośrodku niczego, gdy zaproponował, że jeśli do trzydziestki nie zwiążą się z kimś na stałe - spróbują przebudować swą przyjaźń w coś poważniejszego. Co mogłoby pójść nie tak? Przecież znają się doskonale. Rozumieją się jak nikt inny. Różnice zdań wymieniają bez kłótni. Byliby doskonałym małżeństwem, które ludzie wskazywaliby za przykład innym.
Przeżuł kęsa, którego przed chwilą wziął i zamarł, kiedy przemyślał co właśnie bezmyślnie wypłynęło z jego ust, a także jak odbierze to Corinne. Czy mówił serio? W każdym zdaniu zawsze jest jakieś ziarnko prawdy, nawet w tych wypowiadanych żartobliwie.
W tym roku oboje przekroczyli już „magiczną” barierę zmiany kodu na trzy z przodu. I najwyraźniej żadne z nich nie natrafiło przez te wszystkie lata na odpowiednią osobę, która mogłaby ich uszczęśliwić. Może to właśnie na siebie czekali? David nigdy nie był specjalnie romantyczny - był raczej osobą praktyczną. Nie kupował bukietów czerwonych róż - wolał kupić krzew w doniczce, aby kwiatami mogła się cieszyć każdego lata. Chociaż może nigdy nie czuł potrzeby okazywania tego romantyzmu, bo i nie natrafił na kogoś dla kogo jego serce biłoby szybciej? Czy w przypadku Corinne tak było? Chwile przyglądał się jej, gdy zaparkowała na miejscu nad rzeką. Okrągła buzia, otulona brązowymi kosmykami lekko pokręconych włosów i grzywka wiecznie opadająca, na duże, czekoladowe oczy otoczone firaną rzęs. Zadarty nosek i pełne brzoskwiniowe usta, najczęściej rozciągnięte w radosnym uśmiechu. Zgrabna sylwetka, ładny tembr głosu.
- Wybacz… - powiedział nagle, odsuwając od siebie pytanie czy jego uczucie mogłoby się przerodzić w miłość. - …nawet nigdy nie zapytałem, czy się z kimś spotykasz.
Nie brzmiało to jak pytanie, bardziej jak stwierdzenie, ale chyba czuł potrzebę, aby usłyszeć coś na ten temat bezpośrednio z jej ust. W sumie miał wrażenie, że gdyby była z kimś związana, nie miałaby tyle czasu by odkąd wrócił spędzać z nim każdą wolną chwilę, ale pewności nie miał.
- Po prostu, przypomniałem sobie coś z naszej przeszłości - wyjaśnił, nim Corinne zdołała choćby otworzyć usta.
Zamknął pudełeczko z niedojedzonym ciastkiem i otworzył drzwi, by mogli przenieść się nad rzekę i ewentualnie tam dokończyć rozmowę albo uciąć i zmienić temat na mniej zobowiązujący.
David ♥️
[Let’s the Game begin!]
- Nigdy nie uważałem, że przynosisz pecha - odparował od razu, gdy zajęli miejsca na kocu. - Wręcz przeciwnie, czasem myśl o Tobie dodawała skrzydeł. Wbrew temu, co pewnie większość myśli nie zapomniałem o Was. Po prostu tu nie pasowałem.
OdpowiedzUsuńSzum wody, przy której się znajdowali relaksował zmysły w przeciwieństwie do tych pisków, krzyków i wrzasków, których doświadczyli niedawno w rezydencji pani Woodford. Nad ich głowami śpiewały w gałęziach drzew ptaki, a ulicą nie przejechał dotąd żaden samochód, nie licząc tego którym sami przyjechali. Kiedy miał kilkanaście lat ten spokój mu przeszedł, chciał poczuć adrenalinę, chciał poznawać ludzi i zwiedzać świat. Dziś choć nadal tęsknił za dawnym życiem potrafił docenić to, co oferowało Mariesville. Oczywiście nie znaczyło to, że chciał tu zostać i poddać się. Po prostu dziś mógł powiedzieć, że wie co turyści widzą w tej okolicy.
- Wybacz, nigdy nie czytałem komentarzy - przyznał lekko zaskoczony, tym że Corinne śledziła jego karierę. - Miałem ludzi, którzy zajmowali się mediami. Ja tylko uśmiechałem się do zdjęć - wzruszył ramionami i odchylił się nieco, opierając ręce za plecami, nastawił twarz do ciepłych promieni słońca.
Kiedy wspomniała na głos to, o czym myślał uśmiechnął się do niej promiennie. Chyba pierwszy raz tak naprawdę i w pełni.
- Nic dziwnego, że proponowałem Ci małżeństwo już dwa razy - zaśmiał się pod nosem. - Rozumiemy się prawie bez słów! Znasz takie pary?
Na pytanie dotyczące jego życia miłosno-rodzinnego zamyślił się chwilę nad odpowiedzią. W jego głowie przewinęły się obrazy twarzy dziewczyn i kobiet, które przez dłuższy lub krótszy czas nazywał „swoimi”, ale żadna z nich nie wiedziała o nim w zasadzie nic osobistego. Podejrzewał, że większość oczekiwała rozgłosu, pieniędzy lub innych powierzchownych rzeczy. Z chyba żadna z nich tak naprawdę nie rozmawiał o przyszłości. Była tylko teraźniejszość.
- Wiesz? - zaczął, zagryzając lekko dolną wargę, na której nadal czuł truskawkowy smak nadzienia z ptysia. - Nie będę udawał świętego, spotykałem się z wieloma kobietami, ale nigdy w stosunku do żadnej z nich nie poczułem… - urwał chwilowo i wbił w nią przenikliwe spojrzenie. - Nie wiem czy potrafię to nazwać słowami - westchnął. - Nigdy nie poczułem się odpowiedzialny za którąś z nich, nigdy nie chciałem przedstawić żadnej siostrze czy przyjaciołom słowami: Hej! Słuchajcie! Ta dziewczyna zostanie moją żoną! Nie mówię, że nie chciałem, żeby któryś z tych związków był na poważnie. Chodzi mi o to, że chyba nigdy tak naprawdę nie trafiłem na odpowiednią osobę - zakończył przydługi monolog.
Był skomplikowanym człowiekiem. W jego umyśle szalały burze i huragany, ale jeśli ktokolwiek mógł zrozumieć Mitchella, to na dzień dzisiejszy byłaby to jedynie Corinne.
- Oczywiście nie licząc Ciebie! - dodał po chwili i puścił do niej oko. - Ty byłabyś idealną kandydatką na żonę i matkę, a nasze babcie pewnie przez rok odmawiałyby dziękczynne modły - rzucił w formie żartu, aczkolwiek miał wrażenie że z tymi babciami to mogłoby być bardziej prawdziwe niż mu się wydawało.
Jego babcia chyba już dawno straciła nadzieję, że któreś z wnucząt postanowi założyć rodzinę. Uważała, że David za bardzo poświęcił się karierze i zaprzepaścił najlepsze lata swojego życia. Może dlatego przez te dziesięć lat niewiele z nią rozmawiał. W sumie z nikim z rodziny nie rozmawiał zbyt wiele. Wyjechał z nadzieją na nowy początek, ale życie zatoczyło koło i wylądował z powrotem w punkcie wyjścia. Jaki był tego wszystkiego cel? Chyba dopiero miał się tego dowiedzieć.
Usuń- I nigdy nie mów o sobie w ten sposób - sięgnął ręką żeby założyć jej za ucho niesforny kosmyk włosów. - Kiedyś Simon Louis dostał w dziób za to, że tak Cię nazwał - przypomniało mu się nagle i pokiwał z rozbawieniem głową. - Jak zbierał zęby z bieżni lekkoatletycznej przed samym balem maturalnym to już więcej nie popełnił takiego błędu, a żebyś widziała, jak dziękowała mi jego dziewczyna… chyba Daisy, mówiła że po tym zupełnie się zmienił i to na lepsze! - pochwalił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Mój prawy sierpowy zadziałał jak lekarstwo na głupotę.
David♥️
Nie ma łatwego życia, a w zasadzie śmiało można rzec, że życie dojebuje mu bardzo chętnie, a on, bądź co bądź, jakoś musi się przed tym bronić, czy też raczej płynąć tą z falą, już nie ważne jaka ona jest, ale, tak naprawdę, nie jest wcale z niego aż taki zdegenerowany łobuz, jak głoszą wsiowe legendy. Nikogo jeszcze do piachu nie posłał, chociaż kilka dobrych okazji już miał, i nikogo też nie krzywdzi tak dla hecy, bo dopóki ktoś nie stanie mu na odcisk, może pozostać niezauważonym przez niego jeszcze przez bardzo długie lata. Pakowanie się w ewentualne kłopoty to też nie jest jego hobby, bo zazwyczaj to kłopoty znajdują jego, a nie on je, a to, że wciągają go z rozmachem, to już zupełnie inna bajka. Prawda jest taka, że faktycznie bywa zrzędliwy i czasami zdecydowanie zbyt bezpośredni, ale przecież pomaga starszym, schorowanym babciom – oczywiście tylko tym, które jakimś cudem nie poddały się propagandzie – i nie chce za to nic w zamian. Robi to, co ma zrobić, macha ręką na odchodne i na do widzeniatrzaska za sobą drzwiami, z jednej strony licząc na to, że wreszcie zazna upragnionego, świętego spokoju, a z drugiej dobrze wiedząc, że pomoże jeszcze nie jeden raz, gdy zostanie o to po proszony. Na swoich warunkach, jak zawsze, ale pomoże, bo jest z tą społecznością związany od pieluch i ma do niej szacunek, nawet jeśli jest on skryty gdzieś pod warstwami kwaśno-gorzkiej skórki.
OdpowiedzUsuńNie miał pojęcia, skąd Corrie bierze te teksty, ale była w tym dobra, zdecydowanie, i nie zamierzał się oszukiwać, że jest inaczej. Ile oni już czasu poświęcili na takie spontaniczne przekomarzanki, to jest chyba totalnie niepoliczalne, ale taki był ich sposób komunikacji, w którym widocznie się odnajdywali. Potrafili rozmawiać normalnie, ale z reguły przeplatali to właśnie takimi drobnymi uszczypliwościami, które bardziej ich bawią, niż ranią. Tanner przepadał za tym specyficznym rodzajem pewności siebie, którą odznacza się Corinne, bo jest przy tym sobą. Jest szczera, a on ceni szczerość, nawet jeśli boli.
— Na tej ziemi wszystko co nad i pod jest moje — zauważył, powołując się na stosowane w ich kraju prawo do powietrza nad gruntem i prawo do ziemi pod gruntem. — Ty też możesz być, skoro tak bardzo cię interesuje czy dobrze sypiam, bo nie wiem czy wiesz, ale takie rzeczy najlepiej sprawdzić osobiście, muffinko — skomentował, pochylając się mocniej w bok, żeby dostrzec jej ruchy pod chłodnicą, bo jak złapie za przewód i go wyciągnie, to będzie klapa, chociaż musiałaby nim solidnie szarpnąć, a kto wie, do czego zdolne są paluszki Corinne. Raczej nie są takie bezsilne, skoro na co dzień ugniatają ciasto na te wszystkie pyszne wypieki.
Spojrzał na nią znacząco, gdy wspomniała o stawianiu piwa. Gdyby nie to, że stali bardzo blisko i byliby w stanie usłyszeć nawet swój szept, pomyślałby, ze się do cholery przesłyszał, ale nie – ona mówiła poważnie. To znaczy, na tyle poważnie, na ile poważnie może brzmieć Corinne sama w sobie.
— Upiekłaś bardzo dobry tort, więc niech będzie: wybaczam ci to najście. Ale że mam ci postawić piwo? A niby za co? — zapytał i wycelował palcem w kierunku chłodnicy. — Ten problem stworzyłaś ty, a teraz grzecznie go rozwiązujesz. Ale, jak chcesz iść ze mną na piwo, nie ma sprawy, wystarczy mnie zaprosić, Corri — zauważył, pozwalając niepoprawnemu uśmieszkowi pojawić się na swojej twarzy i wygiąć kącik ust.
— Nie wstydź się, chętnie spędzę z tobą wieczór. Napijemy się gorzkiego piwa, poskładamy sobie obietnice, a potem sprawdzisz jak sypiam... — rzucił, posyłając jej długie spojrzenie i uśmiechnął się jeszcze wyraźniej, w pełni z siebie zadowolony. Może z tym czytaniem pikantnych audiobooków to przesada, ale postarał się. Naprawdę się postarał, żeby brzmieć jak casanova na setnym levelu. I ciężko było wyczuć, czy to zdanie jest w pełni czystą ironią, czy jest w nim trochę prawdy, bo brzmiał dwuznacznie, ale tak szczerze to jest w nim sama prawda, bo nie miał nic przeciwko spędzeniu wieczoru z Corinne przy butelce piwa i był przekonany, że ona nie wstydziłaby się go zaprosić, ale nie byłby sobą gdyby nie zagrał jej trochę na tym piegowatym nosie. Przecież sam tej elektrody tam sobie nie wrzucił, na cholerę mu dodatkowy problem.
UsuńTanner Gentry 🧁😜
Uwaga Corinne dotycząca jego wyglądu wywołała salwę śmiechu u Mitchella. Owszem widywał swoje odbicie w lustrze, widywał zdjęcia na bilbordach reklamujących jeansy lub buty, którym udostępnił swój wizerunek, ale nigdy nie porównywał się do innych. Dbał o siebie, ale bardziej na zasadzie rygorystycznych treningów siłowych i kardio niżeli skomplikowanych zabiegów pielęgnacyjnych. Jedyne jakie uznawał to wizyta u fryzjera raz na dwa lub trzy tygodnie, żeby uregulować długość włosów, które od zawsze rosły mu na potęgę - były gęste, twarde i zwijały się w loczki tuż przy skórze, jeśli urosły zbyt długie.
OdpowiedzUsuń- Czyli mówisz, że Ci się podobam? - zażartował i upił kilka łyków ze swojej butelki, po czym zagryzł to kawałkiem ciasteczka, które Corinne rozłożyła na kocu przed nimi. - To na pewno przez tą dodatkową nogę - brodą wskazał kulę, leżącą nieopodal. - O! Albo przez te urocze opatrunki - uniósł rękę i palcem przejechał wzdłuż karku, gdzie opatrunek zabezpieczony został kilkoma kolorowymi plasterkami w zwierzątka jak dla dzieci, gdyż przy ostatniej zmianie zabrakło zwykłych białych.
Przy tej kobiecie czuł się swobodnie i jakby ostatnie dziesięć lat po prostu się nie wydarzyło. Jakby te dziesięć lat to była tylko pauza w ich znajomości, a oni płynnie wrócili do przyjaźni bez skrępowania. Wiadomo, trochę się w nich zmieniło, ale to zupełnie im nie przeszkadzało, a przynajmniej nie Davidowi. Owszem na początku ze sporą rezerwą przyjął ciągłą obecność Whitby w pobliżu, jej ciągła chęć pomocy i te tony słodkości, które mu przynosiła. Teraz mógł otwarcie przyznać, że uzależnił się od jej wypieków, co można było zauważyć choćby na jego twarzy czy ciele. Przyjechał mocno wychudzony i zmęczony operacjami, rehabilitacja i depresją. Teraz jego twarz na nowo nabrała naturalnych kształtów, a ciało zbierało masę.
- Będziemy mieli córki - wtrącił, krzywiąc się, w momencie kiedy Corinne mówiła o Spider-Manach. - Nawet trzy - dla podkreślenia dramatyzmu pokazał jej trzy palce, po czym oparł ramiona na ugiętym kolanie, patrząc jak brunetka układa się wygodnie na miękkim kocu.
David zawsze był po jej stronie. Zawsze ją chronił. I często miał wrażenie, że Corinne nie do końca widziała w sobie to, co widział w niej on. Może nigdy nie był w niej zakochany, ale wiedział, że ją kochał i skoczyłby dla niej w ogień. Była częścią jego serca i w sumie tylko dla niej odwlekał w czasie swój wyjazd, który pierwotnie miał zorganizować tuż po osiemnastych urodzinach. Postanowił zaczekać do jej osiemnastki. Później odwlekał w czasie o kolejny rok, i następny, i następny. Aż w końcu nie mógł już dłużej czekać. Zerwał plaster - spakował mały plecak i pod osłoną nocy opuścił Mariesville. Dlaczego więc nie utrzymywał kontaktu? Przede wszystkim z powodu tego, że był biedny jak mysz kościelna. Ledwie wiązał koniec z końcem przez pierwsze dwa lata. Nie miał czasu porządnie zjeść ani się wyspać. Pracował dniami i nocami, ćwiczył i zdobywał kontakty. Czas mijał i tęsknota też została gdzieś zakopana w zakamarkach umysłu. Po pewnym czasie pozostał jedynie sentyment.
- Jeśli mam być szczery, to ja również spodziewałem się, że jesteś już ustatkowaną żona i matką - powiedział, kiedy wyjaśniła sytuację z byłym narzeczonym. - Nasi rówieśnicy już dawno pozakładali rodziny, a część z nich jest już pewnie po pierwszych rozwodach - dodał po chwili namysłu. - Więc w sumie… może jedyne co nas ominęło to właśnie rozwód - teraz to on wzruszył ramionami i znowu napił się piwa, po czym podrzucił w powietrze kawałek ciastka i chwycił je w usta.
UsuńOczywiście ta mała popisówka nie była do końca przemyślana, bo niekontrolowany ruch w okolicy operowanego kręgu szyjnego spowodował chwilowy ból i pojawienie się mroczków przed oczyma, ale Mitchell był do tego już na tyle przyzwyczajony, że chyba nawet nie dał po sobie znać, że na własne życzenie sam zrobił sobie kuku.
Słodka obietnica wywołała nostalgiczny uśmiech na ustach bruneta.
- Kiedy jestem z Tobą, nie czuję tęsknoty za tym, co było przed wypadkiem. Skutecznie zapełniasz pustkę - wyznał i przeniósł spojrzenie na rzekę, która wiła się przed nimi, rozbryzgując drobne kropelki wody na kamienistych brzegach, co od czasu do czasu dawało z jego perspektywy efekt wizualny w postaci mini tęczy. - Kiedyś myślałem, że jak zakończę karierę… - kontynuował po krótkiej pauzie, nadal wbijając wzrok przed siebie. - …oczywiście myślałem o zupełnie innej formie zakończenia. Bardziej coś na zasadzie hucznego przejścia na emeryturę jeździecka - uśmiechnął się kącikiem ust. - W każdym razie, myślałem, że kupię tu kawałek ziemi i będę wracał. Na początku co jakiś czas, a później na starość… - znowu przeniósł spojrzenie na Corinne. - Mariesville to idealne miejsce na emeryturę w bujanym fotelu na werandzie małego domku z talerzem cynamonek.
David 🧁🏇
- Damn! - zaklął w komiczny sposób i klepnął dłońmi w uda. - A liczyłem, że usłyszę od Ciebie rzewne wyznanie miłosne, równie interesujące jak wtedy od Molly. Myślałem, że wydrapie mi oczy, po tym gdy w końcu odważyła się wyznać swoje uczucia, a ja powiedziałem coś w stylu: Eeeee… nie dzięki. - wyszczerzył się od ucha do ucha, na wspomnienia z szczenięcych lat. - A Twoja babcia po prostu zna się na ludziach i powinnaś jej słuchać - pogroził jej palcem w zabawny sposób.
OdpowiedzUsuńNie odczuwał upływu czasu. Z reszta, z Corinne zwykle bywało tak, że tracili poczucie czasu, pewnie dlatego często dostawali bury za spóźnienia do domu. Znaczy bardziej ona, ale David już wtedy miał czarujący uśmiech, którym częstował jej babcię i z anielskim wyrazem twarzy obiecywał, że „to się już nigdy więcej nie powtórzy”, choć powtarzało się za każdym razem. Odprowadzał ją po szkole, odbierał późnym popołudniem po odbębnieniu codziennych domowych obowiązków i zabierał w przeróżne miejsca, ale jedno ukochał sobie najbardziej ze wszystkich - starą, myśliwską ambonę na skraju lasu skąd rozpościerał się widok na miasteczko i wijącą się wzdłuż jego brzegów rzekę. Spędzali tam naprawdę dużo czasu, rozmawiając lub czasami po prostu w milczeniu obserwując pasące się w pobliżu konie, które David zabierał z farmy by mogli swobodnie poruszać się po okolicy.
- Nie, nie chce brać z Tobą rozwodu - zaprzeczył udając oburzenie. - I dla naszych wspaniałych córek jestem w stanie poudawać księżniczkę Disneya raz w roku - dodał również częstując się kanapeczkami. - Ale kostium byka to już zbyt duża perwersja, nawet jak na mnie - roześmiał się i wrzucił do ust mały, miękki trójkącik.
Nim zdążył przetrawić obraz staruszków z Alzheimerem nad talerzem cynamonek Corinne zrzuciła bombę, której za nic w świecie nie mógł się spodziewać. Rąk? Przecież jest całkiem zdrowa, ma rumiane policzki, uśmiechniętą buźkę i błyszczące oczy.
Kolejna kanapka, którą właśnie usiłował wcisnąć do ust wyleciała mu z rąk i rozleciała się na części pierwsze na jego kolanach. Nie wyglądał jednak jakby kawałki pomidora i sera, zdobiące jego jeansy zrobiły na nim jakiekolwiek wrażenie. Stracił je szybko na trawę i wrócił spojrzeniem do Corinne.
- Wróć, bo chyba się przesłyszałem - zamrugał kilkukrotnie, jakby obraz mu się zamazywał i próbował złapać ostrość. - Rak? - jego wzrok powędrował mimowolnie w kierunku krągłych piersi młodej kobiety, ale szybko się zreflektował i uniósł głowę na jej twarz.
Powoli sunął spojrzeniem od czoła, zasłoniętego niesfornymi kosmykami, przez duże, ciemne i całkiem poważne oczy, mały zadarty nosek upstrzony piegami i usta, które poruszały się, ale dźwięk nie docierał do uszu Mitchella. Jakby ktoś źle połączył mikrofon i na trybunach rozległ się nieprzyjemny pisk.
- Skonsultujemy to - odezwał się nagle, kiedy pierwszy szok minął. - Znajdziemy najlepszych specjalistów w kraju i zażądamy drugiej opinii - dodał z całą pewnością, kiwając głową.
Czy zdawał sobie sprawę z tego, że chociaż temat dotyczył choroby Corinne on ciągle mówił „my”? Tak, bo choć wyjazd z Mariesville był w zasięgu jego świadomości, to już myśl, że Corinne mogłoby zabraknąć tak całkowicie i nieodwołalnie nie wchodziła w ogóle w rachubę. Dopiero co odnaleźli się na nowo.
- Jestem tu dla Ciebie i zrobię co tylko w mojej mocy, żeby ta choroba zniknęła z Twojego życia - sięgnął po jej dłoń i przyłożył do swojej klatki piersiowej po lewej stronie, gdzie mogła wyczuć lekko przyspieszone bicie serca.
Czy miał jakąś siłę sprawczą wobec nowotworów? Nie, nie był przecież Bogiem, ale jeśli jego modlitwa miałaby coś zmienić, jutro siedziałby w pierwszej ławce miejscowego kościoła i gorliwie błagał o zdrowie dla tej dziewczyny. Mógłby poświęcić swoje zdrowie, bo ona nie zasłużyła na to, co ją spotkało. On na swój stan zdrowia sobie po prostu zapracował, więc nad nim Bóg nie musiał się litować.
UsuńGdzieś z tyłu głowy zapaliła mu się czerwona lampka. Wiedział, że sam nie znosił współczujących spojrzeń i zapewnień „wszystko się jakoś ułoży”, więc po chwili zreflektował się, wciągając na twarz pewny siebie uśmiech.
- Cóż, w takim razie musimy mieć to pod kontrolą, skoro planujemy trójkę dzieci - powiedział z naciskiem na „musimy”, jednak miał w świadomości fakt, że jeśli chodzi o zakładanie rodziny w tej chwili byłoby to dla Corinne bardzo niebezpieczne, bo zmiany hormonalne mogły doprowadzić do nawrotu choroby.
David
Philip prowadził swój samochód w górę drogi, która wiła się jak wstążka przez dolinę. Noc jeszcze nie całkowicie ustąpiła, a poranne światło otulało wszystko wokół, rozciągając w powietrzu złotawą mgłę, która zdawała się powstrzymywać czas. W samochodzie panowała cisza, tylko szum silnika łagodnie wypełniał przestrzeń, a wzrok Philipa co rusz błądził ku górskim szczytom, które wyłaniały się z porannego mroku. Uwielbiał przebywać wśród natury – czuł się pośród niej jak w domu. Góry były dla niego ucieczką od codziennych zmartwień, od przepracowania. Były przestrzenią, w której mógł być sobą, pełnym, nie rozdartych na tysiące spraw komendantem straży pożarnej, przejętym życiem nie tylko swojego zespołu, ale i ludzi, których przyrzekli ratować.
OdpowiedzUsuńCisza, która towarzyszyła im w podróży, była czymś więcej niż tylko brakiem słów. Żadne z nich nie chciało wracać myślami do dnia codziennego, do tych wszystkich spraw, które w końcu muszą zostać za nimi. Teraz liczyło się tylko to, co przed nimi – droga w góry, krok za krokiem. Spędzali razem czas, nie zważając na to, co pozostawili za sobą – na strach przed dniem jutrzejszym, na chorobę, na wszystkie lęki, które kryły się w ich sercach.
Gdy Corinne zapytała, czy przyjdzie na niedzielny obiad z jej babcią, Philip przez chwilę patrzył na nią z lekko uniesioną brwią, jakby rozważał, czy to zaproszenie nie jest przypadkiem jakimś podstępem. Potem, z szerokim uśmiechem, odpowiedział:
- Z babcią? No to teraz to już muszę przyjść! Kto by odpuścił obiad u babci? Zdecydowanie brzmi jak idealny plan na niedzielę. Chyba, że będzie zupa, którą babcia nazywa swoim specjałem, wtedy muszę się dwa razy zastanowić… - Jego głos był lekki, pełen żartu, a w oczach błyszczała iskierka figlarności, jakby chciał zrobić z tego zaproszenia coś wyjątkowego, mimo że chodziło o coś tak prostego, jak wspólny posiłek. - Babcia ma niezły sposób na motywowanie, nie ma co! Tuzin jagodzianek za to, że oddycham? To chyba najlepsza oferta, jaką w życiu dostałem! - zaśmiał się, udając, że rozważa to poważnie. - Zdecydowanie muszę ją zapytać, czy ma jeszcze jakieś inne nagrody w swojej ofercie. Może za to, że umiem zamknąć drzwi bez trzaskania? Albo za to, że zawsze wiem, gdzie położyła okulary?
Philip roześmiał się, kiedy Corinne zaczęła mówić o babci. Wiedział, że ta kobieta ma w sobie całą masę ciepła i niesamowitą zdolność do wyrażania swojej wdzięczności, a jej tuzin jagodzianek brzmiał jak coś, czego nie da się odmówić.
- Ale tak serio, to chętnie wpadnę. Wiesz, że zawsze się cieszę na te małe niedzielne spotkania. Poza tym, babcia ma niesamowite przepisy. Kto by się oparł jej kuchni? Nie wspominając już o twoich popisowych jagodziankach, od których jestem uzależniony — powiedział Philip, puszczając jej oczko. Jego głos brzmiał swobodnie, jakby całe to zaproszenie było częścią jakiegoś wspólnego żartu, który tylko oni dwoje rozumieli.
Spojrzał wstecz przez lusterko, sprawdzając, czy przypadkiem Corr nie schowała tych jagodziankowych skarbów, które zwykle zabierała ze sobą, gdy jechali w jakieś miejsce. Na tylnym siedzeniu, obok plecaków i kurtki, leżał koszyk z jedzeniem, ale jagodzianki były jakby zniknęły. Philip zrobił dramatyczną pauzę, udając, że zaraz zacznie szukać w bagażniku.
— Nie ukrywasz ich w tym koszyku, prawda? — zapytał z udawanym powagą, jednocześnie nie mogąc powstrzymać śmiechu. — Bo, jeśli chodzi o jagodzianki, to ja nie mam problemu, żeby je znaleźć, nawet w najciemniejszym zakątku samochodu.
Gdy Corinne wybuchnęła śmiechem, Philip poczuł, jak jego serce robi salto. To była ta lekkość, której tak bardzo pragnęli — ta umiejętność znalezienia radości w najmniejszych rzeczach. Wiedział, że te chwile, pełne żartu i codziennej beztroski, były równie ważne, jak wszystkie te poważniejsze. Mężczyzna zerknął na nią z ukosa, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy. Widział, jak Corinne wgryza się w żelka, jakby ten mały kawałek słodyczy miał choć na chwilę oderwać ją od myśli, które mogły ją przytłaczać. Słowa, które wypowiedziała, brzmiały jak nieco żartobliwa skarga, ale jednocześnie niosły ze sobą tę głębszą prawdę, której nie można było ignorować.
Usuń- Ach, więc to tak? Teraz będę musiał znosić twoje towarzystwo? - odpowiedział żartobliwie, starając się rozładować ciężar, który mógł się skrywać w tych słowach. - No cóż, wybrałaś sobie niezłego towarzysza do znoszenia. Znam siebie, więc mogę ci obiecać, że będę twoim przewodnikiem do basenów i lodziarni, ale... nie mogę zagwarantować, że nie zaczniemy robić szalonych wyścigów w wodzie czy składać zamówień na najbardziej egzotyczne smaki lodów. Mówię ci, to może być prawdziwa przygoda! - dodał, wzmacniając swój ton jakby zapowiadał wielką przygodę.
Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, a potem zmienił ton, robiąc poważną minę.
- Wyobrażasz sobie? Wchodzisz do lodziarni, pełna nadziei na spokojny deser, a tam... nagle zaczynają się walki o ostatnią porcję truskawkowych lodów! Zanim się obejrzysz, to wojna na wafle i bita śmietana wylewa się z wszystkich stron! Ja cię ostrzegałem! Wiesz, że jestem gotowy na taką bitwę na lody? Zresztą, kto by się nie wdał w mały epicki pojedynek o najbardziej pyszny smak? Nie mów, że nie wciągnę cię w to, bo to może być najwspanialsza szalona wyprawa naszego życia.
Zaśmiał się, ale potem, widząc jej lekko przygaszony wyraz twarzy, jego ton się złamał. Nie chciał, żeby czuła się źle, więc zmienił podejście, jego głos stał się bardziej spokojny, ale wciąż pełen zrozumienia.
— Wiesz, że nie musisz się martwić, że tylko basen czy lodziarnia to jedyne miejsca, które mogę ci zaproponować. — Uśmiechnął się, ale w jego oczach było coś poważniejszego. — Każda podróż, nawet do lodziarni, może być właśnie szalona, jeśli oboje będziemy się cieszyć chwilą. A co do normalności... — Zawiesił głos, jakby rozważał to na głos. — To naturalne, że wszystko zaczyna się postrzegać inaczej. Życie potrafi nas zaskoczyć. Czasem to właśnie te małe, codzienne rzeczy przypominają, że normalność nie musi być wielką sprawą. Drobne chwile, jak ta teraz, są czasem najważniejsze.
Philip zerknął na nią, widząc, jak spogląda na swój żelka, który wciąż trzymała w dłoni.
— A wiesz co? Nawet jeśli muszę cię znosić — powiedział z figlarnym uśmiechem — to będzie najlepsza wyprawa, jaką kiedykolwiek przeżyję. Czasami szalone to po prostu nasze wspólne momenty, a nie górskie szczyty czy wodospady. I to nie jest nic dziwnego, że teraz chcesz po prostu poczuć się normalnie. Ale wiesz, że jak tylko to wszystko opanujesz, to ja będę gotowy na następne szalone wyzwania. – obiecał.
Philip Davis
To, co jest najistotniejsze w jego osobowości, to że jest w pełni sobą – zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji, dlatego zdarza mu się być nietaktownym, bo nie ma oporów podsumować kogoś zbyt jednoznacznym tekstem w chwili, w której wypadałoby jednak trzymać dziób na kłódkę. Ale czy on kiedykolwiek robi to, co robić wypada? Niekoniecznie, dlatego można go definitywnie lubić, albo definitywnie nienawidzić, a że grono tych drugich znacząco przewyższa tych pierwszych, a on nie przejmuje się tym choćby w najmniejszym stopniu, to nic dziwnego, że większość ludzi ma z nim tutaj na pieńku. Nie szuka jednak wrogów na siłę, bo im mniej ludzi kręci się wokół niego tym lepiej, czy to z dobrymi zamiarami, czy ze złymi, po prostu taka jego natura, że posyła wszystkim krzywe spojrzenia, a dyplomatycznego rozwiązywania sporów w większości nie uznaje. Ale to normalne, to się nie zmieniło, bo zawsze miał w sobie więcej z łobuza. Nie jest jednak pozbawiony tej trochę lepszej strony, czy też kiedyś nie był jej pozbawiony, bo teraz to cholera już go wie, i to prawda, że ma swoje warstwy. Niewiele, ale są one dość grube i ciężkie, więc większość ludzi, ku jego zadowoleniu, odpuszcza sobie rozbieranie go. Corinne natomiast ma do tego swoje własne, unikatowe podejście i trwa przy nim bez względu na to, jaki jest i jaki potrafi bywać, gdy nadepnie mu się na odcisk. Często jej sugeruje, żeby zabrała to swoje wiaderko pełne tęczowego brokatu i poszła wysmarować nim kogoś innego, ale to z reguły spływa po niej jak po kaczce, więc dzięki temu wciąż tworzą tą swoją dziwaczną znajomość, opartą na spontanicznych najściach lub na spotkaniach gdzieś na wsi. Są jak noc i poranek, więc razem tworzą dzień – czasem piękny i słoneczny, a czasem burzliwy i ulewny.
OdpowiedzUsuń— A kto powiedział, że będę działał legalnie. Nie lubię się dzielić i lubić nie zamierzam, a chcieć to móc, podobno — odparł, bo to, że coś jest zakazane, wcale nie oznacza, że jest niemożliwe do zrealizowania, a akurat dla niego to słowo znaczy prawie tyle, co nic. Może inaczej – ono po prostu ostrzega, żeby bardziej uważać i liczyć się z ewentualnymi konsekwencjami, ale na pewno przed niczym nie hamuje.
Odruchowo podniósł rękę, gdy na moment zrobiło mu się ciemniej przed oczami i poczuł chłodne palce na swych powiekach. Cmoknął z niezadowoleniem, ewidentnie niepocieszony takimi zagrywkami z jej strony, a gdy zamiast ciemności znów pojawiła się przed nim twarz Corinne, posłał jej znaczące spojrzenie.
— Zatrułem się tym fruwającym wszędzie pyłem szczęścia, który rozsiewasz — skomentował. — A elektrody nie trzyma się w palcach, tylko w tym — powiedział, podnosząc spawalnicze szczypce, po czym porzucił je w tym samym miejscu. — I ty chcesz uprawnienia mechanika? Żebyś spaliła to wszystko w pizdu razem ze sobą, ze mną i z całą tą wsią? No nie. Może i mam w sobie coś z wariata, ale bez przesady, Whitby. Jeszcze mnie nie pokręciło.
Wziął od niej elektrodę, wyprostował się przy masce i wsunął ją w szczypce. Zgarnął całe to okablowanie i przeniósł do spawarki, przez którą odpowiednio je przewiesił. W warsztacie miał taki porządek, jakiego nie miał nigdy w życiu prywatnym, ale jego pedantyczna strona osobowości wyjątkowo uaktywnia się w miejscu pracy.
Nie potrafi pracować w chaosie i bałaganie, ale potrafi żyć w rozbryzganym bagnie i brodzić w nim po pas – ot, taki paradoks. Obietnice stara się jednak spełniać, chociaż częściej stara się ich po prostu nie składać, tyle że nie z takiego powodu, jakim straszyła ją kiedyś Lily. Obietnice to zobowiązania, a on woli takowych unikać.
OdpowiedzUsuń— Może być The Rusty Nail — odpowiedział, podchodząc do stolika. Dziabnął widelcem jeszcze kawałek tortu i wsunął kęs do ust, ciesząc podniebienie cynamonową słodkością w kształcie opony. Nadal nie mógł wyjść z podziwu, że Corri upiekła taki tort. — Oczywiście, piwo to twój pomysł, ja umywam od tego ręce, jeśli Lily się dowie i postanowi zastosować na nas swoje przedwieczne metody wychowawcze — zaznaczył, teatralnie podnosząc ręce do góry w geście niewinności. Uśmiechnął się żartobliwie, wyobrażając sobie babcię, która prawi im kazanie, i biorąc jeszcze jeden kęs ciasta na widelec, zawiesił rozbawione spojrzenie na twarzy Corinne.
Tanner Gentry ✨🍺
Coś mocno chwyciło go za serce, kiedy usłyszał jej słowa — i doskonale wiedział, że na długo nie znikną z jego pamięci. Dobrze było widzieć, że jego uśmiech, choć zmęczony i cichy, przynosił jej spokój. To znaczyło dla niego naprawdę wiele, a szczególnie teraz, w obliczu tego, z czym przyszło się jej mierzyć. Wes był jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się o jej chorobie. Nie tylko trzymał ją za rękę podczas wizyt, czekał cierpliwie na korytarzu po radioterapii i siedział obok przy tych trudnych rozmowach. On tam po prostu był. I choć minął już rok od tamtego dnia, kiedy pierwszy raz usłyszał od niej cicho wypowiedziane muszę ci coś powiedzieć, a jej choroba jest w zawieszeniu, to jego własne życie od tamtej chwili zatrzymało się w miejscu. Owszem, Corinne była silna, i to niesamowicie silna – dzielna jak mało kto. Ale on nie potrafił być aż tak silny, udając, że idzie do przodu, choć stał w miejscu. Prawda jednak była inna…
OdpowiedzUsuńCorinne była dla niego kimś o wiele więcej niż przypadkową sąsiadką z ładnym domem. Była jego ukochaną przyjaciółką, jego wsparciem, jego codzienną myślą. Była kobietą, która bezpowrotnie zabrała część jego serca, choć nigdy nie prosiła o to, ani może nawet nie wiedziała. Była człowiekiem o wielkim sercu i o świetle tak jasnym, że samo patrzenie na nią sprawiało, że chciał być lepszy. I absolutnie nie zasługiwała na to, co ją spotkało. Być może właśnie to wszystko tak dogłębnie go załamało… Nigdy jej tego jednak nie powiedział. Nigdy nie pozwolił sobie na to, by okazać całą tę troskę, która wręcz paliła go od środka. Wiedział, że gdyby przesadził choć o milimetr, mógłby zranić jej dumę i godność. A tego by sobie nie wybaczył. Nie chciał, by choć przez moment pomyślała, że on sam jest obok z litości czy poczucia obowiązku. Był tu przecież, bo chciał. Bo to ona była jego Rinnie. Bo znaczyła dla niego więcej, niż potrafiłby kiedykolwiek ubrać w słowa.
Może właśnie dlatego tak naturalnie przychodziło mu bycie przy niej. Nie tylko z nią, ale dla niej. Bo być jej przyjacielem to był przywilej; taki, który dostał wcześnie i który pielęgnował jak największy skarb. I fakt, że wciąż tutaj byli — razem — świadczył o tym, jak silna i prawdziwa była ta relacja. Tak, byli szaleńcami. Czasami wariowali, czasami kłócili się jak dzieci, a innym razem rozumieli się bez słów. Byli logiką i chaosem w jednym. Byli wszystkim i niczym, ale zawsze czymś, co pozwalało im trwać na tej wspólnej ścieżce. Być razem, wspierać się, działać ramię w ramię.
I oto jechali teraz razem przez znajome drogi Farmington Hills, otoczeni cichą nocą, z księżycem nad głowami. Noc była chłodna, ale przyjemna — tak samo jak to uczucie ciepła, które rozlało się po jego ciele, kiedy poczuł jej dłoń na swoim policzku. Jeśli więc panna Whitby miała jakiś talent — to właśnie ten. Sprawiała, że czuł się znowu jak nastolatek, któremu serce wali od samego spojrzenia.
— Jeśli mam być szczery… — zaczął cicho, zerkając na nią kątem oka, choć zaraz posłusznie wrócił wzrokiem na drogę. Corinne zawsze kazała mu patrzeć przed siebie — To myślę, że powinniśmy zacząć prowadzić wspólny rejestr rzeczy, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile twoich rzeczy jest w moim samochodzie, domu, a nawet na farmie — dodał, a na jego ustach pojawił się ten miękki uśmiech, który pojawiał się kiedy był rozbawiony. Po chwili słyszał szelest papierków, brzdęk spinek i cichy oddech Rinnie, kiedy przekopywała się przez plecak. Lubił ten dźwięk.
— Oczywiście, nie mam nic przeciwko. Zostawiaj sobie u mnie co chcesz… — dodał pośpiesznie i cicho się zaśmiał — Sama przyjemność, Rinnie.
UsuńNa moment spojrzał na jej profil, na te drobne ruchy palców przy jej grzywce, na sposób, w jaki wpięła spinkę we włosy — i poczuł, jak coś znajomego i ciepłego ściska go za serce. Tylko ona potrafiła wywołać w nim takie poczucie spokoju. Przy niej wszystko było łatwiejsze. I nie wyobrażał sobie, żeby mogło być inaczej.
— Co do bluzy… — westchnął teatralnie, chociaż jego uśmiech był miękki i szczery — Oddałem ci ją wtedy tylko na chwilę. Ale wiesz co? — zamilkł na sekundę, po czym dodał cicho:
— Cieszę się, że ją masz.
Wes 🌙⭐️
Philip patrzył na Corinne, jak ta chichocze, zanurza się w zwykłej chwili, w tej prostej, codziennej radości, która sprawiała, że otaczający ich świat stawał się o krok mniej przytłaczający. Żelki, które trzymała w dłoni, były dla niej tylko jednym z elementów tego, co czyniło jej życie lekkim, jakby nieodłącznie związanym z radością i beztroską. To była jej natura – naturalna energia, która nie znała ciężaru, jaki on codziennie nosił.
OdpowiedzUsuńPhilip nie rozumiał, jak to możliwe, że Corinne potrafiła żyć tak, jakby wszystko było częścią jakiejś dobrze skrojonej układanki, którą można złożyć, nie biorąc pod uwagę zawiłości i trudności. Jak to możliwe, że ona nie widziała zagrożeń tam, gdzie on dostrzegał ich mnóstwo? Jak to możliwe, że nie analizowała każdej decyzji, nie oceniała konsekwencji każdego kroku? Dla niego życie zawsze było pełne rozważania, kalkulacji, podejmowania trudnych wyborów. To były momenty, w których musiał z każdej strony sprawdzić, czy dobrze idzie, czy nie przeoczył czegoś ważnego. Zawsze był gotowy na to, by stać na straży, by rozwiązywać problemy, które mogą się pojawić.
Ale przy przy Corinne, czuł, że ta ciężka odpowiedzialność na chwilę ustępowała. Czuł się, jakby na chwilę mógł odetchnąć. Wszystko, co robiła, wydawało się być pełne lekkości, tej cennej beztroski, która tak rzadko pojawiała się w jego świecie. Nie to, że nie zauważała trudności – ona po prostu potrafiła z nimi żyć, nie pozwalając im ważyć się na jej codzienności. To była cecha, którą Philip podziwiał, choć nigdy tego nie mówił. Jak to możliwe, że Corr miała w sobie coś, co sprawiało, że potrafiła zaakceptować to, co przynosi życie, z taką naturalnością, z takim spokojem?
— A wyobrażasz sobie to, Corinne? — zaczął, jego głos stając się bardziej poważny, ale wciąż z lekką nutą żartu. — My, po osiemdziesiątce, jak stare wózki inwalidzkie, a ty nadal będziesz próbować mnie oszukiwać w walce o lody. Będziesz czaić się z jagodziankami w plecaku, a ja będę wciąż szukał sposobu, jak je zdobyć, żebyś nie miała przewagi. Wiesz, muszę być zawsze gotowy, żeby wyciągnąć asy z rękawa i zdobyć wszystkie jagodzianki.
Zawsze będę miał ją obok siebie, pomyślał, wciąż patrząc na nią z lekkim uśmiechem. To była obietnica, którą składali sobie przez lata, choć nigdy jej głośno nie wypowiadali. W tych prostych rozmowach o lodach i jagodziankach było coś więcej. To była ich mała tradycja, mały rytuał, który zawsze sprawiał, że czuł się jakby wszystko było możliwe. Jakby nic, nawet trudności, nie mogły ich rozdzielić.
Philip spojrzał na nią, czując, jak jego serce przyspiesza, choć nie było to nic romantycznego. Po prostu wiedział, że niezależnie od tego, co się wydarzy, nawet na starość będzie miał kogoś, z kim będzie mógł przejść przez życie, nawet jeśli będzie to tylko wyścig o jagodziankę. I w tym wszystkim czuł się odpowiedzialny, ale i szczęśliwy. Czuł, jak w jego piersiach zaciska się ciężar, kiedy pomyślał o tym, co może nadejść. Rak, który spadł na Corinne jak grom z jasnego nieba, zmieniając wszystko, co znali. Ale mimo to, mimo tego, co go przerażało, wciąż miał w sobie tę głęboką, niezachwianą pewność, że ich przyjaźń przetrwa do później starości. I choć nie miał pojęcia, co dokładnie przyniesie przyszłość, wiedział jedno — on będzie przy niej. Będzie walczył, nie tylko o lody czy wypieki, ale przede wszystkim o nią. Te ich żarty o starości, o walce o jagodzianki, były czymś więcej niż tylko śmiechem. Były zapewnieniem, że nawet jeśli czas zdziała swoje, oni będą trwać.
Philip zatrzymał samochód na parkingu, a silnik cichł, zostawiając tylko dźwięki natury, które wypełniały przestrzeń. Drzewa otaczały ich z każdej strony, a powietrze było ciężkie od wilgoci, pachnące ziemią i wilgotnym lasem. Słońce ledwo przebijało się przez gęstą koronę drzew, tworząc miękkie światło na leśnej ścieżce. Dźwięk strumienia gdzieś w oddali niósł ze sobą spokój, którego Philip nagle bardzo potrzebował.
– Gotowa na niezapomnianą przygodę?
Jagodzinek Phil
Nim David zdołał w ogóle zastanowić się nad odpowiedzią na pytanie, które mu zadała. Pogoda, gwałtownie się zmieniła. Niebo, które jeszcze niedawno pokrywały jedynie puchate obłoczki, teraz całkiem zaniosło się chmurami. Słońce zniknęło, a ciepło, które generowało, razem z nim. Mitchell miał wrażenie, że ich czas powoli dobiega końca, więc bezmyślnie zaczął wkładać prowiant, który przygotowała, do koszyka piknikowego.
OdpowiedzUsuń- Powinniśmy się zbierać – zauważył, kiedy na jego nosie wylądowała pierwsza kropla wody. Nadciągał deszcz, w najlepszym przypadku, ale wnioskując po tym, jak łamało go w kościach, raczej burza.
I nie pomylił się, bo kiedy koszyk zapełnił się smakołykami, a Corinne złożyła na jego wierzchu koc, niebo nad ich głowami przecięła błyskawica, a chwilę później rozległ się głośny grzmot. Pierwsza wiosenna burza bywała gwałtowna w tej okolicy, a droga do centrum wiła
się wśród dużej ilości wysokich drzew, więc przemieszczanie się samochodem było dość ryzykowne. Nie mniej jednak niedaleko znajdowała się stara stodoła, należąca do Evansów. Za czasów młodości Mitchella była nieużywana, chyba że w czasie żniw zepsuł się im kombajn i do czasu naprawy przetrzymywano w niej maszynę. O ile nie było w niej siana, była to dla Corinne i Davida najbezpieczniejsza opcja w tej chwili.
- Myślę, że powinniśmy się przetransportować do stodoły Evansów, bo do miasta raczej nie dojedziemy zanim nadejdzie wichura – oświadczył wskazując ręką na oddalony o jakieś kilkaset metrów budynek.
Whitby sama dotarłaby do stodoły zdecydowanie szybciej, ale z Davidem u boku, niestety pokonanie tej trasy nie było zbyt łatwe, tym bardziej, że w linii prostej choć najszybciej, to mieli do pokonania rów i płot odgradzający teren jednego włodarza od drugiego. Całe szczęście udało im się znaleźć dach nad głową akurat w momencie, gdy nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury. Deszcz z pełną mocą dudnił w starą dachówkę, pokrywającą dach, kiedy Dave zamykał za nimi drewnianą bramę. Dobrze, że w tej okolicy nikt nigdy nie zamykał nic na kłódki.
Mężczyzna oparł się plecami o bramę i spojrzał na brunetkę z lekkim rozbawieniem.
- Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem, ale przynajmniej mieliśmy małą atrakcję – powiedział, a chwilę później rozległ się kolejny grzmot. Chyba nawet głośniejszy niż poprzedni, więc Mitchell sięgnął po komórkę i wyłączył chwilowo aparat.
Gdzieś z tyłu głowy miał zakodowane słowa babci, że telefony ściągają pioruny i nie miał zamiaru testować tej teorii w starej stodole, która mogłaby się spalić jak sterta liści w jesienne popołudnie.
UsuńZrobił kilka kroków w kierunku zakurzonej przyczepy, która stała zaparkowana wewnątrz.
- Raczej nie wrócę do rodeo – powiedział melancholijnie obchodząc stary rolniczy sprzęt. - Więc będziemy musieli wymyślić mi inne zajęcie. Ewentualnie mogę zostać Perfekcyjnym Panem domu – podniósł głowę i złapał spojrzenie przyjaciółki.
David
Nie ma nic przesadnego w tym stwierdzeniu, bo jego życie jest jak film akcji i było takie odkąd tylko pamięta, a jeżeli czegoś w nim brakowało, to chyba już tylko tych namiętnych strzelanin, w których nikt do nikogo nigdy nie trafia – i dzięki Bogu! Choć to nie zmienia oczywiście faktu, że Tanner jest w posiadaniu gnata, żeby chronić tyłek swój i swojej rodziny, gdyby jakieś towarzystwo spod ciemnej gwiazdy trochę się zagalopowało i zrobiło mu niezapowiedziany wjazd na chatę. Miał już okazję nim grozić, ale jeszcze nie miał okazji go użyć i liczył na to, że w tym wcieleniu ta okazja go ominie, bo jakoś do tej pory unikał tych szczególnych romansów z wymiarem sprawiedliwości i dalej nie zamierzał się w nie dobrowolnie wdawać. Skoro w kajdankach nie było mu do twarzy, i to w tych szeryfowskich, to w celi nie będzie tym bardziej, zresztą, co swoje wystrzelał już na afrykańskim froncie, w tracie wyjazdów na eksport, i niech tak pozostanie. Naciskanie spustu nigdy nie było jego pasją, a jedynie szansą na szybki i dobry zarobek. Wolał grzebać w pojazdach, chociaż tym też czasami już rzygał, bo ileż to można wymieniać klocki hamulcowe, świece zapłonowe, czy inne eksploatacyjne pierdoły – oczywiście, to z wyjątkiem Susi – ale tutaj może sobie co najwyżej pieprznąć młotkiem w palec, a to zawsze jakoś przeżyje. Na froncie szanse na przeżycie maleją do połowy. No, może ostatnimi czasy w tym normalnym życiu szanse na to też odrobinkę zmalały, bo problemów się nawarstwiło, a wraz z nimi ludzi, którzy lubią mu czasem trochę pogrozić, że sam sobie dołek wykopie, jak nie wywiąże się należycie z interesów ojca, ale to i tak było lepsze, niż unikanie kul w kraju, w którym rządzi prawo dziczy. Poza tym, już tyle razy słyszał, że wykopie sobie dołek, że może powinien pomyśleć o robieniu jakichś rezerwacji, żeby pilnować kolejki i wiedzieć, w jakim momencie od kogo wziąć szpadel, a przez przypadek nie podłożyć się tym, co nie potrzeba.
OdpowiedzUsuńTego wieczoru gości się nie spodziewał, dlatego odprowadził Corinne znużonym spojrzeniem, wyraźnie kręcąc przy tym głową na jej niespożyte pokłady beztroski, a potem wrócił do swojego zajęcia, żeby je dokończyć i zjawić się później w barze, ale był już przyzwyczajony, że nie zna dnia ani godziny swoich wizytatorów. Generalnie, wkurwiało go, że każdy wchodził tu jak do siebie bezczelnie ignorując pierdolony dzwoneczek w furtce, ale co niektórzy mieli specjalny, niepisany nakaz, a wraz z nim argumenty, z którymi nie mógł na razie walczyć – nie bez odpowiedniej ilości gotówki, albo bez odpracowania długów ojca w sposób, w jaki tego chcieli. Tylko Corinne była w posiadaniu brokatowego nakazu, który upoważniał ją nawet do wyrywania kabli z gniazdek i do skradania mu czasu bez zbędnych starań o to, żeby jej go poświęcił. Po prostu to robił – zawsze, niezależnie od sytuacji, gęstości i barwy chmury, o której dziś wspominali. Mógł sobie zrzędzić do woli, a ostatecznie i tak kończyło się na tym, że gdy przychodziła, to miała go w garści. Popieprzone, ale prawdziwe. Nawet się dogadali na wspólne piwo o dwudziestej, a czy on miał na to, do cholery, czas? Oczywiście, że nie miał, ale mimo to zamierzał zjawić się w barze i przy dobrych wiatrach może postawić Corinne piwo, tylko że na jakieś piętnaście minut przed dwudziestą stał już twarzą w twarz z trzema kontrahentami, którzy wpadli przypomnieć mu, że cały czas ma przejebane i plan wyjścia spalił na panewce. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się na kilku mocnych zdaniach, bluzgach i standardowych tekstach, że dostaną na czas to, czego chcą, ale Tanner nie byłby sobą, gdyby trochę ich nie wyszydził. Przyszli we troje do jednego typa – to go rozbawiło, więc zapytał, czy każdy z nich ma jakąś swoją szczególną rolę w tym uroczym komitecie, a wtedy dostał w odpowiedzi sierpowego w nos od jednego i kopniaka w brzuch od drugiego. Trzeci gadał, więc nie bił. Miał już przynajmniej świadomość, kto w czym się specjalizuje.
Stał w lekkim skłonie, wsparty jedną ręką o udo, zastanawiając się, czy bardziej bolą go trzewia, czy nos, i czy przy następnej wizycie panowie będą z marszu witać go w ten sposób. Palcami drugiej ręki trzymał się za nasadę nosa, czując pieczenie i stróżkę krwi, która łaskotała go w usta. Otarł lekko twarz wierzchem dłoni i spojrzał na plamy osocza, które na niej pozostały, a potem przeklął pod nosem, wyprostował się i odchylił głowę do tyłu, bo musiał to jakoś zatamować. Zamrugał kilkakrotnie, gdy zaszczypało go pod powiekami, a kiedy usłyszał ten głos, aż się skrzywił. Zdawał sobie sprawę, że był spóźniony, ale nie sądził, że Corrie po niego przyjdzie. Całe szczęście, że nie zrobiła tego dziesięć minut wcześniej, bo kto wie, do jakich ekscesów doszłoby na tym podwórku, gdyby kontrahenci w jakikolwiek sposób się jej uczepili. To mogłoby się skończyć w areszcie. Albo w piachu.
Usuń— Tak myślałem, że czegoś mi tu brakuje. Oczywiście, że ciebie, jako tej słodkiej wisienki na pieprzonym torcie — skomentował, pociągając lekko nosem. Najchętniej splunąłby, bo czuł, że spływa mu to po gardle, ale nie chciał robić tego przy damie. — Tak, jeszcze ty rozbij sobie głowę do kompletu, to wtedy cudownie spędzimy go razem w szpitalu — rzucił, gdy Corinne potknęła się w drodze. Lubiła testować jego cierpliwość, zdecydowanie, ale to nie był dobry moment.
Wziął od niej chusteczkę i wcisnął miękki materiał w tę dziurkę nosa, z której sączyła się krew.
— Nie powinnaś się tu kręcić, Corinne — upomniał ją już całkiem na serio i ruszył do środka warsztatu, mijając rozgrzebane auto i kierując się do następnego pomieszczenia. Znajdowało się tam lustro, więc zatrzymał się przed nim i pochylił, żeby sprawdzić stan swojego nosa z bliska. Wydawało mu się, że złamany nie jest, ale powinien pójść chyba po kawał zamrożonego mięsa i trochę je poprzykładać, żeby nie mieć go zaraz jak bulterrier. A miał jechać jutro do banku i wyglądać jak porządny człowiek. Niech to szlag.
Tanner Gentry 🤕😣
Wiele rzeczy? Czyli konkretnie co? Mitchell nie widział się w żadnym innym zawodzie. W ogóle nie koniecznie widział się na stałe w Mariesville, ale przecież jej tego teraz nie powie, bo gdzieś z tyłu głowy miał taką bladą myśl, że Corinne mogłaby wyjechać razem z nim i te całe wielkie plany, które niby to żartobliwie snuli kiedyś, a także trochę teraz, mogłyby się ziścić. Czy miałby na siebie plan gdzieś w wielkim mieście? Cóż... na pewno miałby większe możliwości. Może załapałby się jako trener, może jako sędzia w zawodach. Albo pomagałby jej w założeniu własnej cukierni i wspierał jej karierę. Ale czy to nie znaczyłoby, że zostałby jedynie kulą u jej nogi? Tego nie chciał na pewno - blokować jej i utrudniać jej życia.
OdpowiedzUsuńKiedy objęła go tymi drobnymi ramionkami w pierwszej chwili wydał się lekko zaskoczony i nieco spięty. Dość dawno nie miał bliższego kontaktu z kimkolwiek, ale gdy minęło zaskoczenie, odwzajemnił uścisk i wtulił twarz w czubek jej głowy, wdychając kwiatowy zapach jej szamponu. Palcami dłoni zaczął kreślić delikatne kółeczka na wysokości jej łopatek, mając wolne ręce, bo kula na której się podpierał upadła w okolicach ich stóp, gdy Corinne do niego podbiegła. Zupełnie mu to nie przeszkadzało - bo teraz w pewien sposób to ona była jego podporą.
- Chciałem Ci zaproponować, żebyś wyjechała ze mną... - powiedział, po chwili ciszy, którą przerywały jedynie szum deszczu i od czasu do czasu grzmoty zbliżającej się nawałnicy. - ...wtedy - dodał, jakby to mogło wszystko zmienić. - ...ale nie chciałem Cię skazywać na tułanie się po świecie, nocowanie na dworcach i generalnie ten cały syf, zanim wszystko się jakoś ułożyło. Nie wiedziałem, że się uda.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Raczej nie spodziewałem się spektakularnego sukcesu, więc sam byłem zaskoczony w pewnym momencie.
Odsunął się od niej powoli na odległość wyciągniętych ramion aby spojrzeć w jej twarz. Jedną ręką odgarnął niesforne kosmyki włosów z jej oczu i chwilę wpatrywał się w nią w zamyśleniu.
- Ale dość o mnie. Powiedz mi lepiej co z Tobą? Babcia wie? Jakie są prognozy? Co teraz? Może faktycznie polecimy do jakiejś porządnej kliniki w dużym mieście? Poszukamy najlepszych specjalistów z onkologii - cały czas był całkowicie poważny. Martwiło go jej zdrowie, mimo że teoretycznie rak był w remisji, z tego co zdążył zanotować w tym chaosie myśli.
UsuńNie specjalnie ufał lekarzom w małych miejscowościach. Nie mieli tu zbyt dużej konkurencji, a co za tym idzie nie musieli się zbytnio starać o pacjentów. Chociaż w sumie to nie zapytał jej gdzie się do tej pory leczyła. W głowie przebiegł myślami listę szpitali w których leżał przez ostatnie dziewięć miesięcy i nie mógł sobie przypomnieć czy któryś z nich miał porządny oddział onkologii dorosłych. University of Texas MD Anderson Cancer Center w Houston w Teksasie było chyba jednym z trzech najlepszych w Stanach.
David