LUKE CARTER
3/11/1990, Springfield, MO — zaciągnął się do wojska zaraz po opuszczeniu sierocińca, gdzie wychował się od 10 roku życia —operator Delta Force, w świetle opinii publicznej sierżant 75. Pułku Rangersów stacjonujący w Fort Moore — Sapper Tab ⟶ Ranger Tab ⟶ SOF ⟶ Delta — właściciel niewielkiej kawalerki w Atlancie, gdzie pomieszkuje między przydziałami, o ile nie ciągnie go w świat — aktualnie wynajmuje pokój w pensjonacie Sunny Meadows Bed & Breakfast — nowicjusz, w mieście od niedawna, tym razem z misją osobistą — dorywczo przygrywa na gitarze w The Rusty Nail —powiązania
Wojna nigdy nie miała dla niego nic wspólnego z chwałą. Nie była spełnieniem marzeń o odwadze czy honorze; stanowiła jednak podwalinę dla wszystkiego, co znał i z czym potrafił się utożsamić jako krew z krwi kogoś, kto pole walki miał w zwyczaju zabierać ze sobą do domu. Wojna zagrzewała miejsce w pościeli, zasiadała przy stole, kłębiła się w pełnej napięcia ciszy towarzyszącej rodzinnym wycieczkom, wirowała z drobinkami kurzu nad drewnianym tarasem i zaciskała się ciasną pętlą na sercu, ilekroć drgało zbyt mocno, wychylając ku innemu sercu.
Matka odeszła na długo przed tym, jak do domu przyniesiono złożoną starannie flagę, jednak to ojca wojna odebrała mu najpierw; myśl po myśli, gest po geście i słowo po słowie. Ciepło zastąpiła chłodem, bliskość dystansem, a czułość szorstkością, na co jako dziecko nie był gotów. I choć wtedy tego nie rozumiał — teraz rozumie doskonale: ten cień wyścielający dno duszy w sposób, którego nie da się zauważyć od razu, a dopiero z czasem; który rzutuje nie tylko na niego, ale również na ludzi w jego otoczeniu. Przede wszystkim na ludzi w jego otoczeniu.
Kiedy podpisywał pierwszy kontrakt, ręka drżała mu jak po taniej amfetaminie, ale wtedy nie widział dla siebie innej przyszłości. Ledwie wkroczył w dorosłość, za jego plecami wciąż zdawała się skrzypieć pamiętająca okres secesji brama sierocińca, a perspektywy były wąskie. Posterunek rekrutacji jawił mu się w tamtym czasie jako wybawienie, szczególnie kwadrans po opuszczeniu murów, które przez lata nazywał domem i gdzie nie mógł już wrócić.
Z upadku ojca wyciągnął jednak lekcję, obiecując sobie, że nie popełni tych samych błędów. Że nie zamknie się na innych, ani na czające w zakamarkach świata dobro, nawet jeśli ciężko jest w nie wierzyć, na co dzień obcując z zatrważającym złem. Jeszcze ciężej jest je do siebie dopuścić, wie o tym dobrze, ale wie też, jak łatwo zatracić się w mroku. Zna cenę tego zatracenia, więc każdego dnia przekracza swoje granice; nie tylko na terytorium wroga, ale również wśród ludzi.
Bo wojna to nie tylko walka z narzuconym przez postawionego wysoko fanatyka dzielenia społeczeństwa na dwoje przeciwnikiem, to przede wszystkim walka ze sobą: ze swoim lękiem, złością, poczuciem winy i wyobcowania. To walka z czasem i o życie; nie o to, które może stracić, ale o to, które już traci, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku — stojąc w miejscu, kiedy wszyscy wokół idą dalej: zakładają rodziny i budują przyszłość, otaczając się tymi, na których mogą polegać. Zawsze.
On za to polegać może jedynie na sobie i tylko sobie może dziękować za taki stan rzeczy. Wybrał tę drogę dobrowolnie, choć im dłużej nią podąża, tym mniej jest pewien czy był to świadomy wybór, czy tylko próba załatania dziury w sercu, której koniec końców nie załatał, a jedynie rozciągnął do monstrualnych rozmiarów.
Wydawać by się mogło, że Mariesville to odpowiednie miejsce dla człowieka jego pokroju. Mówi się, że szuka tu ciszy i spokoju, jak wielu przed nim, z tym że jego cisza i spokój podobno mają imię. Oraz nastoletniego syna.
Matka odeszła na długo przed tym, jak do domu przyniesiono złożoną starannie flagę, jednak to ojca wojna odebrała mu najpierw; myśl po myśli, gest po geście i słowo po słowie. Ciepło zastąpiła chłodem, bliskość dystansem, a czułość szorstkością, na co jako dziecko nie był gotów. I choć wtedy tego nie rozumiał — teraz rozumie doskonale: ten cień wyścielający dno duszy w sposób, którego nie da się zauważyć od razu, a dopiero z czasem; który rzutuje nie tylko na niego, ale również na ludzi w jego otoczeniu. Przede wszystkim na ludzi w jego otoczeniu.
Kiedy podpisywał pierwszy kontrakt, ręka drżała mu jak po taniej amfetaminie, ale wtedy nie widział dla siebie innej przyszłości. Ledwie wkroczył w dorosłość, za jego plecami wciąż zdawała się skrzypieć pamiętająca okres secesji brama sierocińca, a perspektywy były wąskie. Posterunek rekrutacji jawił mu się w tamtym czasie jako wybawienie, szczególnie kwadrans po opuszczeniu murów, które przez lata nazywał domem i gdzie nie mógł już wrócić.
Z upadku ojca wyciągnął jednak lekcję, obiecując sobie, że nie popełni tych samych błędów. Że nie zamknie się na innych, ani na czające w zakamarkach świata dobro, nawet jeśli ciężko jest w nie wierzyć, na co dzień obcując z zatrważającym złem. Jeszcze ciężej jest je do siebie dopuścić, wie o tym dobrze, ale wie też, jak łatwo zatracić się w mroku. Zna cenę tego zatracenia, więc każdego dnia przekracza swoje granice; nie tylko na terytorium wroga, ale również wśród ludzi.
Bo wojna to nie tylko walka z narzuconym przez postawionego wysoko fanatyka dzielenia społeczeństwa na dwoje przeciwnikiem, to przede wszystkim walka ze sobą: ze swoim lękiem, złością, poczuciem winy i wyobcowania. To walka z czasem i o życie; nie o to, które może stracić, ale o to, które już traci, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku — stojąc w miejscu, kiedy wszyscy wokół idą dalej: zakładają rodziny i budują przyszłość, otaczając się tymi, na których mogą polegać. Zawsze.
On za to polegać może jedynie na sobie i tylko sobie może dziękować za taki stan rzeczy. Wybrał tę drogę dobrowolnie, choć im dłużej nią podąża, tym mniej jest pewien czy był to świadomy wybór, czy tylko próba załatania dziury w sercu, której koniec końców nie załatał, a jedynie rozciągnął do monstrualnych rozmiarów.
Wydawać by się mogło, że Mariesville to odpowiednie miejsce dla człowieka jego pokroju. Mówi się, że szuka tu ciszy i spokoju, jak wielu przed nim, z tym że jego cisza i spokój podobno mają imię. Oraz nastoletniego syna.
Tak słyszał.
Cześć!
Jeszcze się oszukuję, że coś może ze mnie być.
Szukamy wszystkiego. Do oddania mam pewną panią.
Po więcej informacji zapraszam tutaj: nothingetsforgiven@gmail.com.
[Hej,
OdpowiedzUsuńWitamy Luke'a z powrotem z Mariesville i mamy nadzieję, że tym razem zadomowi się tu na dłużej.]
Wendy, Delio, Monti & Liberty
[Elo, wariacie.]
OdpowiedzUsuńZdawało się, że od samego rana ten dzień zwiastował coś niedobrego. Pal licho, gdyby chodziło tylko o zwykłą porażkę… Nie, to była czysta katastrofa.
OdpowiedzUsuńNajpierw, o poranku, gdy miała zawieźć Matty’ego do szkoły, a potem siebie do pracy, samochód zwyczajnie nie chciał odpalić. Nie powinna się dziwić, ten stary, ciemnoniebieski gruchot coraz częściej odmawiał współpracy. Mniejsza o to, że tapicerka na drzwiach po stronie kierowcy zaczynała się odklejać, a ciemne obicia foteli dawno poszarzały, bo choć silnik od dawna brzmiał, jak gdyby prosił już o emeryturę, to ciągle woził ją tam i z powrotem — do świata, w którym była wszystkim dla tego niesfornego chłopca na tylnym siedzeniu. I to jej wystarczało.
Tylko że od jakiegoś czasu auto było kapryśne, a kontrolka silnika na desce rozdzielczej mrugała od tygodni. Scott, miejscowy mechanik, w jej oczach bagatelizował sprawę. „To pewnie nic, dopóki nie dymi”. No cóż, dymu nie było, ale samochód w ogóle nie chciał odpalić… Na szczęście w pobliżu był pan Thomas, który coś podziałał i za trzecim razem Altima wreszcie ruszyła. Ulga, ale i mała katastrofa, bo przez ten incydent stracili ponad pół godziny. Matty wpadł do szkoły pięć minut przed zajęciami, a ona do pracy spóźniona o dwadzieścia, bo znowu robili prace drogowe na nowym osiedlu Pinehill Estates. Dobra, Mads, dasz radę. Powtarzała sobie mantrę, która dotychczas pomagała. Niemal prawie zawsze. Pewnie i tym razem by pomogła, gdyby nie fakt, że szef tego dnia miał wyjątkowo paskudny humor, jej wiadomość o opóźnieniu nie dotarłą, a ona dostała reprymendę za brak odpowiedzialności podczas dostawy. Dostawy?, powtarzała w myślach. Przecież był wtorek… Prawda? Spojrzała na kalendarz. Nie, była środa.
Poczuła zimny pot na karku, gdy na podjeździe do sklepu stała już furgonetka ze świeżymi zapasami, a jej w głowie dudniło, że Matty ma dziś konsultacje, a nic na nie nie zabrał. Mały leń nawet nie pomyślał, ślepo polegając na matce. No cóż, pal licho, znów, bo co miała powiedzieć?
Była gotowa przetrwać ten tragiczny poranek, zły humor szefa (który później ją przeprosił i pozwolił na dłuższą przerwę) oraz pokręconą dostawę. Później miało być już tylko z górki… Tylko że nie było. Sezon się zaczął, a to oznaczało mnóstwo turystów, których z jakiegoś powodu ciągnęło do Pinehill Estates. Nigdy jej to nie przeszkadzało, ale większość z nich tym razem była wyjątkowo opryskliwa i wredna. Musiała ich uspokajać, że nie próbuje ich okraść — a pech chciał, że zdarzyły się pomyłki przy nabijaniu towaru, bo w głowie wciąż miała te cholernie ważne konsultacje, kapryśny silnik i pieprzonego Wellsa, który znowu ją ośmieszył i zostawił na lodzie. Wiedziała, że powinna się uczyć na błędach, ale mimo wszystko weszła znów do tej samej wody. Głupia. Głupia. Po prostu głupia.
— Madeline, dobra robota, poradziłaś sobie — powiedział pan David, zmierzając w stronę biura. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, a potem spojrzała na zegarek i od tej chwili odliczała tylko minuty do końca zmiany, licząc, że pasmo porażek i katastrof zakończy się, gdy przekroczy próg wyjścia.
Gdy wybiła czwarta dwie, Maddie wsiadała już do samochodu, zerkając w niebo ciężkie od chmur. Zanosiło się na ulewę, taką z błyskawicami, którą Matty znosił gorzej niż cokolwiek innego. Wiedziała, że pogoda ma się pogorszyć, dlatego tym bardziej zależało jej, by odebrać go ze szkoły. Zwykle dojeżdżała tam ze sklepu w kwadrans, bo podstawówka znajdowała się w tej samej dzielnicy. Czasem Matty wpadał po prostu do niej do pracy, tak było we wtorki. Ale dziś przecież była środa. Dziś miał więc jeszcze konsultacje z panią Morgan, które kończyły się za piętnaście minut. Właśnie tyle, ile potrzebowała, by dotrzeć pod szkołę i zaczekać. Matty wiedział, że tam będzie — napisała mu wiadomość, gdy tylko znalazła chwilę między klientami. Ale nie mogło być przecież tak prosto.
UsuńAltima znowu odmówiła posłuszeństwa. Maddie przekręciła kluczyk. Raz. Dwa. Trzy. Odpowiedziało jej jedynie żałosne rzężenie silnika. Zerknęła na telefon — 4:11, zero kresek zasięgu, a pierwsze krople deszczu rozbijały się już o przednią szybę. Powietrze zrobiło się ciężkie i lepkie. Zaraz lunie.
Oczekiwała grzmotu. Ale zamiast niego, usłyszała dziwne gruchnięcie spod maski i zauważyła, jak z przodu auta unosi się smużka dymu. Katastrofa.
— Pięknie, tego mi brakowało! — warknęła, uderzając dłonią w kierownicę. Czwarta piętnaście. Przetarła spocone czoło, po czym z impetem wysiadła z auta, nie przejmując się tym, że deszcz przybrał na sile. Była już przemoczoną nerwową matką z niesprawnym samochodem i zasięgiem jak w dżungli. Wyjęła telefon, próbując dodzwonić się do Matty’ego. Użytkownik nie odpowiada. Spróbuj ponownie później. Zacisnęła szczęki. To niedaleko, przecież pewnie już wychodzi. Ma prawie trzynaście lat, nie jest głupi i wszyscy go tutaj znają. W razie czego trafi do sklepu. Ale musiała jakoś skontaktować się ze Scottem. Może on zdoła po nią podjechać, może wie, co zrobić z tą przeklętą Altimą.
Zaczęła wystukiwać numer, gdy tuż przed jej samochodem zahamował jakiś obcy jej samochód. Serce jej zamarło, gdy drzwi się otworzyły i wysiadł z niego Matty, a obok niego jakiś mężczyzna. Maddie zbladła.
— Cześć, mamo — powiedział chłopiec, podchodząc — Czemu dymi z samochodu?
— Matthew! Co ty tu robisz? Miałeś być jeszcze na konsultacjach!
— Nie było pani pedagog. Może to i dobrze, bo i tak się nie przygotowałem — rzucił z rezygnacją, wzruszając ramionami — Poszedłem z chłopakami na hot doga, a potem wracałem przez szkołę, a jak zaczęło padać, ten pan... Ee, Luke, powiedział, że cię zna, i mnie podrzucił.
Maddie spojrzała na mężczyznę, którego absolutnie nie znała. Tak jej się chociażby wydawało.
— Matthew, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie wsiadał do auta z obcymi ludźmi? Nawet jeśli miałabym znać pana Luke’a, ty go nie znasz! — rzuciła ostrym tonem, po czym zwróciła się do kierowcy — Dziękuję za pomoc, naprawdę — głos miała napięty, uprzejmy tylko z pozoru, choć w pewnym stopniu była wdzięczna. W końcu przywiózł chłopca do matki, więc chyba był dobrym, nieszkodliwym człowiekiem. Mimo to, zlustrowała mężczyznę wzrokiem. Blondyn, wysoki, postawny. Nie pasował do Mariesville, na pewno nie był miejscowym.
Mads
No cześć 💖 jak zawsze chłop z mocnym charakterem a wizerunek.... 🤤 Cho do Abi, skoro już u niej śpi!
OdpowiedzUsuńAbi należała do osób, które lubią wszystkich, rozdają uśmiechy, spojrzenia pełne ciepła, pomoc i serdeczność. I oczywiście to wszystko bez pytania, bo jej nawet nie trzeba było prosić o to, aby była - zawsze się pojawiała obok znienacka i jak wesoła pchła i skalała wokół. Oporządzała pensjonat, rozliczała księgi sama w miarę możliwości, była pierwsza na nogach i ostatnia kładła się spać, dbając o miejsce, o ludzi, o wszystko wokół. Może nawet nie potrafiła się złościć, a już na pewno nie umiała zrzędzić, a jednak... przy nowym gościu w pensjonacie, nie była taka radosna jak zazwyczaj. Była czujna, choć nieustannie speszona i z rumieńcami i jakby odrobinę się pilnowała, aby nie wyjść na niezdarę, czy głupka.
OdpowiedzUsuńDość łatwo było zauważyć, że pan Carter to facet, za którym ogląda się większość kobiet (niezależnie od stanu cywilnego) i to nie tylko dlatego, bo jest nieprzyzwoicie apetyczny i cholernie przystojny. Już pal licho szerokie ramiona, w których każda chciała nie tylko tonąć, ale się wręcz utopić i do diaska z prostą sylwetką czy pewnym miarowym krokiem, który zdradzał mocny charakter; on po prostu miał w sobie coś magnetycznego. Cały on prezentował się charyzmatycznie i przyciągał. I Abi uważała od początku, że albo będzie to super gość, albo duży problem. Bo bardzo podejrzane było, aby ktoś taki, budzący ciekawość, ale i podziw - bo miał w sobie jakąś cichą siłę, pojawiał się w niepozornym Mariesville, a już tym bardziej chciał nocować w pensjonacie. I dlatego postanowiła sobie, że nie ulegnie urokowi tego faceta i niech jej ktoś łeb ukręci, jak się złamie. A przynajmniej za szybko...
Miała bardzo dużo spostrzeżeń właśnie tego typu, jeśli chodzi o nowego gościa, którego nie potrafiła rozgryźć, ale znała siebie. I wiedziała, że go w końcu polubi, mimo obietnic składanych samej sobie, aby nie być jak pies co merda ogonem na każdego. No ale... ale taka była i jak się okazało, nie powinna mieć żadnych uprzedzeń. I nie powinna czytać więcej durnych babskich pism, w których tonami lecą na człowieka z cieniutkich stron złote rady, aby nie ufać nikomu i obserwować każdy ruch, by analizować, co kto ma w głowie i co buty mówią o człowieku... Bo to chyba przez takie pisma, których ostatnio się naczytała zaczynało jej odbijać, o. Proste.
Pan Carter, któremu już mówiła od wczoraj po imieniu, w ciągu krótkiego pobytu pomógł jej dwa razy przy pensjonacie, gdy jej tata czuł się słabiej i nie był w stanie zrobić obchodu. Raz Luke poprawił bramkę, bo zawias przy wejściu zaczął skrzypieć i się obluzował, a innym razem wracając z miasta odebrał dla nich do pensjonatu spore zakupy u rzeźnika i przyniósł je zupełnie bez zadyszki, co wzbudziło spory podziw Abi - ona by musiała jechać na dwie tury rowerem, albo autem którego zwykle nie ruszała, po to mięso i wtaszczając je do kuchni, by się zaspała na pewno. Musiała więc przyznać, że jej nieufność i pierwotne założenia, aby się mieć na baczności były zwyczajnie durne i chyba musiała sobie wbić do rudego łba, że był to jej mechanizm obrony i ostrzeżenia samej siebie, aby się nie zadurzyć w takim fajnym facecie. Bo był fajnym facetem, ale to nie o to zupełnie chodziło! Nie chciała wyjść na małolatę, a pewnie wyszła i tak to pokazała się z dziwnej strony na początku.
Abi była serdeczna i pomocna. Miała w sobie niespożytą energię i apetyt aby coś robić, działać, nie marnować ani chwili w ciągu dnia i teraz mogła zarazić radością Luke'a już nieskrępowana tym, że jest fajny. Trochę za fajny na niewielki pensjonat w miasteczku na odludziu, ale to nic.
- Hej, chcesz spróbować tegorocznej nalewki z śliwek? - najpierw zadała pytanie, stając wieczorem pod jego drzwiami, a dopiero potem zapukała. Oh, przecież wiedziała, że jest w środku, mijali się wcześniej na werandzie przy wejściu, to po co te pozory i podchody? Była bezpośrednia i może niekiedy zbyt natarczywa, wręcz nachalna, tyle że to wszystko działo się w dobrej wierze i z miłymi intencjami.
Abi, która się prędko rozrusza :)
[ Hej, Dziękuję za powitanie ♥ Od koleżanki usłyszałam o synestezji i pierwsze brzmiała jak bullshit haha
OdpowiedzUsuńOh, serducho się łamie czytając historię Luke'a, tyle bólu i tragedii. Mam nadzieję, że znajdzie spokój w Mariesville.
A jeśli chcecie poznać Dee, zapraszamy :) Panna Moore spędziła 2 lata jako część różnych ekip technicznych koncertów i festiwali, podróżując po Stanach. Trochę znajomości i poczta pantoflowa pozwoliło jej zdobywać doświadczenie praktyczne, bo tym chciała się zajmować- nagłośnieniem plenerowym/estradowym. Jeśli Carter się gdzieś poniewierał, mogli się spotkać- jakiś USO? Inny event dla weteranów? Może pomyśleć :D]
Edith Moore
Absolutnie nie zrozumiałaby ani słowa, jakie padłyby z ust Luke'a gdyby weszli na tematy, jak jest postrzegany - a już szczególnie przez płeć przeciwną. Bo o ile on sam nie dostrzegał, aby kobiety się za nim oglądały, to wystarczyło przejść się wolnym krokiem w ślad za nim, gdy idzie miasteczkiem, a notesik z odhaczaną ilością wielbicielek natychmiast by się zapełnił. Tak z głowy Abi mogłaby mu wymienić co najmniej sześć sąsiadek, które od kiedy przyjechał, częściej pokazywały się w ogrodzie przed domami i wyglądały w stronę pensjonatu. To wszystko odbyłoby się oczywiście w formie żartu, a ona nie miałaby zamiaru speszyć faceta, no ale było to i śmieszne i zabawne... Tak samo jak i fakt, że sam był raczej skromny i trzeźwo myślący i tego nie dostrzegał.
OdpowiedzUsuńNa ten moment Abigail jeszcze była przed nim za bardzo speszona, aby dobrnąć do tych bardziej osobistych tematów, bo nie mieli przecież żadnego stażu znajomości i ich relacja była czysto formalna, ale może jak Luke posiedzi tu jeszcze, albo nawet postanowi zostać w Mariesville na dłużej, pogawędzą sobie luźniej. Dla niej to nie byłoby problemem, a szczególnie po naleweczce, bo dziewczyna miała słabą głowę. I również chętnie posłuchałaby jego rozmyślań, tyle że na to stwierdzenie, jakoby zawód żołnierza nie przyciągał a odstraszał kobiety, to już chyba by się starli ostrzej. Ona na pewno zareagowałaby mocnym sprzeciwem i tym mogłaby zaskoczyć gościa. No bo... powiedzenie nie jest nad wyraz, po prostu musiał trafiać na jakieś świruski. Tekst o biciu żony?! No to już było przesadne, niegrzeczne, a wręcz chamskie. Gdyby dotarli do takiej rozmowy, chyba by jej się zrobiło przykro i chyba by doszła do wniosku, że Luke nie ma za grosz gustu, że spotykał się z kobietami, które tak do niego mówiły. No naprawdę... jakieś nieporozumienie!
A skąd u niej taka pewność, że jednak za mundurem panny idą sznurem? No bo sama się na to prawie złapała. Nie tak dawno temu, w zeszłe lato, zadurzyła się na chwile w tutejszym szeryfie. A Carterowi niczego nie brakowało, chociaż właśnie to zastanawiało ją najbardziej. Faktycznie palec powinien mieć już dawno zaobraczkowany... Był przystojny, miły, chociaż trochę zdystansowany i wydawał się przez to oziębły. Ale dobrze mu patrzyło z oczu i miał miły uśmiech! W oczach Abigail był w porządku, a jak jej pomógł przy pensjonacie, to w ogóle zyskał niezliczoną ilość punktów jej sympatii. I pomimo że nie było to trudne, bo naprawdę lubiła każdego, jego polubiła bardziej od innych nieznajomych gości, którzy czasami pojawiali sie i znikali. No i nie każdego zapraszała do nalewki, mógł zatem domyślać się, że jest wyróżniony.
Czekała pod drzwiami i gdy nie słyszała odpowiedzi od razu, westchnęła, dmuchając na pojedynczy kosmyk, który opadł jej na nos i łaskotał piegowatą skórę. Nie była szczególnie cierpliwa, ale nie brakowało jej wyrozumiałości i empatii, tyle że w ogóle nie pomyślała, że przychodząc wieczorem do Luke'a naruszy jakieś zasady dobrego wychowania! Chryste, nie żyli w średniowieczu! I już prawie, niewiele brakowało, zapukałaby ponownie, a może i mocniej załomotałaby w drzwi, gdy dostała odpowiedź.
- O, jesteś! - uśmiechnęła się szeroko, rozpromieniona tym, że on też się uśmiecha i wcale nie potrzebując specjalnego zaproszenia, czmychnęła przed nim do pokoju. Znała tutaj każdy kąt i wcale nie zwracała uwagi na to jak i gdzie leżą rzeczy gościa. Bez przesady to miejsce było po to, aby każdy czuł się tu choć troszkę jak u siebie, więc nawet lepiej że zrobił bałaganik, w którym czuje się komfortowo.
UsuńAbi nawet nie rozglądała się wokół, stanęła na środku pokoju, obróciła na pięcie w stronę Cartera i uniosła buteleczkę, potrząsając szkłem, a w środku nalewka zachlupotała. Obawiała się, że nadal tak zdystansowany jak na początku swojego przyjazdu jej odmówi, ale przecież nie byłaby to największa tragedia. Jutro spróbowałaby znów go rozruszać! Oddała mu w ręce szkło i z przyjemnością przysiadła w niskim fotelu przy równie niskim stoliku obok okna. To było zaskakujące i cholernie miłe, że zgodził się z nią napić trunku i przy okazji chwilę porozmawiać! Zdążyła zauważyć, że może Luke nie szuka sam towarzystwa, ale gdy już je ma, potrafi to docenić.
Oparła się wygodnie i musiała przyznać, że w jego zachowaniu czai się taka niespotykana dzisiaj galanteria. To pewnie takie wychowanie, że nie brakowało mu kultury i dżentelmeństwa o. Był uroczy!
- U mnie dobrze, zawsze jest dobrze - odpowiedziała od razu, uśmiechając się jeszcze szerzej. - U taty będzie lepiej, ale znowu muszą jechać z mamą do Atlanty na badania i prześwietlenie - mruknęła, odwracając wzrok w stronę okna. - Nie będzie ich kilka dni - dodała ciszej, z chwilowym zamyśleniem. Nie lubiła, gdy rodzice opuszczali Mariesville, ale może to dlatego że się o nich martwiła. A także dlatego, że sama się poza domem nie odnalazła.
Otrząsnęła się szybko z ponurych myśli i wyprostowała, patrząc na poczynania mężczyzny i jak dobrze sobie poradził z rozlaniem nalewki do dwóch niewielkich kieliszków. Zatarła dłonie, oblizując usta, bo ona znała dobrze smak tutejszych naleweczek.
- Ta słodycz potrafi być zdradziecka - ostrzegła wesoło, wyciągając dłoń po swoje szkiełko. - Na pewno nie piłeś nic podobnego w życiu, to jest pyszne! - zapewniła.- Najlepiej smakuje z jakimś plackiem drożdżowym, ale niestety nic nie mam dzisiaj gotowego... a jeszcze lepsza jest nalewka z malin, słodziutka jak miód - opowiadała, a wręcz trajkotała podekscytowana tym, że sobie tu razem siedzą i zwyczajnie sobie są. Naprawdę nie potrzebowała wiele do szczęścia.
Najpierw powąchała nalewki, czując jak już drażni nos ta ukryta moc. Potem zamoczyła usta, aby ledwie zwilżyć usta i znów je oblizać z cichym westchnieniem zadowolenia. O tak, to było słodkie i mogło zaszkodzić bez umiaru.
- A gdzie ty właściwie tak znikasz, że nigdy cię nie mogę złapać? - spytała od razu, bez ostrzeżenia pokazując, jaka to jest ciekawska z niej osoba.
Abigail
Nie wiedziała, co w zasadzie zestresowało ją bardziej – fakt, że stał przed nią mężczyzna, który miał wobec niej, lub sytuacji, jakieś zamiary, o których nie wiedziała, czy może to, że Matthew był świadkiem tej rozmowy. Wolała, żeby wszedł do auta albo chociaż do sklepu i zajął się sobą, jak to zwykle miał w zwyczaju, gdy jego matka była zajęta. Matty jednak miał gumowe ucho i choć nie zawsze sprawiał takie wrażenie, lubił wiedzieć więcej, niż powinien, i zdecydowanie więcej, niż był w stanie zrozumieć. Niekoniecznie podobała jej się myśl, że mógłby wydedukować z tej rozmowy, iż Maddie wcale nie znała pana Luke’a. Wpadłby w panikę i niekoniecznie wiedział, jak się zachować, bo wciąż niezupełnie docierało do niego, że w Mariesville ktoś może być obcy.
OdpowiedzUsuńNieznajomi mogli być jednak wszędzie. Nieznajomym mógł być nawet sąsiad z domu po drugiej stronie ulicy, bowiem wystarczyłoby, że nigdy nie dałby się poznać tak naprawdę. Matty był jeszcze dzieckiem, więc i z dziecięcego punktu widzenia postrzegał relacje międzyludzkie. Mariesville trochę go w tej kwestii rozpieściło; pokazało mu rzeczywistość, która była rzadka i której prawdopodobnie nie spotka już po opuszczeniu tego zardzewiałego miasteczka. Być może dlatego ta sytuacja tak wyprowadziła ją z równowagi. Czy była wystraszona? Była, oczywiście. Każdy rodzic czułby to samo. Czuła jednak coś więcej — nie tyle złość na chłopca, co na samą siebie, bo jej rolą było przecież chronić go i uczyć, że zagrożenie może czaić się wszędzie. Sama znała smak życia aż nazbyt dobrze; los nie potraktował jej łaskawie. Dziadków już nie było, ojca nigdy, a matka zapomniała o niej tak szybko, że trudno byłoby uzbierać choć garść wspomnień z nią związanych. Ktoś mógłby więc powiedzieć, że Madeline Green poza Mariesville nie miała domu, a poza jego mieszkańcami – nikogo, kogo mogłaby nazwać rodziną.
Sumienie próbowało więc uspokoić jej serce. Matty przecież mógł zaufać, bo Mariesville nigdy ich nie rozczarowało. W duchu jednak wiedziała, że nie chodziło o to, co jej syn zrobił czy czego nie zrobił. Chodziło o coś innego.... Coś, przez co czuła coś swoistego, trudnego do nazwania.
A było to dziwne uczucie, bo patrząc na mężczyznę, który stał naprzeciw niej, przemoczony od deszczu równie mocno, co ona, wiedziała, że nie miał złych zamiarów. Nigdy nie uważała, że ma dobrą intuicję — gdyby tak było, Noah Wells nigdy nie pojawiłby się w jej życiu i nie wywrócił go do góry nogami. Nigdy nie dałaby się skrzywdzić. Nie potrafiła więc czytać ludzi, ale pan Luke nie budził w niej obaw, strachu ani nieufności.
Tak, czuła dystans, ale coś podpowiadało jej, że nie musiała się go bać. Nie wiedziała tylko, czy powodował to ton bijącej od niego szczerości, czy może po prostu wariowały jej matczyne instynkty. Te same, które przez lata chroniły ją i jej syna, a dziś, wśród deszczu i migoczących świateł przejeżdżających aut, zadrżały z nieznanego powodu.
Nie potrzeba wymuszonych uprzejmości. Nawet ją rozbawił. Przez chwilę zastanowiła się, czy w ogóle rozumiał, w jakim znajdował się miejscu. To, że nie był miejscowym, zdążyła już zauważyć, ale ten tajemniczy nowicjusz widocznie nie do końca poddawał się duchowi Mariesville. A to, wbrew pozorom, mówiło wiele, a nawet mogło wzbudzić w niej szacunek. Ta mała mieścina rządziła się w końcu swoimi prawami, a wymuszona i wyuczona uprzejmość to coś, co od dziecka zdawało się płynąc w jej krwioobiegu.
— Cieszę się, że jest pan tego świadom — przyznała, unosząc brew — A wyjaśnienia są jak najbardziej wskazane. Ale tak, zdecydowanie później, bo jak widać… — wskazała na auto — Mam teraz inne problemy na głowie — dokończyła.
UsuńDeszcz przybierał na sile. Krople uderzały o dach Altimy, tworząc gęstą, metaliczną muzykę. Powietrze pachniało zbliżającą się burzą, a nią wciąż targały sprzeczne emocje. Z jednej strony złość na siebie i zepsutą Altimę, z drugiej zatroskanie o chłopca, a jeszcze z innej ten mężczyzna, który wciąż stał naprzeciw niej. Cóż, Matty był cały i zdrów, dotarł do niej bezpiecznie i była nieznajomemu za to niezmiernie wdzięczna, ale gdzieś w duchu założyła, że na tym ich interakcja się zakończy. Widać, on miał inny plan.
Spojrzała więc na niego ponownie, uważnie wsłuchując się jego propozycji, której de facto wcale nie oczekiwała. Nie była jednak głupia i wiedziała, że sama sobie z tym złomem nie poradzi. Altima odmówiła posłuszeństwa, Matty kręcił się wokół niczym samozwańczy mechanik, a rozsądek podpowiadał jej, że mężczyzna miał rację. Cała sytuacja stanęła jej ością w gardle; oczami wyobraźni widziała już, jak będą wyglądać kolejne dni. Była przecież sama — bez nikogo, kto mógłby pomóc, a jej kochana sąsiadka miała już swoje lata. Do pracy jakoś dojeżdżać musiała, na zakupy, z synem do i ze szkoły… Westchnęła, a jej twarz malowała się już w barwach zatroskania.
W zasadzie była już gotowa pokornie przytaknąć, rzucić krótkie ma pan rację i przyjąć jego propozycję. Jednak kluczyki, które wysunął w jej kierunku, nie tyle ją zaskoczyły, co wręcz zakłopotały. Mogła się tym nawet rozczulić i pomyśleć, że może jednak przesiąknął kroplą miejscowej bezinteresowności. Czar jednak prysł w chwili, gdy usłyszała jego następne słowa — słowa, na które mimowolnie, niemal instynktownie, uniosła brwi w lekkim oburzeniu. Cofnęła się o krok, gotowa, by bardziej z nerwów niż z rozsądku porządnie mu wygarnąć i zakończyć to spotkanie.
Ale mężczyzna był szybszy. Widocznie uznał, że wspomniane trochę później właśnie nadeszło.
I wraz z tym teraz — zamarła.
Burza zdawała się więc przenieść do jej głowy. W uszach jej dźwięczało. Żołądek szalał, przyprawiając ją o mdłości. Czuła, jak skroń rusza się w rytm szybko bijącego serca, a mimo to miała wrażenie, że wszystko wokół niej zwolniło. Świat przygasł, kiedy spojrzała na zdjęcie, które trzymała w dłoniach. Widziała na nim siebie, jeszcze z nastoletnich lat, beztroską, nieświadomą tego, co dopiero miało nadejść. Za nic nie potrafiła sobie przypomnieć okoliczności ani nawet tego, ile mogła mieć wtedy lat. Szesnaście? Siedemnaście? Może osiemnaście? Nie była pewna, ale wiedziała, że wtedy jeszcze nie było Matthew. Nie było może nawet Noah… Była tylko ona i dziadkowie, ot. Ich trójka, nikt poza tym. O jakiej rodzinie mówił więc Luke Carter?
Podniosła wzrok. Nie czuła nawet złości. Jej twarz była blada niczym ściana, a serce tłukło się o żebra. W przeciwieństwie do swojego rozmówcy, nie groził jej nerwowy słowotok. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że zabrakło jej głosu. A może nawet tchu.
Niemal beznamiętnie oddała mu zdjęcie i odeszła bez słowa, podchodząc do syna, który właśnie wczytywał się w ogłoszenie przyklejone do słupa ulicznej lampy.
— Wsiadaj do auta, Matty. Bez pytań — powiedziała cicho, lecz stanowczo, po czym zamknęła za synem drzwi. Nie wiedziała czemu to zrobiła, przecież doskonale rozumiała, że auto nie ruszy.
Usuń— Nie wiem skąd ma pan to zdjęcie, ale na pewno nie od mojego brata, bo nie miałam brata — wyjaśniła stanowczo i podeszła do mężczyzny — I powiem szczerze, nie podoba mi się to. Czuję się tym wszystkim zakłopotana, bo nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje, panie Carter — oznajmiła konkretnie, starając się brzmieć poważnie, lecz to, jak jej głos lekko drżał, zdradzał wszystko — Dziękuję za propozycję, ale nie wezmę pana kluczy. Jeśli jednak może mnie pan zaholować do mechanika, a potem odwieźć do domu, będę wdzięczna — dodała po chwili ciszy, spoglądając mu prosto w oczy.
Mads