1.05.2025

[KP] Beverly Beckett

But as she was leaving
It felt like breathing
Beverly Beckett

There's escape in escaping

Beverly Mae Beckett ——— urodzona 26 maja 2002 roku w Sanford w Północnej Karolinie • Świeżo upieczona rozwódka, ale nie umie wyrzucić obrączki • Nowicjuszka, która do Mariesville zawitała wraz z początkiem maja • Wynajmuje uroczy domek w Riverside Hollow • Ukończyła kurs pedagogiczny z zakresu opieki nad dziećmi • Opiekunka dziecięca w Mariesville Daycare Center • Pani dam sobie, chyba, ze wszystkim radę • Miłośniczka gorącej czekolady z piankami, którą popija oglądając stare komedie romantyczne • Zbyt głośno słucha piosenek o rozstaniu i złamanym sercu, a jeszcze głośniej je śpiewa • Słabość do wszystkich puchatych zwierzątek, a już zwłaszcza do tych miauczących • Galeria w telefonie zapełniona zdjęciami zachodów słońca i śmiesznie wyglądającymi chmurami •

Z uśmiechem potyka się o świat, który nie działa według zasad, które znała.

Chłodne poranki spędza na werandzie swojego nowego domu. Jedyne ciepło daje jej narzucony na plecy wełniany sweter i kubek gorącej herbaty, który oplata dłońmi. W Mariesville życie wygląda zupełnie inaczej, będąc jednocześnie podobnym do tego, które prowadziła w Sanford. Obserwuje mieszkańców, starając się dostosować do ich rytmu codzienności. Każdej napotkanej osobie mówi dzień dobry i wcale nie zraża się zaskoczonymi spojrzeniami. Nie ważne czy spaceruje po okolicy odkrywając uroki miasteczka czy stoi w kolejce do kasy ze swoimi małymi, jednoosobowymi zakupami – każdy może liczyć na wesołe powitanie. W trochę pokraczny sposób stara się nawiązać kontakty z ludźmi. Otacza się samotnością, z którą próbuje się zaprzyjaźnić, ale niezbyt blisko, bo wcale nie chciałaby, aby stała się jej najlepszą przyjaciółką.

Powoli odrzuca od siebie zasady, które wpajano jej przez całe życie. W dzieciństwie potrzebowała ojca do przeżycia, który jako jedyny żywiciel sześcioosobowej rodziny dyktował, jak ma wyglądać codzienność. Od małego uczona była, że jej miejscem jest dom – jako córki, potem żony, w przyszłości matki. Była niespełna osiemnastoletnią panną młodą, kiedy dała przekonać się rodzicom, że sama sobie nie poradzi. Że potrzebuje kogoś, kto poprowadzi ją przez życie. Szybko znalazła się w roli żony z nadzieją, że to wystarczy. Nie minęły cztery lata od ślubu, jak zażądała rozwodu – w imię siebie, choć nigdy przedtem nie odważyła się tych słów wypowiedzieć na głos. Od jednych słyszała, że popełnia straszny błąd, że przecież nawet zdradę można wybaczyć, a małżeństwa tak po prostu się nie skreśla, a naprawia. Inni z kolei poklepywali po plecach biednego Travisa, który pozbył się problematycznej, niedającej mu potomka żony.

Teraz zaczyna od zera w Mariesville. W swoim małym domku z błąkającymi się po okolicy kotami, które – jak na złość – nie dają się oswoić, ale chętnie podjadają wystawione im w miseczkach jedzenie. Radzi sobie raz lepiej, a raz gorzej. Zaliczyła więcej upadków niż wzlotów, ale jakoś sobie radzi. Bo musi. Wciąż nosi w sobie dziwną mieszaninę nawyków, których tak łatwo pozbyć się nie potrafi. Przyłapuje się na składaniu dłoni do modlitwy, choć już przecież nie praktykuje od ponad roku. Odruchowo sięga do szyi, gdzie nosiła srebrny krzyżyk, a który schowany jest w szkatułce. Nadal nie umie gotować w mniejszych ilościach. Dodatkowe porcje zamraża, bo wciąż szuka w sobie odwagi, aby częstować nimi sąsiadów.

Powoli dostosowuje się świata, w którym nie patrzy się na nią przez pryzmat żony czy córki. Chciałaby być pewniejsza siebie, ale póki co z odrobiną nieporadności uczy się, że może mówić nie. I tylko czasem w ciszy czuje ciężar tych wszystkich „powinnaś”, od których tak bardzo chciała się wyrwać.

Dobry, znowu ja!
Kika Gomes na wizerunku. Taylor Swift karcie.

9 komentarzy:

  1. W oczach Connora Renshawa Mariesville nie było miejscem, do którego się przyjeżdża. Stąd się wręcz uciekało i na poparcie swoich słów miał do pokazania zabity dechami rodzinny biznes, miejsce, które kiedyś tętniło życiem, a teraz dzieciaki jeździły po pozostałościach starego parkingu na rolkach albo piły po okolicznych krzakach nielegalnie kupione na stacji benzynowej piwo. Miał ten dom, w którym często zapalał więcej świateł, niż absolutnie potrzebował, bo choć był już przyzwyczajony, że od ścian odbijał się dźwięk jedynie jego kroków, to co jakiś czas przychodziła taka jedna, czasem dwie noce, gdy czuł się tam zwyczajnie nieswojo. Zwykle miał tak, kiedy coś przyćpał albo wypił, i tępy ból głowy albo swędzący nos przypominały mu, czemu popadał w paranoję.
    Dom był w pełni spłacony. Bez kredytu, ale nie na jego imię — nie mógł więc tak po prostu go sprzedać, ale mógł opuścić. Nikt go tu nie trzymał i właściwie nikt by się nie czepiał, gdyby postanowił dać sobie spokój — gdyby władze miasteczka chciały kogoś ścigać, to nie jego, a rodziców, którzy nie dzwonili, dopóki on nie zadzwonił do nich, bo telefon działa przecież w dwie strony. No działa, ale można nie być też bezduszną kurwą i czasem się odezwać. Zapytać, jak leci, czy jest coś, czym wypadałoby się zainteresować, czy nie trzeba z czymś pomóc.
    Ci ludzie tak nie mieli. Popełnili błędy, gdy byli młodzi, podjęli decyzje, których żałowali i zbudowali dla siebie życie, którego nie chcieli, a ten, kto zostawał, płacił potem cenę tych wszystkich porażek, doskonale świadomy, że braknie mu czasu na tym świecie, by je zsumować. Oni tego nie chcieli. On też nie chciał, ale jednocześnie nie potrafił wygrać z poczuciem, że zbyt głęboko już w tym siedzi. Że tkwi w bagnie, które z każdą próbą wyrwania się pochłania go coraz mocniej.
    Może dlatego tak krzywo patrzył na tę laskę, która wynajęła dom obok. Dosłownie stojąc na swoim podjeździe, widział jej drzwi, a kiedy był w jednym z pokoi na piętrze, mógł gapić się prosto w jej okna. Choć tego ostatniego akurat nie robił, bo zwyczajnie nie miał takiej potrzeby. Szybko zauważył się, że poza byciem wariatką, która widziała coś wartego uwagi w Mariesville — tym skończonym zadupiu bez perspektyw — była jeszcze wariatką, która dokarmiała okoliczne koty.
    Głupie dziewczę, wystawiało na werandę miseczki z wodą i karmą, a wieczorami słyszał ją czasem, jak kręciła się po trawniku i szeleściła paczką przysmaków, wabiąc te futrzaki, które rano przeganiał z maski albo dachu własnego samochodu. Niektóre zostawiały mu odciski po brudnych łapach na przedniej szybie, a jednego przyłapał raz, jak hamował pazurami, po tejże szybie zjeżdżając na maskę.
    Nazywała się Beverly Beckett, wynajęła dom po dziadkach Charliego Atkina za osiemset pięćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie i powoli zaczynała wkurwiać swojego najbliższego sąsiada.
    Gdyby Connor Renshaw wiedział, że poważnie wkurwia któregoś ze swoich sąsiadów, nie dobijałby się do ich drzwi w środku nocy. Słyszał wcześniej to jej standardowe kici kici, bo miał uchylone okno. Niedawno wrócił z pracy. Urąbany, umęczony, upieprzony.
    — Chyba sobie jaja robisz — oznajmił więc, twardo, głośno i stanowczo, gdy stanął w szeroko otwartych drzwiach, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu. Od koszulki z motywem Spidermana po kocie przysmaki, które trzymała w dłoni. — Wabisz te futrzaki, a one mają cię w dupę, a potem łażą mi po samochodzie — zauważył, wyciągając rękę by palcem, ponad głową Beverly, pokazać, co miał na myśli. Swojego poobijanego białego GMC, którego mógł parkować w przestronnym garażu, skoro tak bardzo przeszkadzały mu te koty, ale nie będą go jakieś głupie zwierzaki terroryzowały. — Co ty oczekujesz, że ja teraz zrobię? — zapytał, tym razem całkowicie szczerze. Nie miał pojęcia, czego chciała — spać tutaj? Żeby poszedł i siłą wywalił jej te drzwi z zawiasów, bo w ten sposób chociaż dostanie się do środka? Niech się określi.

    może być ciężko

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko było możliwe, a tym bardziej, jeśli ktoś żył w przekonaniu, że nie da się go nie lubić. I to nie było tak, że Connor uparł się, by cokolwiek udowadniać swojej sąsiadce — po prostu działała mu na nerwy tym wabieniem okolicznych kotów oraz faktem, że nie wyczuwała prostej aluzji, bo koty miały ją mniej-więcej perfekcyjnie w dupie, a w za to w tejże dupie nie miały jego samochodu, na którym urządziły sobie plac zabaw. Dopóki dom, który wynajęła, stał pusty, ten problem nie istniał. Koty pojawiły się wraz z nią i Connor nie miał zamiaru dać się nabrać na ładną buzię, duże oczy i motyw niewiasty w opałach. Chyba. Bo o tym, że oddała mu listy, które wylądowały w jej skrzynce, też nie wiedział. Rachunki płacił wtedy, gdy wyłączali mu prąd, a poza dostawcą prądu nikt nie wysyłał do niego listów.
    — Jaja se robisz? — zapytał wprost, gdy ona postanowiła zapytać o ślady kocich łap na masce.
    Mógł w tej chwili złapać ją za nadgarstek i zaciągnąć przez proszący się o skoszenie trawnik wprost na podjazd, gdzie pokazałby jej każdy ze śladów pozostawionych przez te przeklęte koty, ale nie wierzył w przemoc wobec kobiet. Mordobicie uprawiał za to chętnie z przedstawicielami własnej płci, chociaż ostatnimi czasy jego życie kręciło się wokół pracy, bo brał dodatkowe zmiany, żeby jakoś ogarnąć cały ten grajdoł, w którym został z własnej woli, ale nie zdawał sobie wtedy sprawy, jak ogromną, nigdy niekończącą się inwestycją był dom takich rozmiarów, jak ten, w którym kiedyś mieszkali z rodzicami i Alyssą we czwórkę. Z jednej strony nic go tu nie trzymało, z drugiej nie był jeszcze gotowy, żeby to rzucić.
    Jego sąsiadka najwyraźniej jednak nie robiła sobie jaj, bo ani się nie śmiała, ani nie sprzątnęła jeszcze z jego wycieraczki. Kurwa no, nie był odpowiedzialny za pomaganie jej w dostaniu się do domu po tym, jak zatrzasnęła sobie drzwi, bo robiła coś, co mijało się z celem. Te koty tego nie docenią. Connor nie był jednak na tyle okrutny, żeby udzielać jej wskazówek na temat tego, jak dotrzeć do miejscowego pensjonatu. Był wkurwiony i poirytowany, ale to akurat nie odbiegało zbytnio od tego, co czuł nawet, gdy nikt nie dobijał się do jego drzwi w środku nocy.
    — Kurwa no nie umiem, ale jakie mam wyjście? — rzucił więc całkowicie retorycznym pytaniem, wzdychając ciężko.
    Nie ma to jak wyprowadzić się na kompletne zadupie i nie umieć sobie samodzielnie tego zamka podważyć nożem czy kartą. Connor to pomyślał, ale nie powiedział na głos. Zamiast tego wycofał się w głąb swojego domu, nie zapraszając sąsiadki do środka. Nie zamknął za sobą drzwi, ale po dłuższej chwili pojawił się znowu, a w dłoni ściskał niewielką skrzynkę z narzędziami. I kuchenny nóż. Tak w razie czego.
    — No chodź… Beverly? — rzucił jeszcze, nie do końca pewien jej imienia.
    Nie przedstawiali się sobie oficjalnie, Connor nie był tym typem człowieka, który piekł ciasto i biegł powitać nową sąsiadkę, ale na tym wypizdowie każdy nowy mieszkaniec wzbudzał sensację. Oficjalnie wzięła go na litość i oficjalnie pomagał jej, bo chciał, żeby się odczepiła. Tylko gdyby jeszcze otworzenie tych jej zatrzaśniętych drzwi było takie łatwe. Bo Connor do zadania się przykładał i nawet kazał Beverly świecić telefonem, ale grzebał przy zamku przez dobre piętnaście minut i bez żadnego powodzenia.
    — Uparty skurwysyn — skomentował cicho, odsuwając się na chwilę, żeby pomyśleć. Klęczał przed tymi drzwiami jakby próbował coś od nich wymodlić, głowił się i kombinował, czujnie obserwowany przez swoją najnowsza i jednocześnie najbliższą sąsiadkę, ale nie był w stanie zagwarantować, że cokolwiek z tego wyjdzie. — Mogę je wyważyć. Będzie szybciej — zasugerował jeszcze, chociaż to równałoby się pewnie wymianie nie tylko zamka, ale i całych drzwi. W zależności od tego, jak umiejętnie (lub nie) udało by się mu to zrobić.
    Tracił cierpliwość, więc użycie siły zaczynało wydawać mu się dobrym pomysłem, ale czekał na jakiś komentarz ze strony sprawczyni całego zamieszania.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  3. Mariesville było zadupiem, z którego się uciekało. Nie było sensu zakładać, że ktoś, kto mieszkał tu od urodzenia miał stałą grupkę znajomych, z którymi się trzymał. Jasne, to też nie było kompletnie prawdziwe w każdym wypadku, ale Connor, na przykład, na placach jednej ręki mógłby policzyć tych ludzi z liceum choćby, z którymi jeszcze miał kontakt. I to nie dlatego, że był leniwy i nie chciało mu się utrzymywać tych znajomości czy przyjaźni — niektórzy zakładali zaraz po szkole własne rodziny, inni tyrali na miejscowych farmach czy w sadach, nie mając czasu na wieczorne wyjścia czy weekendowe spotkania, a znakomita większość jechała w stronę Camden, Atlanty, czy nawet poza stan w poszukiwaniu czegoś, co nie było jabłkami. Od tych przeklętych jabłek można było tutaj dosłownie ocipieć i Connor Renshaw czuł, że powoli zaczyna go to dopadać. Jabłkowy obłęd.
    Święty spokój za to był dla niego wręcz nieoceniony, zwłaszcza po tym, jak wyglądały ostatnie lata. Lata od zaginięcie Alyssy, o którym teraz, po tylu latach, czasem starał się wręcz nie myśleć. Nie było o czym myśleć, ale czasem jednak myślał, i wtedy dopadała go irytacja, złość na cały świat, na wszystko i wszystkich, pretensje i frustracja, które był w stanie wyładować nawet na depczącym mu po samochodzie kotach. Sęk w tym, że żadnego jeszcze nie miał okazji przyłapać na gorącym uczynku, co wskazywało na nieprzyjemny w odbiorze fakt — prawdopodobnie były dużo sprytniejsze od niego.
    Zignorował zapewnienia Beverly o tym, że nie robi sobie z niego jaj, tak samo jak jej podziękowania, które latały mu w tej chwili koło nosa. Chciał otworzyć jej te drzwi i pozbyć się problemu, który nie powinien być jego problemem, a jednak już się nim stał. Pokiwał więc tylko głową, gdy wyszło na to, że wiedzieli, jak mają na imię i, gdyby jeszcze kiedyś, po akcji z zablokowanym zamkiem, mieli okazję się spotkać, będą mogli mówić do siebie po tychże imionach.
    — Nie denerwuj mnie, okej? — rzucił teraz, gdy w rezygnacji i poczuciu, że innej opcji nie ma, zaproponował, że po prostu wyważy te drzwi, planując zrobić to najdelikatniej, jak będzie w stanie.
    Nie potrzebował jednak sugestii, że na filmach to łatwiej wygląda, bo to nie był, kurwa, żaden film, tylko późny wieczór po jego dziesięciu kurewsko męczących godzinach w robocie. Nie miał pojęcia, gdzie pracuje Beverly, ale podejrzewał, że nie bolą jej po tym wszystkie gnaty. Nie wyglądała na kogoś, kogo bolą gnaty.
    — Sobie tą latarką świecisz, czy mnie? — zapytał w końcu, wstając z kolan i ruchem ręki wskazując, żeby światło skierowała na drzwi. Bo zaczęła świecić mu po oczach, co przyjemne nie było. Do światła zaczęły też zlatywać się wszędobylskie ćmy oraz inne fruwajki, których w gęsto rosnących w okolicy krzakach nie brakowało.
    Wbrew pozorom, opieranie się ramieniem na drzwiach i rzucanie się na nie jak wyjęta z ryby woda nie było najlepszym możliwym sposobem na ich wyważenie. Connor najpierw kopnął je kilka razy ponad zamkiem, a jego buty pozostawiły na jasnej farbie rozmazane ślady, ale to był w tej chwili najmniejszy problem. Nie czuł jednak, by cokolwiek się luzowało — to nie były byle jakie drzwi. Odwrócił się więc jeszcze plecami do tych drzwi i zasadził im kilka mocniejszych kopniaków, kopiąc nogą do tyłu, zupełnie jak wkurwiony byk na rodeo i wtedy nie tylko poczuł, ale i usłyszał, że coś zaczęło ustępować. Dał sobie więc spokój z kopaniem, spróbował klamki, a potem zaczął znowu gmyrać przy zamku i dopiero teraz, gdy miał pewność, że coś już ustąpiło, oparł się na nich ramieniem i zaczął pchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drzwi ustąpiły — były pęknięte, ucierpiała też framuga i nadawały się do naprawy, a zamek do wymiany. Connor mógłby nazwać tę noc sukcesem, gdyby nie fakt, że wraz z tymi drzwiami, które trzymały się jednak w zawiasach, poleciał do przodu, potykając się przy okazji o próg, a gdy próbował nie przewrócić się za tym progiem, poślizgnął się na jakimś pierdolonym ozdobnym dywaniku, dzięki którymi przywalił w coś łokciem i grzmotnął na podłogę. I przy okazji pożegnał swoją godność.
      — Ja pierdolę, co za gówno — skomentował więc tylko z poziomu wspomnianej podłogi.

      Connor

      Usuń
  4. Connor przekleństw używał jak przecinków i nie wpadłby raczej z własnej inwencji na to, że komuś mogłoby to przeszkadzać. Zwłaszcza, że temu konkretnemu komuś właśnie pomógł dostać się w środku nocy do domu, tym samym zapewniając, że Beverly będzie mogła spać we własnym łóżku, a nie na wycieraczce pod progiem, ale co tam, ważne, że sobie przy tym parę razy zaklął. Jaki on niedobry. Nieludzki wręcz. A mógłby teraz grać na swoim starym i ledwo dyszącym już Xboxie i pić piwo. Mógłby.
    Może gdyby odrobinę mniej przykładał się do swojego zadania i odrobinę mniej szybko chciał z nim rozprawić, to obchodziłby się też z tymi drzwiami odrobinę delikatnej i nie wypieprzyłby się przy pierwszym kroku. Może. Ale on też był już zmęczony i, choć nie miał pojęcia, gdzie pracowała jego nowa sąsiadka, to podejrzewał, że nie przewalała całymi dnami kurewsko ciężkich pudeł i palet. Tak tylko zakładał. Teraz oprócz tego, że bolały go plecy, bolał go również łokieć, a przy okazji był całkiem pewien, że przewracając się, uderzył się jeszcze w tył głowy. Świadczył o tym na przykład fakt, że przed oczami dosłownie migały mu gwiazdki czy inne mroczki i musiał tą głową potrząsnąć, by się ich pozbyć. A potrząsnął nią, ponieważ nagle wprost na jego twarz zaczęły spadać cuchnące kawałki kociego żarcia. No serio. Serio???
    Dlatego stronił od ludzi. Wcale nie dlatego, że od zaginięcia Alyssy zamienił się w odludka, który wolał strzelił sobie kreskę, niż pogadać z kimś o tym, jak mocno odbił się na nim rozpad całej rodziny. Fakt, że stracili motel, że miejscowe dzieciaki jeździły tam teraz na deskorolkach albo włamywały się za zabite deskami drzwi, na których wisiały zniszczone wiatrem i deszczem plakaty z twarzą jego siostry. Connor nie dlatego stronił od ludzi. Stronił od nich, bo go wkurwiali. Uhm. To był powód.
    — Ale się urąbałem — skomentował trochę niewyraźnie, ignorując wyciągniętą rękę Beverly, ale nie dlatego, że miał ją w dupie i taki był samodzielny, a dlatego, że jej zwyczajnie nie widział. Tą ręką, która go nie bolała, złapał za jakiś blat i podniósł się, a gdy tylko stanął na nogach, przeszywający ból z tyłu głowy sprawił, że pochylił się do przodu. — Masz jakiś mrożony groszek? — zapytał zupełnie tak, jakby zamierzał gotować teraz obiad, ale zwyczajnie chciał sobie coś do tego łokcia oraz ubitego łba przyłożyć, a we własnej zamrażarce miał co najwyżej kartony z mrożoną pizzą.
    Connor nie należał do cienkich bolków — a przynajmniej za takiego się nie uważał — i nie jęczał też bez powodu. Gdyby nie ten przeklęty dywanik, na którym tak się wyrąbał, mógłby zostawić przed Beverly otwarte (i wymagające naprawy) drzwi, i pójść do siebie, ale gdyby w tej chwili zdecydował się pokonać dzielące go od własnego domu dwa trawniki, to pewnie na jednym z nich spędziłby resztę nocy.
    — O matko — jęknął jeszcze, a w sumie to nawet i powiedział, ewidentnie pozostając pod ogromnym wrażeniem tego, jak bardzo mogło to boleć. — Idę się położyć — oznajmił, jakby to był jego dom, a nie był. Ale to był dom dziadków Charliego Atkinsa, w którym Connor nie raz bywał, i wiedział, gdzie mieli tutaj niewielki salon, w którym zawsze stała kanapa. I domyślał się, że jeśli jego nowa sąsiadka dorobiła się jakiejś kanapy, to również i tam ją znajdzie.
    Bingo. Teraz będzie na tej kanapie leżał i cierpiał, dopóki nie zostanie poratowany mrożonką. A najlepiej to i dwiema.

    Connor
    🚪🫛❄️

    OdpowiedzUsuń
  5. No nie, nie wypadało upominać człowieka, który pomagał i to jeszcze w dodatku poświęcając swój łokieć oraz głowę. Owszem, Connor bywał lekko… nieokrzesany, ale też nie udawał kogoś, kim nie był i nie zamierzał robić tego przez nową sąsiadką, choć musiał przyznać, że to, jaką młodą i atrakcyjną kobietą była, odrobinę zbiło go w pierwszej chwili z tropu. Bo prawda była taka, że Mariesville nie przyciągało już młodych ludzi — nie mieli tu zwyczajnie czego szukać. Duże, rodzinne biznesy rodów, które mieszkały tutaj od pokoleń, działały dość prężnie i niekoniecznie można było powiedzieć, by brakowało tu pracy, ale na koniec każdego dnia to i tak była zapyziała, zabita dechami dziura, w której największą rozrywkę stanowiło chlanie w miejscowym barze albo jakiś jabłkowy jarmark, który organizowano średnio raz na zmieniającą się porę roku. Po większe rozrywki i jakieś urozmaicenie jeździło się do Camden, a po prawdziwe życie ze wszystkimi udogodnieniami prawdziwej cywilizacji trzeba było zawinąć tyłek do Atlanty. Po co ktoś taki jak Beverly miałby tu przyjeżdżać? Czego, poza niskim czynszem za całkiem niczego sobie, ładny i zadbany dom, mogłaby tu szukać?
    Cholera wie.
    Zresztą, w tej chwili Connora niezbyt to obchodziło, głównie dlatego, że on teraz szukał i znalazł: salon i kanapę, gdzie usiadł sobie bez żadnych ceregieli, bez pytania, czy może, czy mu wolno i takich tam pierdół. Kręciło mu się w głowie i jednocześnie pulsował mu w czaszce tępy ból, który, jak podejrzewał, niedługo ustąpi, ale chwilowo był dosyć nieznośny. Rozparł się na tej kanapie i ktoś niezaznajomiony z tematem mógłby uznać, że jest mu całkiem wygodnie, ale trudno, by było, gdy ostro napierdalały go dwa jakże newralgiczne punkty.
    Miał dość. Był upieprzony dniem w pracy, własnymi nałogami, które sprawiały, że nie zawsze na wszystko miał siły i chęci, bo gdy za dużo wypił albo wciągnął, to też potrafiło go ostro przeczołgać, i teraz jeszcze to. Bo zachciało mu się być dobrym i pomocnym sąsiadem, a w sumie to został do tego niejako zmuszony. A do dupy z taką robotą. Nikomu już nigdy w niczym nie pomoże. To się kompletnie nie opłaca.
    — Dawaj groszek na łokieć i pierożki na głowę — powiedział bez wahania, gdy Beverly, choć mocno zaskoczona jego zachowaniem, spełniła jednak jego prośbę (polecenie?) i podała mu mrożonki. Pozrzucał jej z tej kanapy kilka poduszek, które trzymała tam w niedorzecznej wręcz ilości i może nie było to z jego strony zbyt eleganckie zachowanie.
    Paczkę groszku Connor położył sobie na kolanie i pochylił się do przodu, opierając na mrożonce łokieć, co od razu przyniosło ulgę. Pierożki z kolei wylądowały na jego głowie, gdzie przytrzymywał je ręką. Westchnął długo, ciężko, głośno i boleśnie i siedział tak przez chwilę, prostując się dopiero, gdy Beverly zasugerowała, że obejrzy to stłuczenie. A co tu było do oglądania. Nabił sobie guza i tyle.
    — Nie, dzięki — mruknął, ewidentnie nie przekonany co do jej pomysłu i w tym samym momencie zabrał się za wstawanie na równe nogi, co praktycznie mu się udało, tylko w ostatnim momencie trochę się zachwiał. Paczki groszku i pierożków odłożył na kanapę. — Ale nie powiem, miło było poznać — dodał jeszcze, najwyraźniej teraz tak samo wkurwiony, co i rozbawiony tą sytuacją, a następnie, mrucząc coś jeszcze niewyraźnie pod nosem, ruszył w stronę drzwi, przez które przed chwilą z takim impetem wpadł do środka. — Ktoś będzie ci to musiał naprawić, wpadnij jutro, to dam ci numer — zauważył, zatrzymując się na chwilę przy poszkodowanych drzwiach i framudze, a potem ruszył przed siebie, przeszedł przez trawnik i trzasnął własnymi drzwiami tak donośnie, że słyszeli go pewnie wszyscy sąsiedzi. Nie podeszła mu ta Beverly, ale nie zostawi jej przecież z połamanymi drzwiami, co nie?

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  6. Connor nie darzył sympatią akurat nikogo, kto dobijał się do jego drzwi w środku nocy, informując, że potrzebna jest pomoc. Dochodził do tego jeszcze fakt, że Beverly, odkąd wprowadziła się obok, ściągnęła jeszcze na okolicę hordy kotów, które zainteresowane były jego samochodem i żarciem, które wystawiała na werandzie, ale nie nią samą. Bo Connor, tak najbardziej na świecie, to chciał, żeby wszyscy zostawili go w spokoju. Nie chciał pomagać sąsiadkom, które pakowały się w opały i to w pewnym sensie na własne życzenie, bo nikt nie kazał Beverly zatrzaskiwać jedynych drzwi, które pozwalały na wejście do domu. Connor nie miał takich problemów, bo w razie czego mógłby wejść przez garaż. Ewentualnie włamałby się przez własne okno, tylko potem musiałby je naprawić i wstawiać nową szybę, co mogłoby być odrobinę niewygodne. W każdym razie poradziłby sobie i bardzo cenił ludzi, którzy również sobie radzili. Uważał, że na tym świecie, w tym życiu, w czasach, jakie mieli, trzeba mieć przede wszystkim twardy tyłek, a kiedy patrzył na Beverly, to miał wrażenie, że jej tyłek jest miękki. Nie żeby jakoś szczególnie się na niego gapił. To tylko taka przenośnia. To znaczy, zerknął, gdy była okazja i tyłek miała całkiem fajny, ale nie o tym mowa.
    Był na nią zły. Za te koty, za to, że się przez nią nie wyspał, za to, że po wizycie u niej bolała go i głowa, i łokieć, a ten groszek razem z pierożkami średnio mu pomogły. Nie dotarł nawet do własnego łóżka — wyspał się na kanapie w salonie, chociaż średnie było to spanie, gdy przez kontuzję nie mógł obrócić się na preferowany bok.
    Chujowe to wszystko było, nie ma co.
    Ale spał. I śniło mu się, że jest w The Rusty Nail, że gra w bilarda z kumplami ze szkoły, tymi samymi, którzy w większości już dawno opuścili Mariesville i rozjechali się po całym stanie albo i po kraju, gdy nagle rozległo się jakieś pytanie. Ktoś pukał. Ale w co? W stół do bilarda? W bar? W ściany? W podłogi?
    Nie, kurwa, w jego drzwi.
    Chciał uciszyć to pukanie, więc niechętnie zwlókł się z kanapy, czując tę noc w dosłownie wszystkich gnatach. Ubrany w to samo, co kiedy ostatnio widział Beverly, otworzył jej drzwi, z jakiegoś powodu czując, że to będzie ona. Gotowa uprzykrzyć mu dzień po tym, jak skutecznie zorganizowała mu ostatnią noc.
    — Co kurwa? — zapytał, jedną dłonią trzymając się klamki, a drugą opierając o framugę powyżej wysokości, do której sięgał głową. Słońce waliło mu prosto w oczy, bo front domu wychodził na wschód, więc mrużył je, starając się przyzwyczaić do tego, jak jasno było. — W nocy mówiłem różne rzeczy — zauważył, co w sumie zgadzało się z faktami, ale pamiętał, że wspominał swojej świeżo upieczonej sąsiadce coś o numerze do kogoś, kto ogarnie jej te drzwi. Nie sądził, że wpadnie po niego tak szybko, ale najwyraźniej była jedną z tych upierdliwych osób, które zajebiście czuły się z wczesnym wstawaniem. Morning person, czy jakoś tak. Jebaniutka. — Weź, muszę znaleźć telefon — mruknął teraz głosem człowieka umęczonego, udręczonego i upierdolonego życiem. — Nie wchodź, mam syf — ostrzegł, cofając się w głąb swojego domu. Drzwi pozostawił uchylone, ale sam zniknął w środku i oczekiwał, że Beverly nie przekroczy progu.

    Connor

    OdpowiedzUsuń

  7. Beverly nie mogła tego wiedzieć, ale Connor miał w zwyczaju mówić i oferować różne rzeczy, a potem potrafił nawet o tym nie pamiętać. Miała więc, w pewnym sensie, szczęście, że akurat o tej pomocy, którą jej zaproponował, pamiętał na następny dzień.
    Zdążył już dostrzec, że nowa sąsiadka, jak na kogoś, kto do tej pory generował problemy, a potem wciągał w je niego, bardzo krytycznie podchodziła do tego, jak się zachowywał czy wyrażał. No niestety — jeśli sądziła, że w Mariesville spotka samych miłych i naturalnie uczynnych ludzi, to tkwiła w głębokim błędzie, ale trafiła też w nim na człowieka, który mógł ją szybko z tego błędu wyprowadzić. Wszystko zależało właściwie jedynie od tego, jak pojętną uczennicą będzie, ale Connor nie należał też do cierpliwych nauczycieli. Zresztą, nie będzie jej tłumaczył, że w życiu trzeba mieć twardy tyłek, bo powinna to wiedzieć sama.
    Mariesville nie działało również na zasadzie ślusarzy ogłaszających się w internecie. Tutaj mieszkało się od lat, więc znało się ludzi i wiedziało kto jak, gdzie, z kim, dlaczego i po co. Jeśli Beverly zamierzała tu zostać na dłużej, to powinna już dzisiaj zacząć wykorzystywać każdą okazję na uzupełnienie swojej listy kontaktów.
    Zignorował to, jak fuczała i mruczała na progu jego domu. Musiał znaleźć swój telefon, co wcale nie było łatwym zadaniem, bo ostatnio widział go wczoraj po tym, jak wrócił z pracy. I pamiętał, że miał podłączyć go do ładowania ze względu na niepokojąco niski stan baterii, ale potem zajął się ogarnianiem jakiejś kolacji, później zajmował się tymi przeklętymi drzwiami, które nawet nie były jego drzwiami, a na końcu pierdolnął się w łokieć i łeb, więc o telefonie zapomniał. Leżał więc teraz całkowicie rozładowany nie wiadomo gdzie i Connor podejrzewał, że znajdzie go, ale może jutro. Może za kilka dni. Już mu się to zdarzało, a ponieważ nigdy nie był zbytnio do tego urządzenia przywiązany, nie zawracał sobie tym zbytnio głowy.
    Tylko potrzebował tego numeru, żeby dać go czekającej na progu sąsiadce i mieć spokój na resztę dnia.
    Spokój jednak najwyraźniej wcale nie był mu pisany, bo nie tylko nie znalazł tego telefonu, ale jeszcze usłyszał dobiegający od wejścia pisk, a potem nawet i wrzask oraz kroki świadczące o tym, że Beverly nie potrafiła posłuchać tego, co się do niej mówiło, nawet jeśli zalecenia były dziecinnie wręcz proste.
    — No i czego się drzesz? — zapytał, pojawiając się w pokoju dziennym, do którego wchodziło się prosto po wejściu do domu.
    Niewielki prostokąt ułożony z ciemnobrązowych płytek był jedynym, co oddzielało część przedpokojową od części typowo salonowej, który z kolei wyznaczały drewniane podłogi, proszące o to, żeby ktoś je porządnie wyciklinował i pokrył nową warstwą lakieru.
    Connor przystanął obok stojącej tyłem kanapy, opierając się ramieniem o jej oparcie. Za nim meble oraz zaczynające się kawałek dalej ściany wyznaczały korytarz, z którego można było skręcić do kuchni, na schody, do łazienki albo pójść prosto i wyjść na skrzypiący taras, ogród, który był teraz właściwie tylko trawnikiem, a sama działka graniczyła z lasem, przez który dałoby się dojść do rzeki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pokoju, w którym się teraz oboje z Beverly znajdowali, pająk nie zrobiłby różnicy. Nie było tu skrajnego syfu, tylko po prostu nieporządek. Porozrzucane ubrania, koce i poduszka na jednej z dwóch wydłużonych kanap, świadczące o tym, że Connor czasem tu spał. Telewizor, który we wpadającym przez niedokładnie zasłonięte zasłonami okna słońcu prezentował całkiem pokaźną warstwę kurzu, którą był pokryty. Jakieś szklanki, kubki, nie do końca czyste talerze, pojemniki po jedzeniu na wynos i pudełka po pizzy porzucone na stolikach, ławie czy innych meblach.
      — Jak już skończyłaś robić wszystko poza tym, co kazałem ci robić, to pakuj się do auta. Nie znajdę tego telefonu, podrzucę cię, gdzie trzeba i umówisz się na naprawdę tych drzwi — rzucił, nie widząc zbytnio innej opcji. Z kwitkiem jej nie odeśle, bo jakieś sumienie tam miał. Pokazał jej gestem, gdzie są drzwi — jakby o tym nie wiedziała — z przerzuconych o oparcie kanapy jasnych dżinsów wygrzebał kluczyki od swojego samochodu.

      Connor

      Usuń