1.05.2025

[KP] Beverly Beckett

But as she was leaving
It felt like breathing
Beverly Beckett

There's escape in escaping

Beverly Mae Beckett ——— urodzona 26 maja 2002 roku w Sanford w Północnej Karolinie • Świeżo upieczona rozwódka, ale nie umie wyrzucić obrączki • Nowicjuszka, która do Mariesville zawitała wraz z początkiem maja • Wynajmuje uroczy domek w Riverside Hollow • Ukończyła kurs pedagogiczny z zakresu opieki nad dziećmi • Opiekunka dziecięca w Mariesville Daycare Center • Pani dam sobie, chyba, ze wszystkim radę • Miłośniczka gorącej czekolady z piankami, którą popija oglądając stare komedie romantyczne • Zbyt głośno słucha piosenek o rozstaniu i złamanym sercu, a jeszcze głośniej je śpiewa • Słabość do wszystkich puchatych zwierzątek, a już zwłaszcza do tych miauczących • Galeria w telefonie zapełniona zdjęciami zachodów słońca i śmiesznie wyglądającymi chmurami •

Z uśmiechem potyka się o świat, który nie działa według zasad, które znała.

Chłodne poranki spędza na werandzie swojego nowego domu. Jedyne ciepło daje jej narzucony na plecy wełniany sweter i kubek gorącej herbaty, który oplata dłońmi. W Mariesville życie wygląda zupełnie inaczej, będąc jednocześnie podobnym do tego, które prowadziła w Sanford. Obserwuje mieszkańców, starając się dostosować do ich rytmu codzienności. Każdej napotkanej osobie mówi dzień dobry i wcale nie zraża się zaskoczonymi spojrzeniami. Nie ważne czy spaceruje po okolicy odkrywając uroki miasteczka czy stoi w kolejce do kasy ze swoimi małymi, jednoosobowymi zakupami – każdy może liczyć na wesołe powitanie. W trochę pokraczny sposób stara się nawiązać kontakty z ludźmi. Otacza się samotnością, z którą próbuje się zaprzyjaźnić, ale niezbyt blisko, bo wcale nie chciałaby, aby stała się jej najlepszą przyjaciółką.

Powoli odrzuca od siebie zasady, które wpajano jej przez całe życie. W dzieciństwie potrzebowała ojca do przeżycia, który jako jedyny żywiciel sześcioosobowej rodziny dyktował, jak ma wyglądać codzienność. Od małego uczona była, że jej miejscem jest dom – jako córki, potem żony, w przyszłości matki. Była niespełna osiemnastoletnią panną młodą, kiedy dała przekonać się rodzicom, że sama sobie nie poradzi. Że potrzebuje kogoś, kto poprowadzi ją przez życie. Szybko znalazła się w roli żony z nadzieją, że to wystarczy. Nie minęły cztery lata od ślubu, jak zażądała rozwodu – w imię siebie, choć nigdy przedtem nie odważyła się tych słów wypowiedzieć na głos. Od jednych słyszała, że popełnia straszny błąd, że przecież nawet zdradę można wybaczyć, a małżeństwa tak po prostu się nie skreśla, a naprawia. Inni z kolei poklepywali po plecach biednego Travisa, który pozbył się problematycznej, niedającej mu potomka żony.

Teraz zaczyna od zera w Mariesville. W swoim małym domku z błąkającymi się po okolicy kotami, które – jak na złość – nie dają się oswoić, ale chętnie podjadają wystawione im w miseczkach jedzenie. Radzi sobie raz lepiej, a raz gorzej. Zaliczyła więcej upadków niż wzlotów, ale jakoś sobie radzi. Bo musi. Wciąż nosi w sobie dziwną mieszaninę nawyków, których tak łatwo pozbyć się nie potrafi. Przyłapuje się na składaniu dłoni do modlitwy, choć już przecież nie praktykuje od ponad roku. Odruchowo sięga do szyi, gdzie nosiła srebrny krzyżyk, a który schowany jest w szkatułce. Nadal nie umie gotować w mniejszych ilościach. Dodatkowe porcje zamraża, bo wciąż szuka w sobie odwagi, aby częstować nimi sąsiadów.

Powoli dostosowuje się świata, w którym nie patrzy się na nią przez pryzmat żony czy córki. Chciałaby być pewniejsza siebie, ale póki co z odrobiną nieporadności uczy się, że może mówić nie. I tylko czasem w ciszy czuje ciężar tych wszystkich „powinnaś”, od których tak bardzo chciała się wyrwać.

Dobry, znowu ja!
Kika Gomes na wizerunku. Taylor Swift karcie.

21 komentarzy:

  1. W oczach Connora Renshawa Mariesville nie było miejscem, do którego się przyjeżdża. Stąd się wręcz uciekało i na poparcie swoich słów miał do pokazania zabity dechami rodzinny biznes, miejsce, które kiedyś tętniło życiem, a teraz dzieciaki jeździły po pozostałościach starego parkingu na rolkach albo piły po okolicznych krzakach nielegalnie kupione na stacji benzynowej piwo. Miał ten dom, w którym często zapalał więcej świateł, niż absolutnie potrzebował, bo choć był już przyzwyczajony, że od ścian odbijał się dźwięk jedynie jego kroków, to co jakiś czas przychodziła taka jedna, czasem dwie noce, gdy czuł się tam zwyczajnie nieswojo. Zwykle miał tak, kiedy coś przyćpał albo wypił, i tępy ból głowy albo swędzący nos przypominały mu, czemu popadał w paranoję.
    Dom był w pełni spłacony. Bez kredytu, ale nie na jego imię — nie mógł więc tak po prostu go sprzedać, ale mógł opuścić. Nikt go tu nie trzymał i właściwie nikt by się nie czepiał, gdyby postanowił dać sobie spokój — gdyby władze miasteczka chciały kogoś ścigać, to nie jego, a rodziców, którzy nie dzwonili, dopóki on nie zadzwonił do nich, bo telefon działa przecież w dwie strony. No działa, ale można nie być też bezduszną kurwą i czasem się odezwać. Zapytać, jak leci, czy jest coś, czym wypadałoby się zainteresować, czy nie trzeba z czymś pomóc.
    Ci ludzie tak nie mieli. Popełnili błędy, gdy byli młodzi, podjęli decyzje, których żałowali i zbudowali dla siebie życie, którego nie chcieli, a ten, kto zostawał, płacił potem cenę tych wszystkich porażek, doskonale świadomy, że braknie mu czasu na tym świecie, by je zsumować. Oni tego nie chcieli. On też nie chciał, ale jednocześnie nie potrafił wygrać z poczuciem, że zbyt głęboko już w tym siedzi. Że tkwi w bagnie, które z każdą próbą wyrwania się pochłania go coraz mocniej.
    Może dlatego tak krzywo patrzył na tę laskę, która wynajęła dom obok. Dosłownie stojąc na swoim podjeździe, widział jej drzwi, a kiedy był w jednym z pokoi na piętrze, mógł gapić się prosto w jej okna. Choć tego ostatniego akurat nie robił, bo zwyczajnie nie miał takiej potrzeby. Szybko zauważył się, że poza byciem wariatką, która widziała coś wartego uwagi w Mariesville — tym skończonym zadupiu bez perspektyw — była jeszcze wariatką, która dokarmiała okoliczne koty.
    Głupie dziewczę, wystawiało na werandę miseczki z wodą i karmą, a wieczorami słyszał ją czasem, jak kręciła się po trawniku i szeleściła paczką przysmaków, wabiąc te futrzaki, które rano przeganiał z maski albo dachu własnego samochodu. Niektóre zostawiały mu odciski po brudnych łapach na przedniej szybie, a jednego przyłapał raz, jak hamował pazurami, po tejże szybie zjeżdżając na maskę.
    Nazywała się Beverly Beckett, wynajęła dom po dziadkach Charliego Atkina za osiemset pięćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie i powoli zaczynała wkurwiać swojego najbliższego sąsiada.
    Gdyby Connor Renshaw wiedział, że poważnie wkurwia któregoś ze swoich sąsiadów, nie dobijałby się do ich drzwi w środku nocy. Słyszał wcześniej to jej standardowe kici kici, bo miał uchylone okno. Niedawno wrócił z pracy. Urąbany, umęczony, upieprzony.
    — Chyba sobie jaja robisz — oznajmił więc, twardo, głośno i stanowczo, gdy stanął w szeroko otwartych drzwiach, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu. Od koszulki z motywem Spidermana po kocie przysmaki, które trzymała w dłoni. — Wabisz te futrzaki, a one mają cię w dupę, a potem łażą mi po samochodzie — zauważył, wyciągając rękę by palcem, ponad głową Beverly, pokazać, co miał na myśli. Swojego poobijanego białego GMC, którego mógł parkować w przestronnym garażu, skoro tak bardzo przeszkadzały mu te koty, ale nie będą go jakieś głupie zwierzaki terroryzowały. — Co ty oczekujesz, że ja teraz zrobię? — zapytał, tym razem całkowicie szczerze. Nie miał pojęcia, czego chciała — spać tutaj? Żeby poszedł i siłą wywalił jej te drzwi z zawiasów, bo w ten sposób chociaż dostanie się do środka? Niech się określi.

    może być ciężko

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko było możliwe, a tym bardziej, jeśli ktoś żył w przekonaniu, że nie da się go nie lubić. I to nie było tak, że Connor uparł się, by cokolwiek udowadniać swojej sąsiadce — po prostu działała mu na nerwy tym wabieniem okolicznych kotów oraz faktem, że nie wyczuwała prostej aluzji, bo koty miały ją mniej-więcej perfekcyjnie w dupie, a w za to w tejże dupie nie miały jego samochodu, na którym urządziły sobie plac zabaw. Dopóki dom, który wynajęła, stał pusty, ten problem nie istniał. Koty pojawiły się wraz z nią i Connor nie miał zamiaru dać się nabrać na ładną buzię, duże oczy i motyw niewiasty w opałach. Chyba. Bo o tym, że oddała mu listy, które wylądowały w jej skrzynce, też nie wiedział. Rachunki płacił wtedy, gdy wyłączali mu prąd, a poza dostawcą prądu nikt nie wysyłał do niego listów.
    — Jaja se robisz? — zapytał wprost, gdy ona postanowiła zapytać o ślady kocich łap na masce.
    Mógł w tej chwili złapać ją za nadgarstek i zaciągnąć przez proszący się o skoszenie trawnik wprost na podjazd, gdzie pokazałby jej każdy ze śladów pozostawionych przez te przeklęte koty, ale nie wierzył w przemoc wobec kobiet. Mordobicie uprawiał za to chętnie z przedstawicielami własnej płci, chociaż ostatnimi czasy jego życie kręciło się wokół pracy, bo brał dodatkowe zmiany, żeby jakoś ogarnąć cały ten grajdoł, w którym został z własnej woli, ale nie zdawał sobie wtedy sprawy, jak ogromną, nigdy niekończącą się inwestycją był dom takich rozmiarów, jak ten, w którym kiedyś mieszkali z rodzicami i Alyssą we czwórkę. Z jednej strony nic go tu nie trzymało, z drugiej nie był jeszcze gotowy, żeby to rzucić.
    Jego sąsiadka najwyraźniej jednak nie robiła sobie jaj, bo ani się nie śmiała, ani nie sprzątnęła jeszcze z jego wycieraczki. Kurwa no, nie był odpowiedzialny za pomaganie jej w dostaniu się do domu po tym, jak zatrzasnęła sobie drzwi, bo robiła coś, co mijało się z celem. Te koty tego nie docenią. Connor nie był jednak na tyle okrutny, żeby udzielać jej wskazówek na temat tego, jak dotrzeć do miejscowego pensjonatu. Był wkurwiony i poirytowany, ale to akurat nie odbiegało zbytnio od tego, co czuł nawet, gdy nikt nie dobijał się do jego drzwi w środku nocy.
    — Kurwa no nie umiem, ale jakie mam wyjście? — rzucił więc całkowicie retorycznym pytaniem, wzdychając ciężko.
    Nie ma to jak wyprowadzić się na kompletne zadupie i nie umieć sobie samodzielnie tego zamka podważyć nożem czy kartą. Connor to pomyślał, ale nie powiedział na głos. Zamiast tego wycofał się w głąb swojego domu, nie zapraszając sąsiadki do środka. Nie zamknął za sobą drzwi, ale po dłuższej chwili pojawił się znowu, a w dłoni ściskał niewielką skrzynkę z narzędziami. I kuchenny nóż. Tak w razie czego.
    — No chodź… Beverly? — rzucił jeszcze, nie do końca pewien jej imienia.
    Nie przedstawiali się sobie oficjalnie, Connor nie był tym typem człowieka, który piekł ciasto i biegł powitać nową sąsiadkę, ale na tym wypizdowie każdy nowy mieszkaniec wzbudzał sensację. Oficjalnie wzięła go na litość i oficjalnie pomagał jej, bo chciał, żeby się odczepiła. Tylko gdyby jeszcze otworzenie tych jej zatrzaśniętych drzwi było takie łatwe. Bo Connor do zadania się przykładał i nawet kazał Beverly świecić telefonem, ale grzebał przy zamku przez dobre piętnaście minut i bez żadnego powodzenia.
    — Uparty skurwysyn — skomentował cicho, odsuwając się na chwilę, żeby pomyśleć. Klęczał przed tymi drzwiami jakby próbował coś od nich wymodlić, głowił się i kombinował, czujnie obserwowany przez swoją najnowsza i jednocześnie najbliższą sąsiadkę, ale nie był w stanie zagwarantować, że cokolwiek z tego wyjdzie. — Mogę je wyważyć. Będzie szybciej — zasugerował jeszcze, chociaż to równałoby się pewnie wymianie nie tylko zamka, ale i całych drzwi. W zależności od tego, jak umiejętnie (lub nie) udało by się mu to zrobić.
    Tracił cierpliwość, więc użycie siły zaczynało wydawać mu się dobrym pomysłem, ale czekał na jakiś komentarz ze strony sprawczyni całego zamieszania.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  3. Mariesville było zadupiem, z którego się uciekało. Nie było sensu zakładać, że ktoś, kto mieszkał tu od urodzenia miał stałą grupkę znajomych, z którymi się trzymał. Jasne, to też nie było kompletnie prawdziwe w każdym wypadku, ale Connor, na przykład, na placach jednej ręki mógłby policzyć tych ludzi z liceum choćby, z którymi jeszcze miał kontakt. I to nie dlatego, że był leniwy i nie chciało mu się utrzymywać tych znajomości czy przyjaźni — niektórzy zakładali zaraz po szkole własne rodziny, inni tyrali na miejscowych farmach czy w sadach, nie mając czasu na wieczorne wyjścia czy weekendowe spotkania, a znakomita większość jechała w stronę Camden, Atlanty, czy nawet poza stan w poszukiwaniu czegoś, co nie było jabłkami. Od tych przeklętych jabłek można było tutaj dosłownie ocipieć i Connor Renshaw czuł, że powoli zaczyna go to dopadać. Jabłkowy obłęd.
    Święty spokój za to był dla niego wręcz nieoceniony, zwłaszcza po tym, jak wyglądały ostatnie lata. Lata od zaginięcie Alyssy, o którym teraz, po tylu latach, czasem starał się wręcz nie myśleć. Nie było o czym myśleć, ale czasem jednak myślał, i wtedy dopadała go irytacja, złość na cały świat, na wszystko i wszystkich, pretensje i frustracja, które był w stanie wyładować nawet na depczącym mu po samochodzie kotach. Sęk w tym, że żadnego jeszcze nie miał okazji przyłapać na gorącym uczynku, co wskazywało na nieprzyjemny w odbiorze fakt — prawdopodobnie były dużo sprytniejsze od niego.
    Zignorował zapewnienia Beverly o tym, że nie robi sobie z niego jaj, tak samo jak jej podziękowania, które latały mu w tej chwili koło nosa. Chciał otworzyć jej te drzwi i pozbyć się problemu, który nie powinien być jego problemem, a jednak już się nim stał. Pokiwał więc tylko głową, gdy wyszło na to, że wiedzieli, jak mają na imię i, gdyby jeszcze kiedyś, po akcji z zablokowanym zamkiem, mieli okazję się spotkać, będą mogli mówić do siebie po tychże imionach.
    — Nie denerwuj mnie, okej? — rzucił teraz, gdy w rezygnacji i poczuciu, że innej opcji nie ma, zaproponował, że po prostu wyważy te drzwi, planując zrobić to najdelikatniej, jak będzie w stanie.
    Nie potrzebował jednak sugestii, że na filmach to łatwiej wygląda, bo to nie był, kurwa, żaden film, tylko późny wieczór po jego dziesięciu kurewsko męczących godzinach w robocie. Nie miał pojęcia, gdzie pracuje Beverly, ale podejrzewał, że nie bolą jej po tym wszystkie gnaty. Nie wyglądała na kogoś, kogo bolą gnaty.
    — Sobie tą latarką świecisz, czy mnie? — zapytał w końcu, wstając z kolan i ruchem ręki wskazując, żeby światło skierowała na drzwi. Bo zaczęła świecić mu po oczach, co przyjemne nie było. Do światła zaczęły też zlatywać się wszędobylskie ćmy oraz inne fruwajki, których w gęsto rosnących w okolicy krzakach nie brakowało.
    Wbrew pozorom, opieranie się ramieniem na drzwiach i rzucanie się na nie jak wyjęta z ryby woda nie było najlepszym możliwym sposobem na ich wyważenie. Connor najpierw kopnął je kilka razy ponad zamkiem, a jego buty pozostawiły na jasnej farbie rozmazane ślady, ale to był w tej chwili najmniejszy problem. Nie czuł jednak, by cokolwiek się luzowało — to nie były byle jakie drzwi. Odwrócił się więc jeszcze plecami do tych drzwi i zasadził im kilka mocniejszych kopniaków, kopiąc nogą do tyłu, zupełnie jak wkurwiony byk na rodeo i wtedy nie tylko poczuł, ale i usłyszał, że coś zaczęło ustępować. Dał sobie więc spokój z kopaniem, spróbował klamki, a potem zaczął znowu gmyrać przy zamku i dopiero teraz, gdy miał pewność, że coś już ustąpiło, oparł się na nich ramieniem i zaczął pchać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drzwi ustąpiły — były pęknięte, ucierpiała też framuga i nadawały się do naprawy, a zamek do wymiany. Connor mógłby nazwać tę noc sukcesem, gdyby nie fakt, że wraz z tymi drzwiami, które trzymały się jednak w zawiasach, poleciał do przodu, potykając się przy okazji o próg, a gdy próbował nie przewrócić się za tym progiem, poślizgnął się na jakimś pierdolonym ozdobnym dywaniku, dzięki którymi przywalił w coś łokciem i grzmotnął na podłogę. I przy okazji pożegnał swoją godność.
      — Ja pierdolę, co za gówno — skomentował więc tylko z poziomu wspomnianej podłogi.

      Connor

      Usuń
  4. Connor przekleństw używał jak przecinków i nie wpadłby raczej z własnej inwencji na to, że komuś mogłoby to przeszkadzać. Zwłaszcza, że temu konkretnemu komuś właśnie pomógł dostać się w środku nocy do domu, tym samym zapewniając, że Beverly będzie mogła spać we własnym łóżku, a nie na wycieraczce pod progiem, ale co tam, ważne, że sobie przy tym parę razy zaklął. Jaki on niedobry. Nieludzki wręcz. A mógłby teraz grać na swoim starym i ledwo dyszącym już Xboxie i pić piwo. Mógłby.
    Może gdyby odrobinę mniej przykładał się do swojego zadania i odrobinę mniej szybko chciał z nim rozprawić, to obchodziłby się też z tymi drzwiami odrobinę delikatnej i nie wypieprzyłby się przy pierwszym kroku. Może. Ale on też był już zmęczony i, choć nie miał pojęcia, gdzie pracowała jego nowa sąsiadka, to podejrzewał, że nie przewalała całymi dnami kurewsko ciężkich pudeł i palet. Tak tylko zakładał. Teraz oprócz tego, że bolały go plecy, bolał go również łokieć, a przy okazji był całkiem pewien, że przewracając się, uderzył się jeszcze w tył głowy. Świadczył o tym na przykład fakt, że przed oczami dosłownie migały mu gwiazdki czy inne mroczki i musiał tą głową potrząsnąć, by się ich pozbyć. A potrząsnął nią, ponieważ nagle wprost na jego twarz zaczęły spadać cuchnące kawałki kociego żarcia. No serio. Serio???
    Dlatego stronił od ludzi. Wcale nie dlatego, że od zaginięcia Alyssy zamienił się w odludka, który wolał strzelił sobie kreskę, niż pogadać z kimś o tym, jak mocno odbił się na nim rozpad całej rodziny. Fakt, że stracili motel, że miejscowe dzieciaki jeździły tam teraz na deskorolkach albo włamywały się za zabite deskami drzwi, na których wisiały zniszczone wiatrem i deszczem plakaty z twarzą jego siostry. Connor nie dlatego stronił od ludzi. Stronił od nich, bo go wkurwiali. Uhm. To był powód.
    — Ale się urąbałem — skomentował trochę niewyraźnie, ignorując wyciągniętą rękę Beverly, ale nie dlatego, że miał ją w dupie i taki był samodzielny, a dlatego, że jej zwyczajnie nie widział. Tą ręką, która go nie bolała, złapał za jakiś blat i podniósł się, a gdy tylko stanął na nogach, przeszywający ból z tyłu głowy sprawił, że pochylił się do przodu. — Masz jakiś mrożony groszek? — zapytał zupełnie tak, jakby zamierzał gotować teraz obiad, ale zwyczajnie chciał sobie coś do tego łokcia oraz ubitego łba przyłożyć, a we własnej zamrażarce miał co najwyżej kartony z mrożoną pizzą.
    Connor nie należał do cienkich bolków — a przynajmniej za takiego się nie uważał — i nie jęczał też bez powodu. Gdyby nie ten przeklęty dywanik, na którym tak się wyrąbał, mógłby zostawić przed Beverly otwarte (i wymagające naprawy) drzwi, i pójść do siebie, ale gdyby w tej chwili zdecydował się pokonać dzielące go od własnego domu dwa trawniki, to pewnie na jednym z nich spędziłby resztę nocy.
    — O matko — jęknął jeszcze, a w sumie to nawet i powiedział, ewidentnie pozostając pod ogromnym wrażeniem tego, jak bardzo mogło to boleć. — Idę się położyć — oznajmił, jakby to był jego dom, a nie był. Ale to był dom dziadków Charliego Atkinsa, w którym Connor nie raz bywał, i wiedział, gdzie mieli tutaj niewielki salon, w którym zawsze stała kanapa. I domyślał się, że jeśli jego nowa sąsiadka dorobiła się jakiejś kanapy, to również i tam ją znajdzie.
    Bingo. Teraz będzie na tej kanapie leżał i cierpiał, dopóki nie zostanie poratowany mrożonką. A najlepiej to i dwiema.

    Connor
    🚪🫛❄️

    OdpowiedzUsuń
  5. No nie, nie wypadało upominać człowieka, który pomagał i to jeszcze w dodatku poświęcając swój łokieć oraz głowę. Owszem, Connor bywał lekko… nieokrzesany, ale też nie udawał kogoś, kim nie był i nie zamierzał robić tego przez nową sąsiadką, choć musiał przyznać, że to, jaką młodą i atrakcyjną kobietą była, odrobinę zbiło go w pierwszej chwili z tropu. Bo prawda była taka, że Mariesville nie przyciągało już młodych ludzi — nie mieli tu zwyczajnie czego szukać. Duże, rodzinne biznesy rodów, które mieszkały tutaj od pokoleń, działały dość prężnie i niekoniecznie można było powiedzieć, by brakowało tu pracy, ale na koniec każdego dnia to i tak była zapyziała, zabita dechami dziura, w której największą rozrywkę stanowiło chlanie w miejscowym barze albo jakiś jabłkowy jarmark, który organizowano średnio raz na zmieniającą się porę roku. Po większe rozrywki i jakieś urozmaicenie jeździło się do Camden, a po prawdziwe życie ze wszystkimi udogodnieniami prawdziwej cywilizacji trzeba było zawinąć tyłek do Atlanty. Po co ktoś taki jak Beverly miałby tu przyjeżdżać? Czego, poza niskim czynszem za całkiem niczego sobie, ładny i zadbany dom, mogłaby tu szukać?
    Cholera wie.
    Zresztą, w tej chwili Connora niezbyt to obchodziło, głównie dlatego, że on teraz szukał i znalazł: salon i kanapę, gdzie usiadł sobie bez żadnych ceregieli, bez pytania, czy może, czy mu wolno i takich tam pierdół. Kręciło mu się w głowie i jednocześnie pulsował mu w czaszce tępy ból, który, jak podejrzewał, niedługo ustąpi, ale chwilowo był dosyć nieznośny. Rozparł się na tej kanapie i ktoś niezaznajomiony z tematem mógłby uznać, że jest mu całkiem wygodnie, ale trudno, by było, gdy ostro napierdalały go dwa jakże newralgiczne punkty.
    Miał dość. Był upieprzony dniem w pracy, własnymi nałogami, które sprawiały, że nie zawsze na wszystko miał siły i chęci, bo gdy za dużo wypił albo wciągnął, to też potrafiło go ostro przeczołgać, i teraz jeszcze to. Bo zachciało mu się być dobrym i pomocnym sąsiadem, a w sumie to został do tego niejako zmuszony. A do dupy z taką robotą. Nikomu już nigdy w niczym nie pomoże. To się kompletnie nie opłaca.
    — Dawaj groszek na łokieć i pierożki na głowę — powiedział bez wahania, gdy Beverly, choć mocno zaskoczona jego zachowaniem, spełniła jednak jego prośbę (polecenie?) i podała mu mrożonki. Pozrzucał jej z tej kanapy kilka poduszek, które trzymała tam w niedorzecznej wręcz ilości i może nie było to z jego strony zbyt eleganckie zachowanie.
    Paczkę groszku Connor położył sobie na kolanie i pochylił się do przodu, opierając na mrożonce łokieć, co od razu przyniosło ulgę. Pierożki z kolei wylądowały na jego głowie, gdzie przytrzymywał je ręką. Westchnął długo, ciężko, głośno i boleśnie i siedział tak przez chwilę, prostując się dopiero, gdy Beverly zasugerowała, że obejrzy to stłuczenie. A co tu było do oglądania. Nabił sobie guza i tyle.
    — Nie, dzięki — mruknął, ewidentnie nie przekonany co do jej pomysłu i w tym samym momencie zabrał się za wstawanie na równe nogi, co praktycznie mu się udało, tylko w ostatnim momencie trochę się zachwiał. Paczki groszku i pierożków odłożył na kanapę. — Ale nie powiem, miło było poznać — dodał jeszcze, najwyraźniej teraz tak samo wkurwiony, co i rozbawiony tą sytuacją, a następnie, mrucząc coś jeszcze niewyraźnie pod nosem, ruszył w stronę drzwi, przez które przed chwilą z takim impetem wpadł do środka. — Ktoś będzie ci to musiał naprawić, wpadnij jutro, to dam ci numer — zauważył, zatrzymując się na chwilę przy poszkodowanych drzwiach i framudze, a potem ruszył przed siebie, przeszedł przez trawnik i trzasnął własnymi drzwiami tak donośnie, że słyszeli go pewnie wszyscy sąsiedzi. Nie podeszła mu ta Beverly, ale nie zostawi jej przecież z połamanymi drzwiami, co nie?

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  6. Connor nie darzył sympatią akurat nikogo, kto dobijał się do jego drzwi w środku nocy, informując, że potrzebna jest pomoc. Dochodził do tego jeszcze fakt, że Beverly, odkąd wprowadziła się obok, ściągnęła jeszcze na okolicę hordy kotów, które zainteresowane były jego samochodem i żarciem, które wystawiała na werandzie, ale nie nią samą. Bo Connor, tak najbardziej na świecie, to chciał, żeby wszyscy zostawili go w spokoju. Nie chciał pomagać sąsiadkom, które pakowały się w opały i to w pewnym sensie na własne życzenie, bo nikt nie kazał Beverly zatrzaskiwać jedynych drzwi, które pozwalały na wejście do domu. Connor nie miał takich problemów, bo w razie czego mógłby wejść przez garaż. Ewentualnie włamałby się przez własne okno, tylko potem musiałby je naprawić i wstawiać nową szybę, co mogłoby być odrobinę niewygodne. W każdym razie poradziłby sobie i bardzo cenił ludzi, którzy również sobie radzili. Uważał, że na tym świecie, w tym życiu, w czasach, jakie mieli, trzeba mieć przede wszystkim twardy tyłek, a kiedy patrzył na Beverly, to miał wrażenie, że jej tyłek jest miękki. Nie żeby jakoś szczególnie się na niego gapił. To tylko taka przenośnia. To znaczy, zerknął, gdy była okazja i tyłek miała całkiem fajny, ale nie o tym mowa.
    Był na nią zły. Za te koty, za to, że się przez nią nie wyspał, za to, że po wizycie u niej bolała go i głowa, i łokieć, a ten groszek razem z pierożkami średnio mu pomogły. Nie dotarł nawet do własnego łóżka — wyspał się na kanapie w salonie, chociaż średnie było to spanie, gdy przez kontuzję nie mógł obrócić się na preferowany bok.
    Chujowe to wszystko było, nie ma co.
    Ale spał. I śniło mu się, że jest w The Rusty Nail, że gra w bilarda z kumplami ze szkoły, tymi samymi, którzy w większości już dawno opuścili Mariesville i rozjechali się po całym stanie albo i po kraju, gdy nagle rozległo się jakieś pytanie. Ktoś pukał. Ale w co? W stół do bilarda? W bar? W ściany? W podłogi?
    Nie, kurwa, w jego drzwi.
    Chciał uciszyć to pukanie, więc niechętnie zwlókł się z kanapy, czując tę noc w dosłownie wszystkich gnatach. Ubrany w to samo, co kiedy ostatnio widział Beverly, otworzył jej drzwi, z jakiegoś powodu czując, że to będzie ona. Gotowa uprzykrzyć mu dzień po tym, jak skutecznie zorganizowała mu ostatnią noc.
    — Co kurwa? — zapytał, jedną dłonią trzymając się klamki, a drugą opierając o framugę powyżej wysokości, do której sięgał głową. Słońce waliło mu prosto w oczy, bo front domu wychodził na wschód, więc mrużył je, starając się przyzwyczaić do tego, jak jasno było. — W nocy mówiłem różne rzeczy — zauważył, co w sumie zgadzało się z faktami, ale pamiętał, że wspominał swojej świeżo upieczonej sąsiadce coś o numerze do kogoś, kto ogarnie jej te drzwi. Nie sądził, że wpadnie po niego tak szybko, ale najwyraźniej była jedną z tych upierdliwych osób, które zajebiście czuły się z wczesnym wstawaniem. Morning person, czy jakoś tak. Jebaniutka. — Weź, muszę znaleźć telefon — mruknął teraz głosem człowieka umęczonego, udręczonego i upierdolonego życiem. — Nie wchodź, mam syf — ostrzegł, cofając się w głąb swojego domu. Drzwi pozostawił uchylone, ale sam zniknął w środku i oczekiwał, że Beverly nie przekroczy progu.

    Connor

    OdpowiedzUsuń

  7. Beverly nie mogła tego wiedzieć, ale Connor miał w zwyczaju mówić i oferować różne rzeczy, a potem potrafił nawet o tym nie pamiętać. Miała więc, w pewnym sensie, szczęście, że akurat o tej pomocy, którą jej zaproponował, pamiętał na następny dzień.
    Zdążył już dostrzec, że nowa sąsiadka, jak na kogoś, kto do tej pory generował problemy, a potem wciągał w je niego, bardzo krytycznie podchodziła do tego, jak się zachowywał czy wyrażał. No niestety — jeśli sądziła, że w Mariesville spotka samych miłych i naturalnie uczynnych ludzi, to tkwiła w głębokim błędzie, ale trafiła też w nim na człowieka, który mógł ją szybko z tego błędu wyprowadzić. Wszystko zależało właściwie jedynie od tego, jak pojętną uczennicą będzie, ale Connor nie należał też do cierpliwych nauczycieli. Zresztą, nie będzie jej tłumaczył, że w życiu trzeba mieć twardy tyłek, bo powinna to wiedzieć sama.
    Mariesville nie działało również na zasadzie ślusarzy ogłaszających się w internecie. Tutaj mieszkało się od lat, więc znało się ludzi i wiedziało kto jak, gdzie, z kim, dlaczego i po co. Jeśli Beverly zamierzała tu zostać na dłużej, to powinna już dzisiaj zacząć wykorzystywać każdą okazję na uzupełnienie swojej listy kontaktów.
    Zignorował to, jak fuczała i mruczała na progu jego domu. Musiał znaleźć swój telefon, co wcale nie było łatwym zadaniem, bo ostatnio widział go wczoraj po tym, jak wrócił z pracy. I pamiętał, że miał podłączyć go do ładowania ze względu na niepokojąco niski stan baterii, ale potem zajął się ogarnianiem jakiejś kolacji, później zajmował się tymi przeklętymi drzwiami, które nawet nie były jego drzwiami, a na końcu pierdolnął się w łokieć i łeb, więc o telefonie zapomniał. Leżał więc teraz całkowicie rozładowany nie wiadomo gdzie i Connor podejrzewał, że znajdzie go, ale może jutro. Może za kilka dni. Już mu się to zdarzało, a ponieważ nigdy nie był zbytnio do tego urządzenia przywiązany, nie zawracał sobie tym zbytnio głowy.
    Tylko potrzebował tego numeru, żeby dać go czekającej na progu sąsiadce i mieć spokój na resztę dnia.
    Spokój jednak najwyraźniej wcale nie był mu pisany, bo nie tylko nie znalazł tego telefonu, ale jeszcze usłyszał dobiegający od wejścia pisk, a potem nawet i wrzask oraz kroki świadczące o tym, że Beverly nie potrafiła posłuchać tego, co się do niej mówiło, nawet jeśli zalecenia były dziecinnie wręcz proste.
    — No i czego się drzesz? — zapytał, pojawiając się w pokoju dziennym, do którego wchodziło się prosto po wejściu do domu.
    Niewielki prostokąt ułożony z ciemnobrązowych płytek był jedynym, co oddzielało część przedpokojową od części typowo salonowej, który z kolei wyznaczały drewniane podłogi, proszące o to, żeby ktoś je porządnie wyciklinował i pokrył nową warstwą lakieru.
    Connor przystanął obok stojącej tyłem kanapy, opierając się ramieniem o jej oparcie. Za nim meble oraz zaczynające się kawałek dalej ściany wyznaczały korytarz, z którego można było skręcić do kuchni, na schody, do łazienki albo pójść prosto i wyjść na skrzypiący taras, ogród, który był teraz właściwie tylko trawnikiem, a sama działka graniczyła z lasem, przez który dałoby się dojść do rzeki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W pokoju, w którym się teraz oboje z Beverly znajdowali, pająk nie zrobiłby różnicy. Nie było tu skrajnego syfu, tylko po prostu nieporządek. Porozrzucane ubrania, koce i poduszka na jednej z dwóch wydłużonych kanap, świadczące o tym, że Connor czasem tu spał. Telewizor, który we wpadającym przez niedokładnie zasłonięte zasłonami okna słońcu prezentował całkiem pokaźną warstwę kurzu, którą był pokryty. Jakieś szklanki, kubki, nie do końca czyste talerze, pojemniki po jedzeniu na wynos i pudełka po pizzy porzucone na stolikach, ławie czy innych meblach.
      — Jak już skończyłaś robić wszystko poza tym, co kazałem ci robić, to pakuj się do auta. Nie znajdę tego telefonu, podrzucę cię, gdzie trzeba i umówisz się na naprawdę tych drzwi — rzucił, nie widząc zbytnio innej opcji. Z kwitkiem jej nie odeśle, bo jakieś sumienie tam miał. Pokazał jej gestem, gdzie są drzwi — jakby o tym nie wiedziała — z przerzuconych o oparcie kanapy jasnych dżinsów wygrzebał kluczyki od swojego samochodu.

      Connor

      Usuń
  8. No wybór zawsze jakiś był, ale Beverly wybrała wrzeszczenie i panikowanie, a Connor niezbyt sympatyzował z ludźmi, którzy wrzeszczeli i panikowali. W ogóle nie lubił głośnych ludzi, tak dla zasady, chociaż znosił ich towarzystwo, gdy potrzebował się porządnie znieczulić. Na jego ulubionej formie znieczulenia mógł dosłownie wszystko, nawet znosić to, co w normalnych warunkach wkurwiało go niemiłosiernie. Zresztą, rzadko miał też dość odwagi, by realnie stawiać tym normalnym warunkom czoła. Wolał radzić sobie z tym wszystkim po swojemu, a więc tak, by rzeczywistość jak najmniej go dotykała.
    Teraz jednak Beverly dotknął pająk, a Connor stał ze skrzyżowanymi ramionami i patrzył na nią jak na nienormalną.
    — Dobrze, że cię nie zjadł — podsumował jej przygodę z pająkiem, po którym teraz, dziwnym trafem, nie było nigdzie śladu. Może uciekł na zewnątrz. Może wpełzł do środka i od teraz będzie mieszkał z Connorem i jego syfem. A może nigdy nie istniał, tylko jakiś liść spadł jej na czoło i od razu musiała spanikować, bo była babą.
    Jego siostra też tak panikowała. Potrafiła brzydzić się nawet mrówki, a przy pająkach robiła tyle pisku, że te na pewno bały się jej bardziej niż ona ich. Connor pokręcił głową, niedowierzając temu, czego od wczoraj właściwie był świadkiem.
    Jakim cudem on pozwolił się w to wplątać?
    — No dobra, luz — westchnął, wzruszając ramionami.
    Nie chciała wchodzić, ale już weszła, zobaczyła, jak mieszkał (i nie było tu nic ciekawego do oglądania), więc mógł ją wyprosić. I tak nie mieli tu czego szukać, bo skoro nie mógł znaleźć telefonu, to tego numeru też jej z dupy nie wyciągnie.
    — Nic na tobie nie siedzi — stwierdził, nie wysilając się nawet na tyle, by na Beverly spojrzeć. — A teraz chodź, nie mam całego dnia — rzucił.
    Podszedł do kanapy, przez którą przewieszone były dżinsowe spodnie. Podniósł je i zaczął grzebać po kieszeniach, aż w końcu wydostał z jednej z nich kluczyki od samochodu. Ciemnoczerwony GMC Sierra, model starszy od niego, czekał cierpliwie na podjeździe i Connor po prostu minął Beverly i poszedł prosto do samochodu. Otwierając drzwi od strony kierowcy spojrzał jeszcze w te wciąż otwarte na oścież, do domu, i zawołał:
    — Idziesz, czy nie?
    Trochę go męczyło to niańczenie nowej sąsiadki, ale skoro już zaczął, to wypadałoby skończyć. Wjebał się, pomagając jej wczoraj i pierdoląc o tym, że da jej namiary na kogoś, kto naprawi te drzwi. Dałby, gdyby był dzisiaj w stanie znaleźć swój telefon. Łokieć wciąż go napierdalał, głowa tak samo. Wszystko przypominało mu o tym, że w przyszłości nikomu już nie powinien pomagać, jeśli zależało mu na świętym spokoju.
    — Podwiozę cię, gdzie trzeba — dodał jeszcze, bo Beverly nie wyglądała na zbytnio chętną do wsiadania z nim do jednego samochodu. Zupełnie, jakby miał ją porwać, ale podejrzewał, że gdyby ją porwał, to musiałby jej zwrócić dość szybko wolność, bo najzwyczajniej w świecie zaczęłaby mu działać na nerwy. Zresztą, nia miał w zwyczaju nikogo porywać.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  9. Najważniejsze to być samoświadomym.
    Connor na przykład doskonale wiedział, że jest z niego kawał chama, prostaka i skurwysyna i nawet już z tym nie walczył. Za czasów liceum był miejscowym miłym chłopcem, z dobrymi ocenami, uprzejmym uśmiechem i dziewczyną, która jasno i wyraźnie powiedziała mu, że seks tylko po ślubie, więc zanim zerwali, nie zdążyli się nawet przeruchać na tylnym siedzeniu zaparkowanego w krzakach nad rzeką samochodu. Szkoda. Fajne miała cycki, a teraz, z tego co kojarzył, wyszła za mąż i wyniosła się Macon, a na Facebooka wrzucała zdjęcia z dwójką dzieciaków. Ależ ten czas zapierdala.
    Connor był więc bezczelnym chamem, a Beverly wkurzającą i gadatliwą laską, która jednak przyczepiła się do niego jak rzep do psiego ogona, ALE przecież sam ją wczoraj, w zamroczeniu wywołanym zderzeniem z podłogą, do tego zachęcił, więc miał co chciał. To znaczy tego nie chciał. Ale na to pozwolił. Musiał więc teraz żreć konsekwencje swoich głupich decyzji.
    Usłyszał ten komentarz o rzekomo jadowitym pająku, ale wywrócił jedynie oczami, bo nawet nie miał siły już się na ten temat wypowiadać. Najważniejsze było dla niego teraz, że względnie szybko i sprawnie zapakowali się do samochodu, bo Beverly oczywiście musiała jeszcze poświęcić chwilę na poszukiwania pająka, którego pewnie nigdy nawet nie było, ale gdy została pogoniona, to skutecznie.
    Connor naiwnie liczył, że teraz się zamknie, jednak o tym, że się przeliczył, przekonał się jeszcze zanim zdążył porządnie wyjechać z podjazdu. Radio odpaliło się głośno, gdy tylko samochód poczuł kluczyki w stacyjce, ale trochę niegrzecznie byłoby nim tak napieprzać przy kimś, kto do głośnej muzyki mógł nie być przyzwyczajony. Connor dostosował trochę głośność i dopiero wtedy zdecydował się odpowiedzieć na pytanie Beverly.
    — Kurwa, od urodzenia tu gniję — powiedział więc, co wiedział.
    (Nie)popisał się już po raz kolejny, pogłębiając prawdopodobnie w swojej świeżo upieczonej sąsiadce poczucie, że nie tylko nigdy więcej nie powinna o nic go prosić, ale jeszcze tak ogółem powinna trzymać się od niego z daleka. Jedyne, co miał w tym momencie swoją osobą do zaoferowania to właściwie tylko to, że autentycznie i realnie był trzeźwy. I czysty. A w jego przypadku to wcale nie było takie oczywiste. Spotkała go w jego dobrym momencie, choć nawet nie mogła o tym wiedzieć. A z resztą, po co jej taka wiedza?
    — A ty nie miałaś na jakie zadupie się przeprowadzić? — zapytał, bo w sumie trochę nawet był ciekaw. — Wiesz, stąd się raczej ucieka — dodał, by swoją ciekawość usprawiedliwić.
    Jechali ulicami Mariesville, które były względnie puste. Poza Downtown niewiele się tutaj działo. Jechali trochę za szybko, z muzyką grającą z radia, z opuszczonymi szybami.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  10. No mógł. Zdecydowanie mógł, ale wyciągnęła go z domu w środku nocy, a on w środku nocy zwykle niezbyt się do czegokolwiek nadawał. I to jeszcze po pracy, a ta robota polegała na durnym rypaniu na jeszcze durniejszym magazynie, robocie głupiego, przewalaniu wszystkiego co ciężki i upierdliwe, i pilnowaniu, żeby to miało jakikolwiek sens. Wracał zwykle do tej chałupy, to tej pustej i pogrążonej we wiecznym nieporządku chałupy, i często nawet nie wiedział już, jak się nazywa. A ona mu kazała z tymi drzwiami kombinować. A potem rąbnął się w łeb i w łokieć, który, swoją drogą, wciąż go bolał, ale nie wyrzucał już tego Beverly, bo był uprzejmy. Mogłaby to docenić.
    I to nie było tak, że zaszła mu od wczoraj jakoś szczególnie za skórę. Po prostu… Wkurwiała go. Działała mu na nerwy i przypominała jego siostrę. Alyssa też była głośna, gadatliwa, wszędzie wiecznie obecna. Wchodziła do jego pokoju bez pukania, ale darła się na całą okolicę, gdy on zrobił to samo. Paliła z kumplami ze szkoły trawkę po krzakach, a potem wracała z przekrwionymi oczami, i prosiła, żeby Connor nie mówił rodzicom. Beverly, jak tak na nią patrzył, pewnie nie paliła, choć gdyby była kiedyś zainteresowana, to pewnie mogłaby się domyślić, że poza pomocą z drzwiami znalazłaby u swojego najbliższego sąsiada coś jeszcze. No ale o to chodziło, że ona była trochę jak Alyssa, i jakos strasznie nie mieściło mu się to w głowie. I czuł się z tym odrobinę nieswojo, ale przykrywał to tymi wszystkimi przekleństwami, z których korzystał jak z przecinków, i tym swoim sposobem bycia, jakby na wszystko miał wyjebane i wszystko było mu już perfekcyjnie obojętne.
    Mało brakło, a złapałby pobocze i wyjebałby się teraz do przydrożnego rowu, bo choć nie jechał tak szybko, jak miał w zwyczaju, to wciąż jechał ponad limit, i za mocno wszedł w zakręt. Droga, całe szczęście, była pusta.
    — Nie wkurwiaj mnie, okej? — rzucił tylko, a to pytanie o gnicie w Mariesville, na które sam się poskarżył, najwyraźniej odebrało mu przed sekundą umiejętności prowadzenia.
    Bo tak, kurwa, miał ochotę powiedzieć, ale nie powiedział. Bo wszystko się zjebało, a ja z tym zostałem, cisnęło mu się na usta, ale Beverly była kimś, kogo Connor znał, wbrew własnej woli nawet, od wczoraj. Nie zamierzał spowiadać jej się z historii życia, którą, jeśli będzie wystarczająco zainteresowania, i tak uda jej się pewnie ustalić na własną rękę, bo wszyscy wiedzieli tutaj, co się stało. Każdy dzieciak w miasteczku znał drogę do opuszczonego motelu, a na poczcie, w niektórych sklepach i na posterunku policji wciąż wisiały zniszczone czasem plakaty ze zdjęciem Alyssy, które robiła na koniec roku, to szkolnego albumu.
    — No. Sorry — zreflektował się jednak po chwili, uznając, że chyba był odrobinę za ostry. Beverly prawdopodobnie nie chciała go wkurwić. Tak tylko wyszło. — Jest chujowo, ale mówi się trudno i żyje się dalej — wyjaśnił więc jeszcze tylko. Krótko. Wymijająco. Wulgarnie. Po swojemu.
    Rozmowa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła, ale już w momencie, w którym wjechali w ulicę, z której początku widoczny był podjazd przed domem Charliego Atkinsa, Connor wiedział, że to się dobrze nie skończy.
    — Nie ma go. Ja pierdolę — skomentował, gdy zatrzymali się przed właściwym domem. Podjazd był pusty. — No, coś wspominał, że zabiera Kaylee i dzieci na wakacje, ale nie myślałem, że to już — mruknął w sumie bardziej sam do siebie. — Ech — westchnął jeszcze. — Chcesz skoczyć na coś do żarcia, zanim ci te drzwi naprawię? — zapytał, a potem zabrał się za manewr zawracania.
    No bo on też był w stanie to zrobić. Może nie tak dobrze, jak Charlie Atkins, ale nienajgorzej. Tylko nie chciał, ale teraz to trochę nie miał innego wyjścia.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  11. Sęk w tym, że Connor nie potrzebował niczyjej wyrozumiałości. I nie szukał jej u sąsiadki, wobec której każde kolejne wydarzenie działo się zupełnie wbrew jego woli. Wciągnęła go w swoje koty, swoje drzwi, swoje problemy i to naiwne, dziecinne wręcz podejście, które miała wobec Mariesville, a które chyba już doszczętnie rozniósł jej w proch, bo taki był zły, niedobry i paskudny. A Connor po prostu nie wierzył w roztkliwianie się nad samym sobą i nie lubił nieporadności. Widział, że było coś do zrobienia, to działał, ale robił to w swoim stylu, który najwyraźniej Beverly zupełnie nie odpowiadał, bo serio wyglądała na tym fotelu pasażera, jakby chciała na przemian umrzeć, odpiąć pas i wyskoczyć na drogę oraz po prostu zniknąć.
    Zachowywał się tak, jak zachowywał się zawsze. Nie musiała przypisywać sobie żadnych zasług — jasne, wyglądała na lekko smarkatą, ale co on wiedział i co on się znał. No nic się nie znał, w ogóle to latało mu koło nosa, czy czuła się przy nim jak smarkata czy było jej smutno, źle i niedobrze, bo sąsiad dużo przeklinał i nie lubił, gdy gadała o każdej głupocie albo piszczała, bo zaatakował ją jakiś pająk, którego widziała tylko i wyłącznie ona.
    Jakby no… No nie.
    W samochodzie trochę zamilkła i Connorowi to pasowało, chociaż poczuł się lekko unieszczęśliwiony faktem, że Charlie Atkins miał wszystko w dupie i wybrał się na wakacje. Westchnął znowu, próbując pozbierać własne myśli. Miał ich strasznie dużo, gdy czuł, że chętnie uspokoiłby się jakimś piwem albo nawet niewielką kreską, taką kreseczką jedynie, bo przecież nie mógł pojawić się naćpany w trzy dupska w pracy — tyle rozsądku jeszcze mu zostało. Ale raz już, całkiem niedawno, naciągnął i swoje szczęście, i swój rozsądek, więc starał się bardziej uważać. Beverly nie mogła mieć o tym pojęcia i nie powinna, bo to nie była jej sprawa, ale ani trochę nie było mu łatwo.
    Biorąc pod uwagę te rozjebane drzwi wejściowe, ona też chyba niekoniecznie miała teraz w życiu lekko.
    — A masz parę wolnych stówek, żeby za to zapłacić? — zapytał, jakby to była oczywista oczywistość, a to wszystko brzmiało jak kochana, to nie są tanie rzeczy. Beverly się pewnie domyślała, jednak Connor ją tylko i wyłącznie uświadamiał. — Ogarnę ci je tak, żeby dało się zamykać i otwierać, a jak Charlie wróci za tydzień, to zrobi ci to jak należy za czteropak Bud Lighta, choć sam nie wiem, jak on może pić te szczyny.
    To była oferta. Prosta sprawa — bierzesz albo nie. Connor, jako człowiek, który praktycznie nie miewał paru wolnych stówek, wychodził z założenia, że inni też ich nie mieli i zupełnie odruchowo szukał dla Beverly najbardziej przyjaznej budżetowi opcji. Jeśli wolała coś innego, wystarczy powiedzieć.
    — Wyluzuj, mała — zaśmiał się na sugestię o tym, że ktokolwiek mógłby za nim nie nadążać. — Nieproszony nie gryzę — dodał tonem nawet bardziej niż sugestywnym, a potem skwitował to wszystko śmiechem, uderzył ręką w radio, które nagle przestało łapać sygnał tak dobrze, jak do tej pory, i skoro dogadali się w kwestii jedzenia, zabrał Beverly do samego Downtown, gdzie w Evans Diner mogli zjeść coś smacznego i sycącego.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  12. Connor nie potrzebował wiele, by coś zaczęło działać mu na nerwy. Cholera — czasem sam sobie działał na nerwy, a że ze sobą trudno było mu się, no tak siłą rzeczy, rozstać, strzelał sobie wtedy szybkie piwo albo jeszcze szybszą kreskę i od razu było jakoś inaczej. Problem Beverly z kolei polegał na tym, że za bardzo brała to wszystko dla siebie. Bo to nie było takie poważne, jak próbowała udawać, że jest. Od momentu, w którym zaczęła dobijać się do jego drzwi w środku nocy, ani razu nie wrzuciła na luz. Każde jego słowo przyprawiało ją przenajświętsze oburzenie. Jak przeklinał, to był niedobry. Jak podnosił głos, to od razu niby krzyczał. Jak nie chciał wierzyć w to, że na progu jego domu zaatakował go pająk, który jakimś cudem nigdy nie zaatakował tam jego, bo w ogóle gbur i prostak, skąd on się taki urodził. A jak był dla niej miły i proponował nie tylko pomoc, ale jeszcze lunch, to go, kurwa, nie rozumiała. Po chińsku miał zacząć do niej mówić, żeby zaczęła ogarniać? Bo teraz to on już przestawał nadążać za nią. Za tym, jakie miała oczekiwania.
    Podejrzewał, że naoglądała się jakichś Gilmore Girls albo innych seriali i przyjechała do Maresville z przekonaniem, że tutaj będzie tak samo. Że to będzie urocze miasteczko, w którym każdy każdego zna, każdy uśmiecha się szeroko bez żadnego powodu i każdy ma czas na pogawędki z sąsiadami. No niestety. I to Connorowi akurat przypadł ten wątpliwy zaszczyt wyprowadzenie Beverly z błędu. Jasne, że mógł to zrobić w odrobinę bardziej przystępny sposób, ale nie miał w zwyczaju udawać, że miał do zaoferowania coś więcej poza tym, co rzeczywiście w nim siedziało. A siedziało w nim mnóstwo złości, żalu i poczucia, że świat potraktował go niesprawiedliwie. Wylewał to z siebie praktycznie bez przerwy, nie hamując się jakoś szczególnie nawet w towarzystwie kogoś, kto nie miał prawa tego zrozumieć, ale w sumie to nikt na tym zasranym zadupiu nie byłby w stanie zrozumieć, więc czym on się tak właściwie przejmował?
    No i chuj. Nie przejmował się niczym.
    — Dobra już. Daj spokój. — Machnął lekceważąco ręką, starając się tym gestem dać Beverly znać, że przysługa będzie bezpłatna. Nie chciał od niej za to kasy i nieszczególnie lubił w takich przypadkach dyskutować.
    Zaśmiał się jeszcze sam do siebie, gdy świętym oburzeniem zareagowała na to, jak się do niej zwrócił. Wyglądała lekko gówniarzowato, a poza tym, że strasznie rozgadana, to była jeszcze całkiem śliczna i urocza. No i serio mała. Jak rozdawali wzrost, to pewnie stała w kolejce po zdolności do pyskowania. Niezły wybór.
    — Dokładnie tak, mała. Bo jesteś niska. No i poproś, to nie pożałujesz — rozbestwił się jeszcze odrobinę, bardziej się z nią drocząc, niż sugerując cokolwiek dwuznacznego. To znaczy, trochę sugerował, ale wiadomo, Beverly była już wobec niego wystarczająco negatywnie nastawiona, a on miał dość na głowie, żeby nie celować w te rejony. Ale nie mógł sobie odpuścić tych słów, zwłaszcza, że jej twarz praktycznie zmieniła po nich kolor.
    Zwiała mu z tego samochodu, jakby trzymał ją tam siłą, ale do baru weszli już powoli. Connor przywitał się ze wszystkimi obecnymi kelnerkami, które witały się z nim bardzo ochoczo, a potem wraz z Beverly zajęli stolik przy oknie, ale pod ścianą, w samym kącie. Connor zamówił swoją ulubioną kanapkę z kurczakiem BBQ i mrożoną herbatę, a Beverly musiała zdecydować, na co ma ochotę.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie było nic znowu takiego strasznego w babskich serialach — Connor doskonale przecież pamiętał, kiedy jego własna siostra wpadła w fazę bycia jak Rory Gilmore — i choć niczego z tamtej jej fazy nie rozumiał, to podobało mu się, że wreszcie fiksowała się przez gorące pięć sekund na nauce i książkach, a nie na starszych od siebie chłopakach. Coś obiło mu się, rzecz jasna, o uszy, że Rory Gilmore również nie dokonywała później najmądrzejszych decyzji co do płci przeciwnej, ale… Każda zajawka była fajna, gdy podchodziło się do niej z rozsądkiem i umiarem. Beverly z kolei najwyraźniej zajarała się perspektywą zamieszkania w uroczym, malowniczym miasteczku, gdzie każdy sąsiad będzie się do niej uśmiechał i machał na powitanie, a rzeczywistość była taka, że jej najbliższym sąsiadem był właśnie Connor. A Connor rzygał już tym Mariesville i powtarzał, że trzymają go tu jedynie długi, które porządkował tu po rodzicach i po części po sobie, bo gdyby tego nie zrobił, to jego najłatwiej byłoby znaleźć i złamać mu za niewypłacalność nogę. Albo dwie.
    Zresztą, jeśli Beverly nie chciała, to nie musiała go znać. Umówili się, że ogarną jeszcze te jej drzwi — już się tego podjął, więc o ile nic go nie rozproszy, to słowa zamierzał dotrzymać. Ogółem Connor, poza tym, że dużo klął, szybko się nakręcał, często podnosił głos i nienawidził, ale to tak szczerze i totalnie nienawidził pierdolenia o wszystkim i o niczym, miał w miasteczku reputację człowieka, na którym można polegać. O ile był trzeźwy i czysty, to też miało ogromne znaczenie, ale teraz był, więc właściwie to czuł, że świat stoi dla niego otworem. A przynajmniej drzwi Beverly stały, choć wbrew jej woli.
    A jeśli bardzo chciała, to mogła upiec mu ciasto. Albo podrzucić obiad. Był zbyt prosty, żeby mieć jakieś uczulenia. Gotować potrafił, ale dla samego siebie to mu się nie chciało, więc zwykle tego nie robił. Lądował za to bardzo często właśnie tu, w Evans Diner, gdzie cała obsługa składająca się z młodych i, poza wyjazdem z tego zadupia, pozbawionych innych perspektyw kelnerem, znała go już doskonale. Z jedną chodził w liceum, z drugą przespał się raz na domówce u kumpla w sypialni jego rodziców, gdy ci byli na wakacjach w Wirginii, a trzecia przyjaźniła się kiedyś z jego siostrą.
    Mariesville miało to do siebie, że każdy tu każdego znał. Każda twarz i historia była znajoma. Beverly nie mogła więc jeszcze mieć do końca świadomości, jaką sensację wzbudzała.
    — Żadna do tej pory nie narzekała tak jak ty — pozwolił sobie teraz zauważyć, doskonale świadomy tego, po jak nieziemsko cienkim lodzie stąpa. Beverly, poza tym, że mocno zarumieniona, wyglądała też, jakby w każdej sekundzie była gotowa dać mu w twarz i kazać spierdalać, ale przecież wiedziała (chyba…), że Connor tylko się z nią droczy.
    No i narzekała. Akurat dość często zgłaszała protesty.
    — Nie. To moja nowa sąsiadka — uśmiechnął się zawadiacko, puszczając oczko w stronę Cassie, która, stawiając na stole ich napoje, zaprezentowała też Connorowi swoje szalenie kształtne cycki.
    Cassie mruknęła coś, co zabrzmiało jak bardzo wyraźne mhmmmm i zatrzymała się na chwilę przy ich stoliku, mierząc Beverly spojrzeniem. Nie czuła się zagrożona — Connor już usłyszał od niej, że ma definitywnie spierdalać no i, przede wszystkim, miała teraz chłopaka. Może już narzeczonego. Connor nie nadążał, a w pracy nie wolno jej było nosić pierścionków.
    — Uważaj sobie na niego, to jebany podrywacz — powiedziała w końcu Cassie, a Connor prawie się zapowietrzył, oburzony tym, jak ostrzegała przed nim Beverly.
    — Ani razu jej jeszcze nie próbowałem poderwać, a znamy się od wczoraj! — zawołał prawie za Cassie, która odeszła zająć się pracą. — Tej to się nudzi — skomentował zachowanie kelnerki, którą, owszem, kiedyś poderwał, bo była tą, z którą przespał się na domówce. I miała mu najwyraźniej do dzisiaj za złe, że potem nie skończyli razem, choć w pewnym sensie zrobił jej przysługę. Trafiła na syna dyrektora miejscowej szkoły, awans społeczny miała w kieszeni.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  14. [Aż mnie przeszedł dreszczyk, a na ustach wykwitł nostalgiczny uśmiech - u go gurl, Beverly!
    Jestem pewna, że Maddie odpowiedziałaby na dzień dobry ogromnym uśmiechem i radosnym cześć, po czym wprosiłaby się na te mrożone resztki jedzenia (co z tego, że dopiero co wyszła z obiadu w rodzinnym domu!). A potem zaciągnęłaby Beverly na jakiś festyn i starała się (w swój nieco pokraczny sposób) pomóc jej się zaaklimatyzować w tej naszej mieścince :)

    Jeśli masz ochotę na wątek, a może jakieś specjalne marzenie - drzwi Once Upon a Time (i mojego maila) stoją otworem!]

    Maddie

    OdpowiedzUsuń
  15. Connor nie wiedział, co to Stars Hollow, ale wiedział, że życie to nie jebany serial. A Beverly… No był pewien, że też to wiedziała, musiała wiedzieć, bo poza tym, że sprawiała wrażenie lekko nieogarniętej i mocno roztrzepanej, to jednak jakoś w tym zaplutym Mariesville wylądowała i jakoś tu żyła. Jasne, że ciekawiło go, jak ktoś, kto wyglądał, jakby ledwo co skończył osiemnaście lat ze wszystkich miejsc w stanie, w kraju i na świecie lądował akurat tutaj, rozpoczynając coś, co trącało mu trochę nowym życiem, no ale to tak nie do końca była jego sprawa. W ogóle sprawy Beverly nie były jego sprawami, chociaż zostali sąsiadami, więc siłą rzeczy będą na siebie pewnie wpadać odrobinę częściej, niżby sobie tego życzyli. I Connor jakoś nie miał w zwyczaju udawać kogoś, kim nie był — więc nie udawał też miłego i pomocnego sąsiada. Byłoby chyba gorzej, gdyby zrobił dobre wrażenie, a potem pozwolił swojej prawdziwej osobowości lśnić, a tak… Beverly od razu wiedziała, z kim i z czym ma do czynienia.
    — Trochę narzekasz — poprawił ją jednak, bo narzekała i od samego początku coś jej nie pasowało. A to nie ogarniała, o co mu chodzi, a to za dużo przeklinał, a to za głośno mówił, a to nie był wystarczająco przyjemny.
    Cassie też powiedziała, co wiedziała, a ponieważ w miasteczku przede wszystkim była znana z tego, że jest śliczna i ma fajne cycki, to, standardowo nie powiedziała niczego nadmiernie mądrego. Connor też inteligencją nie grzeszył, chociaż w szkole szło mu całkiem nieźle i nawet miał się załapać na jakieś stypendium, gdyby poszedł na studia, ale przećpał i przepił resztki jakiegokolwiek talentu, który w tym życiu miał. A zresztą. Dawne dzieje.
    — Słuchaj, mała — zaczął teraz dyplomatycznie, zabierając się za swoją szklankę z mrożoną i nieludzko wręcz słodką herbatą. — Jaja sobie z ciebie robię. Nie pcham się tam, gdzie nikt mnie nie zaprasza — oznajmił, czująć, że to już jest ten moment, w którym powinien postawić sprawę jasno, bo Beverly wyglądała na lekko zagubioną w jego podejściu do życia.
    Obecnie sprawy wyglądały między nimi tak, że miał ambitny plan naprawić jej te drzwi na tyle, by się porządnie zamykały. Resztę ogarnie sobie na własną rękę, on zresztą też najzdolniejszy w rękach nie był, po prostu dawał radę.
    Ewidentnie już jej trochę odpuszczał, najwyraźniej albo znudziwszy się niewybrednymi żartami, albo uznawszy, że niekoniecznie chce mu się przekonywać do siebie Beverly, bo w sumie i po co? Kumplami nie będą, to już widział. W żadnym innym sensie nie była nim zainteresowana, bo widziała, jaka z niego katastrofa i w sumie dobrze dla niej, bo były takie, co dały się nabrać, a potem żałowały, że nikt ich nie ostrzegał.
    Siąpali więc jeszcze przez chwilę swoje napoje, aż w końcu dołączyło do nich zamówione jedzenie. Connor był głodny, więc zabrał się za jedzenie i nie zaczepiał swojej świeżo upieczonej sąsiadki, dopóki nie dotarł gdzieś do połowy swojej kanapki.
    — Co ty właściwie tutaj robisz? — zapytał, kiedy już wszystko przegryzł i przełknął. Resztki ogłady jeszcze miał. — Pracujesz gdzieś?

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  16. Connor po prostu twardo stąpał po ziemi, oczywiście jeśli akurat był trzeźwy i czysty. I Beverly też miała w pewnym sensie szczęście, że trafiła na niego w takim momencie, i że nie szukała u niego w środku nocy pomocy, gdy był akurat naćpany albo napruty, bo po pierwsze to by jej u niego nie znalazła, a po drugie postawiłaby płot, byleby tylko się od takiego sąsiada odgrodzić. Przynajmniej miał jej teraz kto naprawić te przeklęte drzwi lub chociaż podjąć próbę ich naprawienia, bo Connor nie za bardzo wierzył, że uda mu się to jakoś niesamowicie. Starał się pomóc, a przy okazji zaprezentował jej w przeciągu zaledwie dwóch spotkań i dwunastu godzin, jaki syf sobą reprezentował.
    No cóż. On był opryskliwy, ona narzekała, dobrali się zajebiście. I tak samo zajebiście będzie im się obok siebie żyło, choć gdyby Beverly zapytała Connora o opinię (pewnie nie zapyta, bo w dupie miała jego opinię, no i całkiem prawidłowo), to doradziłby jej, żeby spierdalała stąd, zanim tu utknie. Nie uważał, by Mariesville było dobrym miejscem do życia. Uroczym — to na pewno. Przyciągało mnóstwo naiwniaków, którzy świeżo co przerobili wszystkie sezony tych nieszczęsnych Gilmore Girls i nagle chciało im się poczuć podobny klimat. Fajnie było spędzić tu urlop. Wpaść na weekend, zjeść parę jabłek, urządzić sobie piknik nad rzeką, przejść się po downtown, ale to by było na tyle. Codzienne życie było w tym miejscu dość… upierdliwe, zwłaszcza, jeśli miało się na pieńku z miejscową policją i jej nieudolnością oraz pierdolonymi starymi babami, które pieprzyły farmazony o twojej rodzinie przy każdej okazji. Ale zaraz — to były problemy i doświadczenia Connora. Więc może doświadczenie z Mariesville zależało od tego, co się tutaj przywoziło. Nie miał pojęcia, co przywiozła Beverly. Podejrzewał, że coś mocnego, bo nie widział żadnego innego powodu, który mógłby zagonić taką młodą laskę z takim świetnym tyłkiem (tak, zauważył już) na takie zaściankowe zadupie, ale nie planował wnikać. Nie jego sprawa.
    Za swoją sprawę obecnie uznawał jedynie jej drzwi, choć teoretycznie to też nie była jego sprawa, ale skoro już się tego podjął, to wypadało dokończyć temat.
    Narzekanie Beverly dało mu się jednak we znaki o tyle, że odechciało mu się z nią droczyć. W ogóle jakiś taki przyjebany się dzisiaj czuł, podejrzewał, że przez to, że się nie wyspał, a zanim spać poprzedniej nocy poszedł, to przecież jeszcze ostro rąbnął w głowę i łokieć. Na głowie guza nie miał, ale na łokciu już zdecydowanie tak. I chciej tu, człowieku, zrobić coś dobrego.
    — Nie myślę, ale skoro mamy obok siebie mieszkać, to może lepiej, żebyś ty nie myślała, że ze mnie napalony zboczeniec — stwierdził, wzruszając ramionami, bo gdyby Beverly nie była jego najbliższą obecnie sąsiadką, to miałby pewnie dużo bardziej wyjebane w to, co o nim myśli. A że jednak była najbliższą sąsiadką, to, musiał przyznać, chyba trochę się przejął. Na tyle, na ile czymkolwiek był w stanie się przejąć.
    Beverly skubała swój posiłek i niemrawo wciągała przez słomkę lemoniadę, o której Connor doskonale wiedział, że była słodka jak skurwysyn, bo urok południowej Georgii polegał właśnie na tym, że we wszystko pakowano to tu tonę cukru. Jego słodka herbata była pewnie mniej słodsza od lemoniady Beverly, w której smak cytryn zabijał cukier.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — O Jezu. Serio? — rzucił w pierwszym odruchu, gdy usłyszał, gdzie pracowała. — Nie wytrzymałbym z gówniarzami — skomentował jeszcze, choć nikt go o ten komentarz nie pytał. — Ale, ej, gratulacje na nowej drodze życia. Czy tam drodze nowego życia — dodał jeszcze, wracając do swojej kanapki, skoro już pochwaliła mu się, że zaczyna tutaj coś nowego. Wciąż by jej to odradził, ale nikt nie pytał go o radę. No własnie. — Ja na magazynie w spożywczaku — odpowiedział jeszcze na pytanie bez jakiejś szczególnej dumy, bo bo nie miał się czym chwalić. Nie zamierzał też chwalić się, że gdyby Beverly kiedyś wybrała się na wycieczkę po miasteczku, to pewnie ewentualnie trafiłaby do opustoszałego motelu, gdzie wciąż wisiały spłowiałe plakaty z wizerunkiem jego siostry. Takie same jak te, które wisiały na lokalnym komisariacie, na poczcie, w na stacji benzynowej za plecami znudzonych kasjerów.

      Connor

      Usuń
  17. Jeśli o Connora chodziło, to Beverly wydawała mu się przede wszystkim mocno nieogarnięta i jeśli było coś, czego jej obecnie życzył, to żeby się ogarnęła, bo, wbrew pozorom, w Mariesville wcale nietrudno było o więcej nieprzyjemnych typków, a on przynajmniej zaliczał się do takich, którzy kierowali się pewnymi zasadami i tych zasad się trzymali. Nie chciał jej zawzięcie udowadniać, że to wcale nie było takie miłe i przyjazne miejsce, jak sobie wyobraziła, ale trochę nie mieściło mu się w głowie, że tak na to wszystko patrzyła. Niepoprawna optymistka się znalazła. No i strasznie szybka była, jeśli trzeba było kogoś surowo ocenić. Znali się od wczoraj, a Connor, który pomógł jej najpierw dostać się w środku nocy do domu (choć wcale nie musiał), a teraz jeszcze zamierzał pomóc ogarnąć te nieszczęsne drzwi (i tego też przecież nie musiał), został uznany za gbura, chama i prostaka. No ładnie z jej strony. Naprawdę ślicznie.
    Sprawiała jednak wrażenie, jakby się go już dość poważnie obawiała, więc Connor spuszczał z tonu, skoro te drzwi wciąż ich łączyły. Potem już będą mogli się wzajemnie ignorować i wymieniać jedynie czysto sąsiedzkimi pozdrowieniami.
    — Bev.. — zaczął znowu, używając skróconej formy jej imienia, choć nie miał tak naprawdę pojęcia, czy Beverly swoje imię w ogóle skracała. Czy bywała Bev, Bevcią, Bevunćią czy tylko i wyłącznie Beverly. — A zresztą. Nieważne — zrezygnował jednak z tego, co chciał powiedzieć. A to było tylko mniej-więcej tyle, że w jego odczuciu miała go już za totalnego zwyrola i wcale by się nie zdziwił, gdyby, już z naprawionymi i względnie funkcjonalnymi drzwiami, zaczęła przed nim po prostu uciekać.
    Cóż. Nigdy nie miał talentu do robienia dobrego pierwszego wrażenia, ale niektóre laski to kręciło. Jego z kolei kręciły fajne tyłki, ładne cycki, długie włosy i brązowe oczy. Kurwa, czy on sobie właśnie opisał Beverly?
    — No tak, przypomnij mi jeszcze, że ze mną trudno się dogadać — wymamrotał pod nosem, jakiś taki jakby wręcz… urażony? Nie, Connor sobie po prostu żartował i, standardowo, ten żart akurat śmieszył tylko jego. Jednocześnie rzeczywiście mogło być trochę prawdy w tym, że łatwiej byłoby Beverly dogadać się z dzieciakami w przedszkolu niż z nim.
    — Boję się pytać, jaka była ta poprzednia, skoro tutaj szukasz lepszej, ale okej — skomentował sobie jeszcze, no bo skoro już trochę rozmawiali, to wypadało coś mówić, ale rozmowa z Connorem, jeśli akurat się na coś nie wkurwiał, składała się właśnie z takich ironicznych komentarzy i cichego plucia na wszystko co pozytywne i radosne.
    Spojrzał na nią po tym tekście o ruchu i dziesięciu tysiącach krokach, jakby była lekko pomylona, a on nie do końca pewien, jak skręcili w tę stronę, jednak to również było jak najbardziej w porządku. Miał jej tylko naprawić drzwi. Potem mogą się już nie znać.
    Connor skończył jeść, a Cassie przyniosła rachunek, który zapłacił go w całości, zostawiając jej solidny napiwek w imię starych i całkiem dobrych czasów.
    — W ten weekend jest ognisko nad rzeką — powiedział, gdy wychodzili już z knajpy i odruchowo przepuszczał Beverly w drzwiach. — Mogę cię zapoznać z paroma osobami. Tak, mam normalnych znajomych — zaproponował w nagłym przypływie olśnienia i geniuszu, bo przecież zapoznanie Beverly z ludźmi w ich wieku będzie idealną okazją, żeby z nim nie musiała mieć już nic więcej wspólnego poza byciem jego sąsiadką.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  18. Connor widział przede wszystkim, że Beverly uważa go za świra. A nawet jeśli jeszcze nie uważała, to pewnie zacznie, gdy już na dzisiejszy dzień ich drogi się rozejdą i drzwi będą naprawione, a oni w odpowiedniej odległości od siebie, czyli każde w swoim własnym domu. Nie uważał, by stosownym więc było poznawanie jej i zadawanie jej nadmiernej ilości pytań, choć w sumie to był całkiem znany z tego, że gdy już się odpowiednio do kogoś przywiązał i przyzwyczaił, to język trochę mu się rozwiązywał. No, a tak poza tym to dwa-trzy piwa też zawsze niezawodnie rozsznurowywały mu gębę, a jak strzelił sobie kreskę, z piwem czy bez, to już w ogóle mógł gadać godzinami, tylko w tym ostatnim przypadku to, co gadał nie miało zbyt wiele sensu. Patrzył teraz na Bev i widział, że poza sąsiadami to nikim więcej nie zostaną, no i to pewnie też dobrze, bo nigdzie nie było przecież napisane, że każdy z każdym musi się przyjaźnić. Poza tym kawałek w lewą stronę Beverly miała kolejnego sąsiada. Nie samotnego i zabójczo przystojnego młodego mężczyznę — tak, Connor miał na myśli siebie — ale zdecydowanie również sąsiada.
    — Piją piwo. Kup takie, żeby ci smakowało — wyjaśnił jeszcze, a potem zebrali się już do drogi powrotnej.
    Connor odstawił Beverly pod swój dom, bo tam przecież parkował, więc musiała tylko przejść po swoim trawniku, by być już u siebie. On w tym czasie zniknął na chwilę we własnym garażu, a gdy z niego wyszedł, miał odpowiedni zestaw narzędzi, żeby kwestii jej drzwi nie pogorszyć. Nie miał pojęcia, czy uda mu się ją polepszyć, ale był na tyle pewny swoich umiejętności, że przynajmniej wiedział, że bardziej jej tego nie spierdoli. Męczył się z nimi za to przez kilka godzin, i była to cała akcja ze zdejmowaniem ich z zawiasów, wierceniem, tłuczeniem się młotkiem i przeklinaniem, kiedy coś nie szło po jego myśli, ale koniec końców drzwi trafiły z powrotem na miejsce. Zamykały się i otwierały, trzymały na miejscu, klucz też działał. Dla Connora był to sukces, resztę mógł dokończyć profesjonalista, który obecnie przebywał na urlopie, ale ogarnięcie tego będzie już zdecydowanie kwestią Beverly. Connor musiał zbierać się do pracy i tyle się tamtego dnia widzieli.
    Ponownie zobaczyli się w sobotni wieczór, a raczej Beverly mogła najpierw zobaczyć z okien swojego domu, że na podjeździe przed domem Connora pojawił się głośny, stary Chevrolet Cheyenne. W dodatku niebieski. Zajebiście niebieski. Kilka minut później Connor był pod drzwiami Beverly, tymi, które wciąż pozostawały naprawione tak, jak on je naprawił, i czekał, aż zamknie je za sobą, żeby mogli zapakować się do auta jego kumpla i pojechać w miejsce nad rzeką, w którym zwykle odbywały się wszelkie imprezy.
    — Bev, to jest Hunter — powiedział, z jakiegoś dziwnego powodu skracając jej imię, gdy się do niej zwracał. Connor zapakował się na siedzenie pasażera, Beverly musiała usiąść z tył, ale było tam czysto i wygodnie, tylko na siedzeniu i podłodze obok stało dużo czteropaków piwa, a luzem leżały też dwie czy trzy większe butelki czegoś znacznie mocniejszego. — Hunter, to jest Beverly — dodał jeszcze, przedstawiając jej swojego kumpla, z którym znał się jeszcze ze szkoły.
    Hunter był wysoki, wyższy od Connora, mocno zbudowany i wiecznie uśmiechnięty. Po drodze mieli jeszcze zgarnąć jego dziewczynę, która mieszkała znacznie bliżej rzeki, ale na szczęście na tyle samochodu było dość miejsca, by zmieścić tam jeszcze ze trzy laski. Odwrócił się w stronę Beverly i skinął głową.
    — Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział no i oficjalnie Beverly znała w tym miasteczku już kolejną osobę. — Ej, mówiłeś, że jest ładna, ale nie że aż tak — rzucił jeszcze bez żadnej żenady, obracając się w stronę Connora, który bez wahania strzelił go ręką w ten pusty łeb tak, że aż obrócił mu daszek od czapki, którą Hunter wiecznie nosił na głowie.
    — Jedź, debilu — powiedział mu tylko, tak po przyjacielsku i silnik starego chevroleta zawył niemiłosiernie głośno, gdy cofali z podjazdu.

    Connor

    OdpowiedzUsuń