25.06.2025

[KP] Luke Carter

Image 1 Image 2
LUKE CARTER
3/11/1990, Springfield, MO — zaciągnął się do wojska zaraz po opuszczeniu sierocińca, gdzie wychował się od 10 roku życia — operator Delta Force, w świetle opinii publicznej sierżant 75. Pułku Rangersów stacjonujący w Fort Moore — Sapper Tab ⟶ Ranger Tab ⟶ SOF ⟶ Delta — właściciel niewielkiej kawalerki w Atlancie, gdzie pomieszkuje między przydziałami, o ile nie ciągnie go w świat — aktualnie wynajmuje pokój w pensjonacie Sunny Meadows Bed & Breakfast — nowicjusz, w mieście od niedawna, tym razem z misją osobistą — dorywczo przygrywa na gitarze w The Rusty Nail  powiązania
Wojna nigdy nie miała dla niego nic wspólnego z chwałą. Nie była spełnieniem marzeń o odwadze czy honorze; stanowiła jednak podwalinę dla wszystkiego, co znał i z czym potrafił się utożsamić jako krew z krwi kogoś, kto pole walki miał w zwyczaju zabierać ze sobą do domu. Wojna zagrzewała miejsce w pościeli, zasiadała przy stole, kłębiła się w pełnej napięcia ciszy towarzyszącej rodzinnym wycieczkom, wirowała z drobinkami kurzu nad drewnianym tarasem i zaciskała się ciasną pętlą na sercu, ilekroć drgało zbyt mocno, wychylając ku innemu sercu.

Matka odeszła na długo przed tym, jak do domu przyniesiono złożoną starannie flagę, jednak to ojca wojna odebrała mu najpierw; myśl po myśli, gest po geście i słowo po słowie. Ciepło zastąpiła chłodem, bliskość dystansem, a czułość szorstkością, na co jako dziecko nie był gotów. I choć wtedy tego nie rozumiał — teraz rozumie doskonale: ten cień wyścielający dno duszy w sposób, którego nie da się zauważyć od razu, a dopiero z czasem; który rzutuje nie tylko na niego, ale również na ludzi w jego otoczeniu. Przede wszystkim na ludzi w jego otoczeniu.

Kiedy podpisywał pierwszy kontrakt, ręka drżała mu jak po taniej amfetaminie, ale wtedy nie widział dla siebie innej przyszłości. Ledwie wkroczył w dorosłość, za jego plecami wciąż zdawała się skrzypieć pamiętająca okres secesji brama sierocińca, a perspektywy były wąskie. Posterunek rekrutacji jawił mu się w tamtym czasie jako wybawienie, szczególnie kwadrans po opuszczeniu murów, które przez lata nazywał domem i gdzie nie mógł już wrócić.

Z upadku ojca wyciągnął jednak lekcję, obiecując sobie, że nie popełni tych samych błędów. Że nie zamknie się na innych, ani na czające w zakamarkach świata dobro, nawet jeśli ciężko jest w nie wierzyć, na co dzień obcując z zatrważającym złem. Jeszcze ciężej jest je do siebie dopuścić, wie o tym dobrze, ale wie też, jak łatwo zatracić się w mroku. Zna cenę tego zatracenia, więc każdego dnia przekracza swoje granice; nie tylko na terytorium wroga, ale również wśród ludzi.

Bo wojna to nie tylko walka z narzuconym przez postawionego wysoko fanatyka dzielenia społeczeństwa na dwoje przeciwnikiem, to przede wszystkim walka ze sobą: ze swoim lękiem, złością, poczuciem winy i wyobcowania. To walka z czasem i o życie; nie o to, które może stracić, ale o to, które już traci, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku — stojąc w miejscu, kiedy wszyscy wokół idą dalej: zakładają rodziny i budują przyszłość, otaczając się tymi, na których mogą polegać. Zawsze.

On za to polegać może jedynie na sobie i tylko sobie może dziękować za taki stan rzeczy. Wybrał tę drogę dobrowolnie, choć im dłużej nią podąża, tym mniej jest pewien czy był to świadomy wybór, czy tylko próba załatania dziury w sercu, której koniec końców nie załatał, a jedynie rozciągnął do monstrualnych rozmiarów.

Wydawać by się mogło, że Mariesville to odpowiednie miejsce dla człowieka jego pokroju. Mówi się, że szuka tu ciszy i spokoju, jak wielu przed nim, z tym że jego cisza i spokój podobno mają imię. Oraz nastoletniego syna.

Tak słyszał.

Cześć!
Jeszcze się oszukuję, że coś może ze mnie być.
Szukamy wszystkiego. Do oddania mam pewną panią. 
Po więcej informacji zapraszam tutaj: nothingetsforgiven@gmail.com. 

4 komentarze:

  1. [Hej,
    Witamy Luke'a z powrotem z Mariesville i mamy nadzieję, że tym razem zadomowi się tu na dłużej.]

    Wendy, Delio, Monti & Liberty

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdawało się, że od samego rana ten dzień zwiastował coś niedobrego. Pal licho, gdyby chodziło tylko o zwykłą porażkę… Nie, to była czysta katastrofa.

    Najpierw, o poranku, gdy miała zawieźć Matty’ego do szkoły, a potem siebie do pracy, samochód zwyczajnie nie chciał odpalić. Nie powinna się dziwić, ten stary, ciemnoniebieski gruchot coraz częściej odmawiał współpracy. Mniejsza o to, że tapicerka na drzwiach po stronie kierowcy zaczynała się odklejać, a ciemne obicia foteli dawno poszarzały, bo choć silnik od dawna brzmiał, jak gdyby prosił już o emeryturę, to ciągle woził ją tam i z powrotem — do świata, w którym była wszystkim dla tego niesfornego chłopca na tylnym siedzeniu. I to jej wystarczało.

    Tylko że od jakiegoś czasu auto było kapryśne, a kontrolka silnika na desce rozdzielczej mrugała od tygodni. Scott, miejscowy mechanik, w jej oczach bagatelizował sprawę. „To pewnie nic, dopóki nie dymi”. No cóż, dymu nie było, ale samochód w ogóle nie chciał odpalić… Na szczęście w pobliżu był pan Thomas, który coś podziałał i za trzecim razem Altima wreszcie ruszyła. Ulga, ale i mała katastrofa, bo przez ten incydent stracili ponad pół godziny. Matty wpadł do szkoły pięć minut przed zajęciami, a ona do pracy spóźniona o dwadzieścia, bo znowu robili prace drogowe na nowym osiedlu Pinehill Estates. Dobra, Mads, dasz radę. Powtarzała sobie mantrę, która dotychczas pomagała. Niemal prawie zawsze. Pewnie i tym razem by pomogła, gdyby nie fakt, że szef tego dnia miał wyjątkowo paskudny humor, jej wiadomość o opóźnieniu nie dotarłą, a ona dostała reprymendę za brak odpowiedzialności podczas dostawy. Dostawy?, powtarzała w myślach. Przecież był wtorek… Prawda? Spojrzała na kalendarz. Nie, była środa.
    Poczuła zimny pot na karku, gdy na podjeździe do sklepu stała już furgonetka ze świeżymi zapasami, a jej w głowie dudniło, że Matty ma dziś konsultacje, a nic na nie nie zabrał. Mały leń nawet nie pomyślał, ślepo polegając na matce. No cóż, pal licho, znów, bo co miała powiedzieć?

    Była gotowa przetrwać ten tragiczny poranek, zły humor szefa (który później ją przeprosił i pozwolił na dłuższą przerwę) oraz pokręconą dostawę. Później miało być już tylko z górki… Tylko że nie było. Sezon się zaczął, a to oznaczało mnóstwo turystów, których z jakiegoś powodu ciągnęło do Pinehill Estates. Nigdy jej to nie przeszkadzało, ale większość z nich tym razem była wyjątkowo opryskliwa i wredna. Musiała ich uspokajać, że nie próbuje ich okraść — a pech chciał, że zdarzyły się pomyłki przy nabijaniu towaru, bo w głowie wciąż miała te cholernie ważne konsultacje, kapryśny silnik i pieprzonego Wellsa, który znowu ją ośmieszył i zostawił na lodzie. Wiedziała, że powinna się uczyć na błędach, ale mimo wszystko weszła znów do tej samej wody. Głupia. Głupia. Po prostu głupia.

    — Madeline, dobra robota, poradziłaś sobie — powiedział pan David, zmierzając w stronę biura. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, a potem spojrzała na zegarek i od tej chwili odliczała tylko minuty do końca zmiany, licząc, że pasmo porażek i katastrof zakończy się, gdy przekroczy próg wyjścia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy wybiła czwarta dwie, Maddie wsiadała już do samochodu, zerkając w niebo ciężkie od chmur. Zanosiło się na ulewę, taką z błyskawicami, którą Matty znosił gorzej niż cokolwiek innego. Wiedziała, że pogoda ma się pogorszyć, dlatego tym bardziej zależało jej, by odebrać go ze szkoły. Zwykle dojeżdżała tam ze sklepu w kwadrans, bo podstawówka znajdowała się w tej samej dzielnicy. Czasem Matty wpadał po prostu do niej do pracy, tak było we wtorki. Ale dziś przecież była środa. Dziś miał więc jeszcze konsultacje z panią Morgan, które kończyły się za piętnaście minut. Właśnie tyle, ile potrzebowała, by dotrzeć pod szkołę i zaczekać. Matty wiedział, że tam będzie — napisała mu wiadomość, gdy tylko znalazła chwilę między klientami. Ale nie mogło być przecież tak prosto.

      Altima znowu odmówiła posłuszeństwa. Maddie przekręciła kluczyk. Raz. Dwa. Trzy. Odpowiedziało jej jedynie żałosne rzężenie silnika. Zerknęła na telefon — 4:11, zero kresek zasięgu, a pierwsze krople deszczu rozbijały się już o przednią szybę. Powietrze zrobiło się ciężkie i lepkie. Zaraz lunie.
      Oczekiwała grzmotu. Ale zamiast niego, usłyszała dziwne gruchnięcie spod maski i zauważyła, jak z przodu auta unosi się smużka dymu. Katastrofa.

      — Pięknie, tego mi brakowało! — warknęła, uderzając dłonią w kierownicę. Czwarta piętnaście. Przetarła spocone czoło, po czym z impetem wysiadła z auta, nie przejmując się tym, że deszcz przybrał na sile. Była już przemoczoną nerwową matką z niesprawnym samochodem i zasięgiem jak w dżungli. Wyjęła telefon, próbując dodzwonić się do Matty’ego. Użytkownik nie odpowiada. Spróbuj ponownie później. Zacisnęła szczęki. To niedaleko, przecież pewnie już wychodzi. Ma prawie trzynaście lat, nie jest głupi i wszyscy go tutaj znają. W razie czego trafi do sklepu. Ale musiała jakoś skontaktować się ze Scottem. Może on zdoła po nią podjechać, może wie, co zrobić z tą przeklętą Altimą.

      Zaczęła wystukiwać numer, gdy tuż przed jej samochodem zahamował jakiś obcy jej samochód. Serce jej zamarło, gdy drzwi się otworzyły i wysiadł z niego Matty, a obok niego jakiś mężczyzna. Maddie zbladła.

      — Cześć, mamo — powiedział chłopiec, podchodząc — Czemu dymi z samochodu?

      — Matthew! Co ty tu robisz? Miałeś być jeszcze na konsultacjach!

      — Nie było pani pedagog. Może to i dobrze, bo i tak się nie przygotowałem — rzucił z rezygnacją, wzruszając ramionami — Poszedłem z chłopakami na hot doga, a potem wracałem przez szkołę, a jak zaczęło padać, ten pan... Ee, Luke, powiedział, że cię zna, i mnie podrzucił.

      Maddie spojrzała na mężczyznę, którego absolutnie nie znała. Tak jej się chociażby wydawało.

      — Matthew, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie wsiadał do auta z obcymi ludźmi? Nawet jeśli miałabym znać pana Luke’a, ty go nie znasz! — rzuciła ostrym tonem, po czym zwróciła się do kierowcy — Dziękuję za pomoc, naprawdę — głos miała napięty, uprzejmy tylko z pozoru, choć w pewnym stopniu była wdzięczna. W końcu przywiózł chłopca do matki, więc chyba był dobrym, nieszkodliwym człowiekiem. Mimo to, zlustrowała mężczyznę wzrokiem. Blondyn, wysoki, postawny. Nie pasował do Mariesville, na pewno nie był miejscowym.

      Mads

      Usuń