3.08.2025

[KP] Alice Johnson

Alice Johnson

31 lat, rodowita mieszkanka · Doradczyni prawna · Córka Williama i Margaret Johnson

🌸 „Każdy dzień to nowa szansa, by rozkwitnąć i cieszyć się chwilą.” 🌸

Alice Johnson to kobieta, w której sercu mieszka światło – nie to oślepiające i krzykliwe, lecz ciepłe, cierpliwe, stale obecne. Marzenia nigdy nie były dla niej mglistym pragnieniem – traktuje je jak cele, które z odwagą i uporem oswaja codzienną pracą. Choć jej zawodowa ścieżka prowadzi przez meandry prawa i polityki, to właśnie w drobnych gestach i cichych chwilach odnajduje to, co naprawdę istotne. Wieczory spędzane z książką i kubkiem herbaty to jej małe rytuały – chwile, w których czas na moment zwalnia. Często można ją spotkać, gdy wędruje alejkami parku, zanurzona w myślach, z twarzą zwróconą ku słońcu lub wiatrowi, szukająca inspiracji w oddechu przyrody.

Alice ma tę rzadką zdolność patrzenia na ludzi nie tylko oczami, ale i sercem. Jej ciekawość świata nie ma w sobie nic nachalnego – to raczej cicha chęć zrozumienia, zasłuchania się w cudze historie, niezależnie od tego, jak ciche lub pogmatwane są ich słowa. Ludzie lgną do niej jak do ognia, przy którym można się ogrzać – bo potrafi słuchać bez osądzania i mówić bez ranienia. Choć życie nie zawsze było dla niej łaskawe, każde doświadczenie – zarówno radość, jak i gorycz porażki – przyjęła z pokorą, przekuwając je w siłę.

Nie ma w niej próżności ani chęci błyszczenia – polityka jest dla niej nie sceną, lecz narzędziem. Pragnie zmian, ale nie dla samego zmieniania – dla ludzi, dla tych, których głos zbyt często ginie w hałasie wielkich debat. To właśnie myśl, że może choć odrobinę uczynić świat lepszym, każdego ranka stawia ją na nogi. Gdy trzeba, potrafi być stanowcza, ale nigdy bezduszna. Decyzje podejmuje z rozwagą, z sercem nie mniej niż z rozumem.

W gronie przyjaciół uchodzi za kogoś, na kim można się oprzeć – jak na solidnym ramieniu, które nie drży, nawet gdy wszystko inne się chwieje. Jest tą, która potrafi rozśmieszyć w najmniej spodziewanym momencie, rzucić jedno krótkie zdanie, które rozpędza chmury. I choć sama nieraz zmaga się z własnymi wątpliwościami, nie pozwala, by zatrzymały ją w miejscu. Patrzy przed siebie – z odwagą, łagodnością i przekonaniem, że każda, nawet najdłuższa droga zaczyna się od jednego kroku.

15 komentarzy:

  1. [O, rodzina Johnsonów się powiększa. :D Jak miło :D
    Widzę, że twoja Alice to taki ciepły promień słońca, aż kusi, żeby się przy nim ogrzać. No i ambicji nie można jej odmówić, z tą wiarą w zmienianie świata albo chociaż i samego Mariesville, na lepsze.
    Fajna ci ona. :D No i ta Marion, ugh, don't even get me started.
    Bawcie się dobrze w naszym skromnym, ale twardo piszącym wątki gronie. ;) W razie ochoty mogę zaprosić do siebie, trzech panów mam, to któryś może się nadać. ^^]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Hej,
    Jako miło widzieć nowych autorów w naszym gronie. Twoja Alice natomiast sprawia wrażenie jednego z jaśniejszych promyczków w malutkim Mariesville. Oby ten optymizm nigdy jej nie opuścił.
    Życzę masy weny i samych porywających historii.
    PS. Gdybyście w przyszłości miały/mieli chęci na wspólny wątek, zapraszam.]

    Wendy, Liberty, Delio & Monti

    OdpowiedzUsuń
  3. [Dzień dobry. :)
    Jak miło, że fabularne rodziny się powiększają. Mam nadzieję, że Alice się tutaj zadomowi, bo uroczy z niej promyczek, który pewnie już niejednej osobie w Mariesville pomógł. :) Dobrze o niej świadczy to podejście do polityki, a mieszkańcy pewnie to w niej doceniają. :)
    Mam nadzieję, że będziecie się tutaj dobrze i długo bawić. ^^]

    Beverly Beckett & Xander Bates

    OdpowiedzUsuń
  4. [Cześć!
    Zgadzam się z współautorami z komentarzy wcześniejszych, miło widzieć, że rodzinki fabularne się rozrastają. :D Alice to skarb dla mieszkańców Mariesville, z pewnością każdy, kto ma ją bliżej w swoim życiu jest z tego względu zadowolony. :) Pod pewnymi aspektami przypomina mi Edwarda, szczególnie w tym głęboko zakorzenionym altruizmie.
    Udanej zabawy! :) A jeśli ktoś z mojej gromadki wpasuje się w jakiś pomysł i uznasz, że nada się do życia Alice, zapraszam! :D]

    Ash Hale, Edward Murray, Maddie Green & Wes Callahan

    OdpowiedzUsuń
  5. [Nie wiem, czy mi wypada, ale hej szwagierko! 😂
    Mam wrażenie, że bycie solidnym ramieniem dla innych to domena rodziny Johnsonów. Każdy z nich jest inny, aczkolwiek mają ten pierwiastek, który ich łączy i sprawia, że niewątpliwie są dla ludzi ;D
    Karta jest pięknie napisana i czytanie jej to sama przyjemność. Tworzy w głowie uroczy obrazek Alice, którą po prostu chce się mieć w swoim otoczeniu. Podzielam zdanie, że jest promyczkiem, a wizerunek to po prostu cudo <3
    Gdybyście szukały koleżanki, to może polecę Nancy, skoro Rowan to ktoś, kto ewidentnie je łączy, a póki co życzę dobrej zabawy i dużo weny!]

    Nancy Jones i Harlow Clarke

    OdpowiedzUsuń
  6. [Namowic się na pewno dam☺️ Co Ty na to, żebyśmy dogadały szczegóły na mejlu? ☺️ I zobaczymy dokąd nas ta dwójka zaprowadzi. bysiaa44@gmail.com :)]

    Xander Bates

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej. ^^ Uwielbiam takie postacie jak Alice: ciepłe, nie udające niczego, bezpretensjonalne i tak zwyczajnie ludzkie, że aż boli. Czytając kartę odniosłam wrażenie, że w obecności panny Johnson można się ogrzać i odpocząć, a mojemu panu taki odpoczynek niewątpliwie by się przydał, więc jeśli znajdzie się u Ciebie ochota na wątek, to zapraszam!

    LUKE CARTER

    OdpowiedzUsuń
  8. [Hej :) ona jest taką ciepłą iskierką i tak zwyczajnie ludzka, aż od razu poczułam się cozy. Uwielbiam takie postaci i w ogóle takich ludzi! Podoba mi się, nie ma nadmiernej dramy, nie jest przesadnie sexy, ani niezdarna że cały świat musi się rzucać jej na ratunek. Ot babeczka do lubienia i kochania, do tańca i różańca :)
    Ja się powoli budze po dość dłuższej nieobecności i lekkim odrętwieniu, więc nie wiem, czy mogę coś zaproponować do rozpisania, ale bardzo się cieszę, widząc Was tu <3 pasujecie jak ulał, dobrej zabawy, bawcie się dobrze :)]

    Abi

    OdpowiedzUsuń
  9. [Jaka ona się wydaje kochana, taka do rany przyłóż! Trzymam kciuki, żeby tego promyczka nic nie przyćmiło ♥

    Masy weny i samych ciekawych przygód! A w razie chęci przeżycia jakiejś (może w jakimś zakurzonym kącie antykwariatu coś by się ciekawego znalazło?) - zapraszamy do siebie!]

    Maddie

    OdpowiedzUsuń
  10. [Witamy siostrę na pokładzie! Ja, co prawda, teraz się urlopuję, ale znalazłam chwilę, żeby nadrobić blogowe zaległości i przeczytać kartę. A Alice w Twoim wydaniu wyszła naprawdę fajnie! Wydaje się być bardzo ciepłą osobą, kimś, komu można powierzyć nawet największe sekrety. Mam nadzieje, że zostaniesz tu z nami długo, życzę dużo dobrej zabawy i nielimitowanych zapasów czasu na pisanie! :)]

    Tanner Gentry
    & Rowan Johnson

    OdpowiedzUsuń
  11. [Jasne, chętnie taki wątek napiszę! Akurat tak się składa, że Rowanowi przyda się taki ochrzan, bo on zdecydowanie pracuje za dużo, aczkolwiek od jakiegoś czasu bardzo się stara odpuszczać ponadprogramowe zajęcia, bo ma wyjątkowy powód, więc można go za to pochwalić, haha :D Ja się aktualnie jeszcze urlopuję, ale w międzyczasie tu zaglądam, więc możemy kombinować :D]

    braciszek Rowan Johnson

    OdpowiedzUsuń
  12. Padało. Obficie, intensywnie, niemal przerażająco.

    Od samego świtu pogoda zdawała się zdecydować na jedno – deszcz. Był to piątek, ostatni dzień pracy, bo z jakiegoś powodu jego szefowa dała mu wolny cały weekend. Nie prosił o to, ale rozumiał, że przecież nie mógł tracić każdej soboty i niedzieli w Under the Apple Tree. Ironicznie, cieszył się, że akurat ten wyjątkowo deszczowy weekend trafił się akurat jemu. Inni być może narzekali na nieustające pochmurne niebo i deszcz padający bez przerwy od samego rana, ale jemu to pasowało. Po wyjściu z pracy wiedział, że nie wróci do domu. Gdy wybiła szósta pięć, od razu ruszył w kierunku Riverside Hollow, gdzie prędko zaszył się w miejscowym lesie. Kilka tygodni temu znalazł tam, w pobliżu jednego ze szlaków, ciche, niemal zapomniane miejsce na brzegu rzeki. Od razu je polubił, bo mało kto tamtędy przejeżdżał, przebiegał czy przechodził. A już tym bardziej w ten deszczowy, wczesny wieczór. Ciekawe, myślał sobie. Mariesville przecież nie było dużym miasteczkiem, a jednak potrafiło skrywać perełki, które nie każdy jeszcze zdążył dostrzec.

    Albo to po prostu on miał ku temu oko, bo przecież uwielbiał naturę. Ba, gdyby miał wskazać jedną rzecz, którą zdążył pokochać w Mariesville, pewnie bez najmniejszego cienia zawahania powiedziałby o przyrodzie i wiejskim krajobrazie, które były sercem tej mieściny. Pobliskie lasy, przepływająca przez nie Maple River, zapierające dech w piersiach wodospady, a nawet obszerne sady jabłkowe – wszystko to czyniło Mariesville wyjątkowym w oczach Ashtona Hale’a. W jego, można rzec, rodzinnym Cleveland brakowało mu natury, która otaczała go w tym jabłkowym zakątku świata. Tam, gdzie mieszkał przez większość swojego życia, był brud, kurz i chaos. Byli krzykliwi i zmęczeni ludzie, pijacy, jak i ci, którzy ledwo wiązali koniec z końcem. Mieszkając w robotniczej dzielnicy, już od młodego wieku wiedział, że nie może liczyć na to, czym teraz obdarowywało go Mariesville. Nauczył się za to dostrzegać swoiste piękno w dźwięku fabryk, które mieszało się z melodią wypływającą z okien mieszkań w starych blokach. W tym, jak życie jednostek toczyło się w każdym z widocznych okien. Nie było to spełnieniem marzeń, ale Ash nigdy nie wymagał wiele – był człowiekiem, który potrafił cieszyć się z małych, może nawet nieoczywistych rzeczy, bo szybko poznał smak życia. Wiedział, że marudzenie i narzekanie nie prowadzi do niczego. A już na pewno nie do satysfakcji, spokoju, do wdzięczności. Być może właśnie dlatego Ashton tak bardzo polubił Mariesville.

    A może dlatego, bo to tutaj mógł w końcu wziąć spokojny oddech.

    Nie wiedział już, ile czasu siedział u brzegu rzeki, ale domyślał się, że na tyle długo, by przestać czuć deszcz padający na jego ciało. Krople wody spływały po jego brązowych włosach, a mokre rzęsy rozmazywały widok, który rozpościerał się nad powierzchnią Maple River. Jego skórzana kurtka była już cała mokra, a ciemne dżinsy stały się ciężkie od nadmiaru wody. Mimo to, wcale mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, napawał się tym, jak deszcz harmonijnie zakłócał otaczającą go ciszę, czyniąc swoją symfonię, gdy dobijał się do tafli wody. I myślał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślał o tym, jak Mariesville z początku było trochę przypadkiem, trochę nie, ale z dnia na dzień coraz bardziej przestawało się to liczyć, bo on sam coraz bardziej zapuszczał tu swoje korzenie. O tym, że Mariesville, które pachniało kwiatem jabłoni w prawie każdym zakątku miasteczka, przyciągało swoim tempem… Tym, jak ludzie uśmiechają się do siebie na powitanie dnia; jak miejscowy rynek zapełniał się radosnymi, nawet jeśli nieco wścibskimi gosposiami, które koniec końców zapraszały na niewątpliwie najlepszą szarlotkę, jaką kiedykolwiek miałbyś zjeść. Przyciągało tym, jak każdy sprawiał wrażenie dokładania swojej cegiełki do tej budowli, niezależnie od tego, czy miał to być lokalny biznesmen, czy starszy wiekiem sąsiad – każdy z nich pragnął, by Mariesville stawało się coraz piękniejszym i wspanialszym miejscem do życia. A Ashton? Nie lubił się przywiązywać. Ale los, widać, chciał, aby w tym miejscu uległo to zmianie.
      Zdawało się więc, że szedł w tym kierunku – tym, które narzucało spokojniejsze tempo życia, a jednocześnie zachęcało do podjęcia decyzji, by po prostu tu zostać. Zostać, nawet jeśli wolał deszcz od słońca, ciemne chmury od błękitnego nieba. Wszystko to, co nie pasowało do małej, uroczej mieściny – mieściny, której częścią, mimo wszystko, powoli się stawał.

      Nagle, z tej zadumy, coś go wyrwało. Odwrócił się za siebie, by zobaczyć, skąd dobiegał cichy, choć jeszcze słyszalny dla uszu, dźwięk niepewnego kroku. To wtedy zobaczył kobietę z parasolem nad swoją głową i drugim, jeszcze nieotwartym, który mocno trzymała w swojej ręce. Zdawało mu się, że chyba kierowała go w jego stronę. Zlustrował ją spokojnym, choć badawczym wzrokiem.
      I milczał.

      Ashton

      Usuń
  13. Każde lato w Mariesville było gorące, ale tegoroczne zdawało się podchodzić do swojego zadania z wyjątkową upartością i poświęceniem. Poświęcało się, żeby noce były prawie tak duszne jak dni, i żeby najlepszym pomysłem, na jaki w stanie był wpaść Connor, gdy musiał w końcu wyjść z pracy i zostawić dobrodziejstwa klimatyzowanego magazynu za sobą, było zimne piwo w lokalnym barze. A przez lokalny bar miał, rzecz jasna, najszczęściej na myśli The Rusty Nail — miejscówkę, która potrafiła być tak samo parszywa, jak i całkiem przystępna. Wszystko zależało właściwie od dnia i zebranego tam akurat towarzystwa. Burdy, bijatyki i ewentualne interwencje miejscowej policji zdarzały się głównie w weekendy — najszczęściej w sumie w piątku, gdy właściwie każdy najbardziej potrzebował wyluzować i spuścić ciśnienie po całym tygodniu. W soboty bywało całkiem przystępnie, w niedziele to już w ogóle, a w poniedziałki było zamknięte, i od wtorku kolejny tydzień muzyki, chlania, bilarda i całkiem niezłego żarcia, produkowanego przez tamtejszą kuchnię, rozkręcał się całkowicie na nowo.
    Connor z kolei właściwie zawsze był rozkręcony, no chyba, że akurat łapał zjazd. Ale nie było przecież niczego, czego jedna czy dwie kreski nie były w stanie naprawić, a jak sobie potwórzył, że to w sumie tylko tak w celach rekreacyjnych, to w ogóle miał już przed samym sobą czyste sumienie.
    Był piątek. Wieczór. Cholernie gorący — powietrze praktycznie się nie ruszało. W The Rusty Nail było pełno ludzi w różnym stopniu upojenia. Ktoś rzygał już przy jednym z pozostawionych na parkingu samochodów. Kawałek dalej zgromadziła się grupka motocyklistów, którzy burczeli tylko co chwila silnikami, sprawiając, że wyjście na przysłowiową fajkę przed bar robiło się groźne dla uszu, a żeby z kimś na zewnątrz pogadać, trzeba było co chwilę wrzeszczeć. Connor wiedział, bo dwa razy już na tę fajkę wychodził. Dwa razy też wracał do środka, i dopiero za drugim, poza wszystkimi ludźmi, z którymi nie chciało mu się gadać, bo albo już z nimi gadał, albo po prostu nie miał ochoty ich teraz słuchać, dostrzegł w tłumie doskonale znajomą mu twarz, której czysto teoretycznie znać nie powinien w ogóle.
    To znaczy, sprostujmy może: najpierw zobaczył jej tyłek, całkiem fajny tyłek tak swoją drogą. Tyłek, który najwyraźniej poznałby wszędzie, tak samo jak śmiech, który usłyszał, bo Alice Johnson, siostra szacownego szeryfa Johnsona, śmiała się dzisiaj całkiem głośno. Nic dziwnego zresztą — była tu z grupą koleżanek, które otaczały ją przy barze, na który aktualnie tuż przed nimi wjechał komplet kolorowych szotów. Connor z kolei, przyglądając się im z okolic stołu do bilarda, przy którym przed chwilą jeszcze obserwował grę, był już dzisiaj na swoim trzecim piwie. I na trzecim piwie z reguły zaczynał czuć odrobinę odwagi. Nie żeby tak w normalnych warunkach mu jej brakowało, ale w tych samych normalnych warunkach on i Alice Johnson pochodzili też z dwóch różnych światów i właściwie to niewiele ich łączyło. Chociaż seks był fajny.
    I właśnie ta myśl rozbijała mu się tak przede wszystkim w głowie, gdy koleżanki Alice przełknęły swoje kolorowe szoty, a potem zniknęły w łazience. Alice natomiast została przy barze i o ten sam bar wkrótce oparł się z butelką swojego piwa w ręce Connor, nie powstrzymując się przed tym, żeby spojrzeć tak samo na jej śliczną buzię, jak i na ładne cycki.
    — Dobrze się bawisz? — zapytał ponad głosami pozostałych imprezowiczów oraz wszystkimi cholernie głośnymi dźwiękami, które rozbijały się po The Rusty Nai. Wyczuwał teren, a właściwie to sprawdzał, czy Alice mogłaby dzisiaj być zainteresowana. Czym mogłaby być zainteresowana.

    Connor

    OdpowiedzUsuń
  14. Pewne rzeczy, kiedy już wejdą człowiekowi w krew, zostają z nim na zawsze, a w jego krew weszło akurat bardzo dużo rozmaitych dziwności, związanych z prawie piętnastoma latami policyjnej mordęgi, poza tym człowiek ma tendencje do dopasowywania się do warunków, w których przyszło mu żyć, więc jeśli od półtorej dekady trwa się w gotowości, to trwanie to staje się po prostu częścią życia. Gotowość weszła mu w krew, dlatego wcale go nie męczyła, choć w spokojnym Mariesville wyglądała zupełnie inaczej, niż w Atlancie czy w innych miastach, do których jeździł na akcje jako policyjny specjals. Gonienie dzieciaków z sąsiedztwa, którzy podkradają sadownikom jabłka, to nie to samo, co rozbijanie szajki handlującej bronią, czy żywym, ludzkim towarem. To w zasadzie nie jest podobne nawet w ułamku procenta, ale to też czegoś uczy, zwłaszcza w pełnieniu roli szeryfa, czy w szefowaniu policyjnym grajdołkiem tak małej mieściny. Tutaj Rowan był przede wszystkim dla ludzi, może nie tak otwarcie, by brać z niego jak popadnie, ale podjąłby wezwanie nawet w środku nocy, gdyby była taka potrzeba. Czas jego pracy jest nienormowany, ale to była jego decyzja i jedyny warunek, jaki wtedy złożył, bo po objęciu funkcji szeryfa chciał służyć w godzinach, w których naprawdę jest taka potrzeba, a nie w tych, które wybrał dla niego system. Policjantem jest się zresztą cały czas, nie tylko w momencie noszenia munduru. Wiąże się to z całym mnóstwem wyrzeczeń, ale Rowan świadomie wybrał dla siebie takie a nie inne życie. Mógł zostać każdym – został funkcjonariuszem policji, gotowym poświęcać życie dla dobra ogółu. Czy chciał to zmienić? Absolutnie nie. Praca daje mu ogromną satysfakcję, ale przyznać trzeba, że od jakiegoś czasu jest w jego życiu ktoś, kto daje mu coś niepoliczalnie większego.
    Skrzypnięcie drzwi wyrawało go z lekkiego zamyślenia, w które wpadł, zajmując się monotonną biurokracją. Podniółsł spojrzenie znad raportów i otaksował spojrzeniem Alice, gdy to jej sylwetka przeszła przez próg. Domyślał sie, że przyszła ponarzekać trochę na jego niekończące się, zawodowe obowiązki, bo już to przerabiali i nie to niejeden raz, dlatego wrócił do przekładania kartek w szerokim segregatorze. Foliowe koszulki szeleściły pod palcami, gdy wsuwał do nich dokumenty, a jego brwi wędrowały coraz wyżej, bo z każdym słowem Alice go bardziej zaskakiwała. Ułożyła w swojej głowie jakiś plan i ewidentnie przyszła go tutaj zrealizować, nie do wiary.
    — Doceniam, ale nie musiałaś się poświęcać, bo przecież to ty się uparłaś na tą moją pracę, a nie ja — zauważył, kręcąc lekko głową. Zamknął segregaotr, przesunął go na bok i splótł ramiona na blacie, tym razem poświęcając Alice już sto procent swojej uwagi. — I co mi po tych ciastkach? — Kiwnął głową w stronę łakoci. — Gdybyś przyniosła steka z Ribeye, to nasza rozmowa od początku wyglądałaby inaczej — podpowiedział, unosząc usta w rozbawionym uśmiechu, bo już sam fakt, że Alice przyszła go stąd wyciągnąć był zabawny, a to, że zadawała pytania i sama sobie na nie odpowiadała, bawiło jeszcze bardziej. Rowan nigdy nie był łasuchem, ale zdawał sobie sprawę, że Alice potrafiła piec wyjątkowe pyszności.
    — Może zacznijmy najpierw od tego, dokąd chcesz mnie porwać i po co? — zapytał z uśmiechem, przyglądając się siostrze. Kto wie, może będzie to coś tak interesującego, że całe to wyciąganie go okaże się w ogóle niepotrzebne. Są takie sprawy, gdzie nie trzeba prosić go dwa razy.

    Rowan Johnson

    OdpowiedzUsuń