

Emily Thompson
01 VI 1996 r. Camden — dziennikarka dla Mariesville Gazette — ukończyła dziennikarstwo śledcze na University of California, Berkeley — dom rodzinny Thompsonów w Applewood Grove — fotografia uliczna prawdziwą pasją — wolontariuszka w Mariesville Community Center — zrezygnowała z pracy dla ProPublica, gdy w 2023 roku, podczas pracy nad publikacją, została napadnięta przez nieznanych sprawców — rodowita mieszkanka — powróciła do tego, co zawsze kochała: pisania w lokalnej gazecie, prowadzenia bloga i opowiadania historii szarych, a w rzeczywistości naprawdę niezwykłych ludzi
Płynie z prądem i pozwala sobie zaryzykować, lecz daleko jej do brawury i nieprzemyślanych działań, którymi mogłaby sobie zaszkodzić. Jest cierpliwa po mamie, pracowita po ojcu i zawsze stara się myśleć pozytywnie, w końcu teraz ma więcej rzeczy, którymi może się pochwalić. Ukończone studia, artykuły dla ProPublica, praca dla lokalnej gazety i kilka projektów, które wiązały się z publikacją tekstów. Prowadzi swój blog, na którym pisze historie osób spotkanych w codziennym życiu, gdzieś w kawiarni, w parku czy na festiwalu. Samotni ludzie bywają gadatliwi, a ona uwielbia wdawać się w rozmowy i słuchać, a jeśli zgadzają się, by napisała coś o nich bez zdradzania nazwiska, chętnie to robi, żeby doskonalić swój warsztat. Zaradna, czasami do przesady, ale chociaż powtarza, że poradzi sobie sama z każdą przeszkodą i nie potrzebuje nikogo, by pokonał ją za nią, docenia wsparcie osób, na których jej zależy, bo jest ono bezcenne. Nie chodzi o załatwianie za nią czegoś, co musi zrobić własnoręcznie, tylko o świadomość, że istnieje ktoś, kto pokłada w nią wiarę tak, jak ona wierzy w innych. Służy pomocą, dobrą rozmową nawet o trzeciej nad ranem i zapasem domowego wina. Pisze do szuflady romantyczne wiersze, z pasją fotografuje i śpiewa podczas spacerów, rumieniąc się za każdym razem, gdy ktoś ją na tym przyłapie. Dużo się uśmiecha i tylko czasem maskuje pod uśmiechem obawy, które przypominają jej o sobie, gdy odwraca się przez ramię i czujnie obserwuje każdy nadjeżdżający z daleka samochód.
hej, hej, jesteśmy gotowe na szaleństwo z wami :)
fc: Margarida Corceiro
fc: Margarida Corceiro
[ Cześć! :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że podglądałam kartę, gdy się tworzyła, bo jestem wścibską osobą i podglądaczem :D
Mój Chuck z roboczych może być również ochraniaczem Emily, gdy tylko poczuje się choć trochę niepewnie i za często będzie się za siebie oglądać! Bo hej, nikomu nie życzymy takiego losu i jesteśmy pewni, że Em musiała naprawdę wiele przejść, a koszmary wciąż wracają nocami.
Podobno Chuck jest dobrym słuchaczem, więc może też za terapeutę robić!
Tak czy siak, bawcie się dobrze! :) ]
Cynthia Rowe i Chuck Evans (ten z roboczych jeszcze)
[Dobry! :)
OdpowiedzUsuńBrr, nieprzyjemne uczucie ciągnie się za Emily i serdecznie jej tego współczuję. Oby szybko poczuła się bezpiecznie na ulicach Mariesville. Śliczny ma ten uśmiech, więc zdecydowanie powinna się częściej uśmiechać. Nie dla innych, ale dla samej siebie. :) Oby się jej tutaj dobrze wiodło, a auta, za którymi się ogląda okazały tylko spokojnymi mieszkańcami, a nie nieznanymi sprawcami. Dobrej zabawy Ci z nią życzę, a w razie chęci zapraszam do kogoś ze swojej małej gromadki. ^^]
Amelia Hawkins & Beverly Beckett
Eaton Grant & Xander Bates
[Jaka śliczna dziewczyna, aż miło się czyta, oczywiście poza tą wzmianką o napaści – tego nie lubimy i bardzo współczujemy. Super, że skusiłaś się na postać fabularną, bo naprawdę fajnie ją wykreowałaś, a myślę, że jako dziennikarka Emily ma tu wbrew pozorom o czym pisać. Zapasem domowego wina trzeba było się nie chwalić, bo zaraz kolejki się ustawią pod drzwiami, zobaczysz! :D A tak serio, pisz tutaj dużo szalonych historii, baw się dobrze, a w przypływie chęci zajrzyj do nas – miejsce mamy, a razem na pewno coś wykombinujemy!]
OdpowiedzUsuńTanner Gentry
& Rowan Johnson
[Cześć!
OdpowiedzUsuńJest piękna i bardzo wartościowa. Żal serducho ściska, że musiało spotkać ją coś tak bolesnego i traumatycznego. Mam nadzieję, że w rodzinnym Mariesville znajdzie ukojenie, a ponad wszystko odwagę, by przezwyciężyć tę traumę.
Jej artykuły niewątpliwie są znane mojej gromadce, a może nawet jej blog? Kto wie... :)
Życzymy udanej zabawy, a w razie chęci, zapraszam!]
Maddie Green, Jax Moore, Wes Callahan & Ash Hale
[Kolejna powracająca córka marnotrawna 🤗 Witamy, witamy! Oby ta zmiana wyszła jej na dobre. Czasami trzeba postawić w życiu na siebie i na spokój ducha.
OdpowiedzUsuńA tym zapasem domowego wina skusiła na tyle, że zaczęłam się doszukiwać punktu zaczepienia i chyba znalazłam. Moja Hunter może i teraz w oczach świata nie jest już zwykłą szarą osobą, ale Emily z pewnością ją jeszcze jako taką znała! Dziewczyny musiały być koleżankami z klasy, w dodatku obie pochodzą z *tych dobrych* rodzin... Plus, Hunter ma w swoim życiu poza karierą jeszcze wiele, w co dziennikarka mogłaby się wgryźć. Coś by można z tego zrobić, jeśli masz ochotę.
Samych ciekawych historii i miłego pisania!]
Hunter Mae ♬⋆.˚
[Ooh ona jest taka urocza i kochana, idealna dziewczyna z sąsiedztwa, ambitna i pracowita, pomocna i uczynna. Materiał idealny na siostrę, przyjaciółkę, a nawet żonę! Jestem nią absolutnie zauroczona i urzeczona aż po koniuszki włosów! Dodatkowo anielski wizerunek to wisienka na torcie 💖 jestem przekonana, że w Mariesville wszyscy ją uwielbiają, przecież takie słoneczka trzeba uwielbiać!
OdpowiedzUsuńBawcie się dobrze, na pewno wątków i wielbicieli wam nie zabraknie! ]
Abigail
W sklepach Evans & Co. nie było miejsca na ciszę, nawet o tej porze. Półki lśniły w świetle halogenów, a pod nogami, na błyszczącej posadzce, odbijały się echa rozmów i szelestów, gdy klienci jeszcze krążyli między regałami, szukając ostatnich produktów przed zamknięciem. W tle słychać było delikatną muzykę, ale i gwar rozmów, śmiechów, a nawet drobne dyskusje o tym, co mieszkańcy jedli dzisiaj na obiad. Wszystko to tworzyło atmosferę małej, tętniącej życiem społeczności, która żyła na równi z tym sklepem.
OdpowiedzUsuńChuck Evans, syn właścicieli, nie mógł pozwolić sobie na opóźnienia – nawet jeśli to oznaczało wziąć na siebie obowiązki, które zazwyczaj wykonywała Amy. Dziś dał jej wolny wieczór, obiecując, że wszystko ogarnie perfekcyjnie. To była jego chwila, by w pełni pokazać, że jest gotów na każdy aspekt zarządzania, nawet jeśli oznaczało to sprawdzanie zapasów czy porządkowanie półek.
Wzrok Chucka przesuwał się po półkach, notując mentalnie, co trzeba będzie zamówić na kolejny dzień. Co chwilę zerkał na kartki w ręce, ale i na regały, próbując wychwycić najmniejsze nieścisłości.
Za nim, niczym cichy cień, podążał jego czteroletni syn, Jackson. Właśnie o to chodziło – ten maluch, ubrudzony czekoladą na policzkach, potrafił ożywić każdą sytuację. Jego kroki były radosne, pełne energii, a spojrzenie – pełne ciekawości.
– Tato, a co to? – Jackson zatrzymał się przy półce z paczkami ciastek, wskazując na jeden z najnowszych produktów.
Chuck odwrócił wzrok od notatek i spojrzał na syna, widząc, jak ten z wyciągniętą ręką zaczyna wskazywać na różne rodzaje ciastek.
– To nowe ciastka – odpowiedział, uśmiechając się. – Na pewno są pyszne. Jak chcesz, możemy je sprawdzić w domu, po kolacji.
Jackson rozejrzał się po regale, a potem zrobił dramatyczną minę, jakby właśnie dostrzegł największy skarb w tym sklepie. Jego oczka zaświeciły się, a usta wygięły w szerokim uśmiechu.
– Ja je zjem od razu! – stwierdził z entuzjazmem, chwytając paczkę ciastek z półki jak najcenniejszy skarb. – Czekoladowe! Mój ulubiony!
Chuck spojrzał na niego z lekkim rozbawieniem. Czekolada na jego policzkach jeszcze świeciła, a Jackson trzymał paczkę w rękach, jakby miał ją zaraz otworzyć i zacząć jeść tu i teraz.
– Hmm, zjedzenie całej paczki w sklepie to chyba nie najlepszy pomysł, prawda? – zażartował Chuck, łapiąc wzrok syna.
– Ale ja chcę teraz! – odpowiedział Jackson, stając na palcach i patrząc z błyskiem w oczach. – Tylko teraz, tata!
Chuck z lekkim uśmiechem pochylił się, by spojrzeć synowi w oczy.
– Wiesz co, jakbyś tak od razu zjadł te ciastka, to nie zostanie nic dla mnie. A ja też lubię czekoladowe. – Chuck podniósł ręce w geście niech się stanie. – Może podzielimy się?
Jackson spojrzał na niego z mieszanką nieufności i zdziwienia, jakby podejrzewał, że ojciec chce go oszukać.
– Ty? Zjeść moje ciastka?! – powiedział z teatralnym oburzeniem, jakby to była najgorsza zbrodnia, jaką można było popełnić. – To ja je teraz wezmę!
Chuck roześmiał się, patrząc na syna, który wciąż trzymał paczkę w rękach, jakby przygotowywał się do obrony skarbu przed każdym, kto by się zbliżył. W tym samym momencie usłyszał hałas spadających puszek, który dobiegał kilka alejek dalej.
– Ooo, coś się dzieje – powiedział, wyciągając rękę w kierunku Jacksona. – Gotowy na przygodę, młody? - Jackson natychmiast chwycił rękę ojca, jego oczy błyszczały z podekscytowania.
Usuń– Tak! Co to za przygoda, tato? - Poprowadził go w stronę hałasu, a w miarę jak zbliżali się do źródła zamieszania, widać było porozrzucane puszki, które toczyły się po podłodze, jakby żyły własnym życiem.
- Musimy uratować tą panią, spadła na nią lawina puszek z marmoladą! - Chuck zatrzymał się na moment, czując, jak serce przyspiesza, gdy zauważył kobietę. Jej postać wyłaniała się z zamieszania w alejkach, podczas gdy puszki toczyły się po podłodze w chaotycznym tańcu. Emily Thompson – kiedyś bliska mu osoba, a teraz… tylko przelotna znajoma, którą spotkał przypadkiem w sklepie, jak wiele lat temu. Chociaż minęło sporo czasu, pamiętał, jak potrafiła rozśmieszyć go jednym spojrzeniem, a jej obecność zawsze wywoływała u niego nieprzewidywalne emocje.
- Cześć, Em – uśmiechnął się szeroko, swoim obezwładniającym uśmiechem, który rozpalał najbardziej zlodowaciałe serca – przyszliśmy na pomoc – wskazał na siebie i swojego syna, który wciąż ubrudzony czekoladą, przyglądał się jej z zaciekawieniem.
- Pani Em, jestem Jackson – wyciągnął do niej rękę, w której nie trzymał ciasteczek. – Ma pani guza? – przyglądnął się badawczo jej czołu, upewniając się, że żadna puszka nie zrobiła jej krzywdy.
Chuck i Jackson
Zawsze był czujny jak ważka i niezwykle spostrzegawczy, ale w ostatnim czasie prawie wcale nie przestawiał się z tego trybu, bo nie dość, że miał dużo problemów na swej głowie, to jeszcze miał je takie, że nie znał nawet dnia ani godziny, w której zechcą go dopaść i spuścić mu srogi łomot. To dlatego zauważył Emily od razu, najpierw w odbiciu na karoserii czarnego auta, stojącego w drugiej części warsztatu, a później spacerującą przez garaż i rozglądającą się po nim z ciekawością, której na co dzień nie dostrzegał w oczach klientów, a zwłaszcza w tych, które należały do kobiet. W tym warsztacie mało kto ma ochotę zostać na dłużej, bo najrozsądniejszą opcją dla każdego jest przyjście, pozostawienie tutaj swoich gratów, a potem szybie wycofanie się z terenu, na którym przez przypadek można nabawić się guza, i powrót po każdą z tych rzeczy dopiero po otrzymaniu telefonu, że już można. Nikt o zdrowych zmysłach się tutaj nie kręci, nikt nie interesuje się tym, co dzieje się po drugiej stronie płotu, tam za domem, a większość odwiedzin kończy się na zostawieniu samochodu na podjeździe i krótkich, ograniczonych do minimum formalnościach. Ludzie nie myślą, żeby na cokolwiek tu jeszcze czekać, bo Tanner żegna się z nimi w sposób tak jednoznaczny, że nie musi już nawet wskazywać palcem drzwi. Sami się stąd wynoszą – i słusznie, bo niefortunnie mogliby zobaczyć coś, czego nie da się odzobaczyć i stać się świadkami sytuacji, która prześladowałaby ich codzienność niczym zmora. Akurat o stan psychiczny odwiedzających się nie martwił, bo to ostatnia rzecz, która mogłaby go kiedykolwiek obchodzić, ale o własne interesy już tak, a tych wolał nie narażać, bo część z nich i tak wisi na ostatnim włosku. Dlatego im szybciej się ulatniali, im rzadziej tu przebywali – tym lepiej dla wszystkich. Bladego pojęcia nie miał, czego mogła szukać tutaj akurat gazeciara, bo ich kontakty zwykle nie ograniczały się nawet do przelotnego powitania, ale jeśli przyszła po sensację, to wybrała najgorsze miejsce z możliwych. Dawno powinna wymazać go ze swojej dziennikarskiej mapy, bo był ostatnim człowiekiem na tym kawałku ziemi, który dałby jej pożywkę do zbijania na sobie interesu. Nie chciało mu się jednak wierzyć, że jej celem było przeprowadzenie z nim wywiadu, no chyba że do tej rubryki z nekrologami.
OdpowiedzUsuńPorzucił rękawice na blacie obok imadła, w którym zaciskał kawałek blachy, i ruszył w jej kierunku. Gdy zniknęła za ścianą drugiego pomieszczenia, on zaszedł ją z tej drugiej strony, do której zmierzała tyłem, z premedytacją doprowadzając do ich zderzenia. Wypadałoby może chociaż zakomunikować swoje przybycie, a nie włazić do środka bez pytania, ale mógł jej to wybaczyć, bo skoro tutaj przyszła, to musiała naprawdę tego potrzebować, ewentualnie chcieć, chociaż w chcieć mocno powątpiewał. Nie bywała jego częstym gościem, poza tym przeprosiła i wyraziła wprost, że przyszła właśnie do niego, więc zyskała trochę więcej jego serdeczności.
Podniósł brew, słysząc jej wyjaśnienia, które z jednej strony go zdumiały, z drugiej zaś rozbawiły, a z trzeciej wydawały mu się tak niemożliwe, że zaczynał zastanawiać się powoli, czy Emily przypadkiem nie wciągnęła po drodze czegoś tak na odwagę. Nie, ona jest na to zdecydowanie za grzeczna. Piękna, grzeczna, ułożona i z sercem na dłoni – jego całkowite przeciwieństwo, co nie zmienia faktu, że zaskoczyła go tą swoją dziwaczną propozycją wypicia kawy. Nie uważał, że jest idiotką, ale patrzył na nią trochę tak, jakby była wariatką, która uciekła z zamkniętego zakładu. Przyszła zaprosić go na kawę? Życie jej nie miłe, czy co? Był raczej ostatnim facetem na tym wygwizdowie, który wpasowałby się w kanon mężczyzny, do którego mogłaby wzdychać, ani cicho ani głośno. No ludzie, nie róbmy sobie jaj.
— Wyskoczyć na kawę? — powtórzył, wykrzywiając twarz w dziwnym wyrazie. — My? Ty i ja? — Machnął palcem raz na siebie, raz na nią, a za moment pochylił się i zajrzał w jej oczy nieco z dołu, bo uciekała spojrzeniem jakby znalazła się tu za karę, a przecież sama wyznała przed chwilą, że przyszła tu właśnie do niego bez przymusu. — Kiedy doszliśmy do takiego etapu, że przychodzisz tu bez zapowiedzi i proponujesz mi kawę? Chyba coś mnie ominęło, a szkoda, bo wydaje mi się, że mogło być fajnie — stwierdził, zmuszając ją do skrzyżowania z nim spojrzenia. A potem parsknął cicho, głównie z niedowierzaniem, wyprostował się i splótł ramiona na klatce piersiowej i cienkim materiale podkoszulka na ramiączkach, który miał na sobie. Rzeczywiście był trochę brudny od smaru, ale przed momentem wyczołgał się spod samochodu, któremu natłuszczał przeguby w mało sprzyjającej pozycji.
Usuń— Wysłucham cię, czemu nie. Cholernie mnie zaciekawiłaś, więc śmiało, mów — zachęcił, bo już i tak przerwała mu robotę, a poza tym zaintrygowała nietypowym wstępem. — Co jest tak istotne, że aż potrzebujemy do tego kawy? — Przyglądał się jej uważnie, lustrując z wolna jej twarz okalaną jasnymi włosami i oczy, przez które przemawiała niepewność zmieszana z uporem. A to ci niespodzianka.
Tanner Gentry
Chuck przyglądał się synowi, jakby pierwszy raz widział go naprawdę w akcji. Mały trzymał ciasteczka jak skarb, z tą nieco komiczną ostrożnością, która zarezerwowana jest dla dzieci i starców. Przez chwilę wyglądał, jakby naprawdę rozważał powagę sytuacji. Spojrzał na paczkę, potem przeniósł wzrok na niego – ojca – szukając potwierdzenia, że wcześniejsze zasady nadal obowiązują. Chuck skinął ledwie zauważalnie głową.
OdpowiedzUsuńJackson odwrócił się do Emily. W jego oczach pojawił się ten znajomy błysk – coś pomiędzy dumą a niepewnością, które znał aż za dobrze. Widział go za każdym razem, gdy chłopiec podejmował ważną decyzję, jakby wewnętrznie ważył, czy w danym momencie powinien być jeszcze dzieckiem, czy może już kimś większym – pomocnikiem, współpracownikiem, partnerem w sklepowym remanencie.
– Nie do końca… – powiedział Jackson, przeciągając słowa jak ktoś, kto zna ich wagę.
Chuck uniósł lekko brwi, nie przerywając, ale czuł, jak kąciki ust drgają mu nieznacznie.
– Tata powiedział, że mogę zjeść jedno, jak pomogę mu policzyć płatki i nie przewrócę niczego po drodze…
Mały zrobił teatralną pauzę. Idealnie wyliczoną, jakby przygotowaną na potrzeby małego spektaklu. Chuck już czuł, dokąd to zmierza, i wstrzymał oddech, z rozbawieniem obserwując, jak jego syn powoli obraca głowę w stronę rozsypanych puszek. Na moment zapanowała cisza – napięta, pełna wyczekiwania.
– Ale to nie ja… to pani – zakończył chłopiec z całkowitą powagą, wskazując Emily palcem, jakby właśnie wygłaszał wyrok w imieniu wszystkich konserw na świecie.
I wtedy Chuck nie wytrzymał. Śmiech wypełnił mu pierś, rozlał się jak woda po suchym ziemi. Próbował go stłumić, ale bezskutecznie. Zgiął się lekko w pół, zasłaniając twarz dłonią, czując, jak z oczu napływa mu łagodna wilgoć – mieszanka wzruszenia, śmiechu i... czegoś więcej. Czegoś, co przyszło niespodziewanie. Jak wspomnienie. Jak cień dawnego życia, który właśnie stanął obok niego, w alejce z konserwami.
Przez lata zastanawiał się, co u niej słychać.
Nie codziennie. Nie w sposób natrętny czy bolesny. Raczej… jak cichy refren, który powraca w niespodziewanych momentach – kiedy przejeżdżał obok starej szkoły, słyszał w radiu ich ulubioną piosenkę, albo gdy przypadkiem trafiał na kogoś, kto miał ten sam śmiech co ona.
Zastanawiał się, czy wyjechała z Mariesville na dobre, a gdy usłyszał, że wróciła, zastanawiał się co było powodem. Czy zrealizowała swoje plany – te wszystkie wielkie, niespokojne marzenia, które opowiadała szeptem po nocach, siedząc na dachu jego auta z nogami zwisającymi nad przednią szybą. Czy nadal piła herbatę z dwiema kostkami cukru i mówiła "pożycz", kiedy miała na myśli "daj"? Czy znalazła kogoś, kto umiał śmiać się z jej dowcipów, zanim jeszcze zdążyła je dokończyć?
Przez te wszystkie lata nie próbował się z nią kontaktować. Nie dlatego, że nie chciał. Raczej… nie wiedział, jak to zrobić, żeby nie zabrzmiało jak żal. Jak wyrzut. Jak otwarcie drzwi, które sam przecież kiedyś zamknął, nawet jeśli po cichu, bez trzaskania.
Bo z czasem nauczył się żyć bez niej. W końcu miał Savvy.
Zbudował dom. Ożenił się. Stał się ojcem. Prowadził sklepy, podpisywał faktury, dbał o to, by półki były pełne i rachunki zapłacone. A później Savannah zmarła i wszystko przestało mieć znaczenie. Dom, który wspólnie budowali, nagle stał się zbyt cichy, zbyt duży, zbyt pełen wspomnień. Półki w sklepie nadal trzeba było uzupełniać, rachunki nadal przychodziły, świat nie zatrzymał się ani na chwilę — tylko on został gdzieś w tyle. W próżni pomiędzy tym, co było, a tym, co nie miało już siły się wydarzyć. Tylko Jackson. Tylko on trzymał go przy życiu.
Chuck wciąż się uśmiechał, choć śmiech już przygasł. To był ten moment, kiedy radość zamienia się w coś cichszego, bardziej osobistego. Spojrzał na Jacksona – mały stał teraz z rękami na biodrach, jakby dopiero co przywrócił porządek światu. Z jego oczu biła duma. I niewinność. Ta cudowna, nieświadoma niewinność, której dorośli nie potrafią już udźwignąć bez pęknięcia gdzieś w środku.
UsuńJackson, zupełnie nieświadomy burzy w jego ojcu, spojrzał znów na Em i dodał:
– Tata mówi, że wszystko trzeba policzyć. Nawet jak się coś spadnie. Pani Em się nie przejmuje – machnął ręką lekceważąco w stronę puszek. – My posprzątamy ten bałagan, prawda, tato?
- Jasne – ukrył śmiech, odpychając od siebie powracające wspomnienia sprzed ponad dekady. Cieszył się, że ją spotkał, choć nie do końca wiedział, jak powinien się przy niej zachować. W końcu wybrał Savannah a nie Emily. Uniósł brew, uśmiechając się lekko złośliwie, jakby właśnie odnalazł odpowiednią chwilę, by rzucić żart. Spojrzał na Emily, która wciąż stała tam, w centrum tego drobnego chaosu, a potem przesunął wzrok na przewrócone puszki.
– Wiesz, Em – zaczął, jego głos brzmiał lekko rozbawiony. – Skoro tak dobrze idzie ci przewracanie puszek, może powinnaś spróbować swoich sił w kręgle? Na pewno będziesz mistrzynią w tej dziedzinie. – Zaśmiał się półgłosem, jakby naprawdę cieszył się z tej wymiany zdań, która przypominała im dawne czasy. – Na przykład z nami, w sobotę?
– Pani Emily, ja jestem mistrzem w kręglach. – Jackson powiedział to z takim spokojem, jakby właśnie ogłaszał, że zna sekret świata. – Mam najwięcej strików, ale boję się, że Pani może mnie pokonać. – Dodał, patrząc na Emily z lekkim zmartwieniem, jakby faktycznie obawiał się, że jego tytuł mistrza jest zagrożony. – Puszkami jeszcze nie trenowałem…
Evansowie
Jackson ujął wyciągniętą dłoń Emily pewnie, z całą powagą siedmiolatka, który właśnie zawiera pakt o randze międzynarodowej. Jego palce były drobne, ale mocne — dziecięce, a jednak już pełne jakiejś determinacji, jakby wiedział, że dotrzymywanie umów to sprawa poważniejsza niż cała ta historia z ciasteczkami i puszkami razem wzięta.
OdpowiedzUsuń– Umowa stoi – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku.
W jego głosie nie było śladu żartu. Była za to duma. Jakby właśnie przypieczętował coś ważnego - nie tylko wyprawę na kręgle, ale coś większego. Może przyjaźń. Może zaufanie. A może - i Chuck czuł to gdzieś w piersi, zaskakująco mocno - początek czegoś, co dopiero miało przyjść, jak pierwszy delikatny dźwięk przed melodią, która za chwilę się rozwinie.
– A potem ci pokażę mój specjalny rzut tornado. Ale musisz przynieść szczęście, pani Em, bo jak nie, to kula wyląduje w rowie.
Chuck poczuł, jak coś się w nim przesuwa — powoli, niemal niezauważalnie, jakby poruszyła się najdalsza warstwa ziemi pod jego stopami. Niby nic się nie wydarzyło. Ot, dziecięca umowa, uścisk dłoni, propozycja wspólnego wieczoru. A jednak czuł, że ta chwila — krótka, zwyczajna — miała w sobie jakąś wagę. Jakby właśnie coś zaskoczyło na miejsce po latach przekrzywione, zawieszone w bezruchu.
Spojrzał na splecione dłonie Emily i małego. Uścisk Jacksona był mocny, zdecydowany, zaskakująco pewny, jak na kogoś, kto jeszcze niedawno próbował używać ciastek jako karty przetargowej. Uśmiechnął się do siebie. Ten chłopak był jak latarnia w gęstej mgle. Czasem nie wiedział, dokąd iść, ale wystarczyło, że Jackson gdzieś był — mówił, śmiał się, zadzierał brodę — i nagle wszystko robiło się choć trochę jaśniejsze. Wzrok przesunął z syna na Emily. Nie zabrała jeszcze dłoni, choć ich uścisk już się skończył. Przez ułamek sekundy – może dwie – po prostu patrzyła na niego z czymś, co nie było już tylko życzliwością ani sentymentalnym rozbawieniem. Było tam coś więcej. Coś, czego nie potrafił jeszcze nazwać.
I to właśnie to więcej sprawiało, że czuł się nieswojo.
Nie dlatego, że jej nie chciał. Nie dlatego, że coś było nie tak. Po prostu... nie pamiętał już, jak to jest. Jak to jest zaczynać od nowa, bez planu. Z kimś, kto znał go zanim stał się mężem, ojcem, wdowcem. Kto znał jego śmiech z czasów, gdy jeszcze śmiał się często i głośno, a nie jak teraz — ostrożnie, jakby śmiech mógł coś zepsuć.
– A ten twój rzut tornado – powiedział w końcu, zwracając się do Jacksona, by oderwać myśli od własnej głowy – to ma jakieś zasady, czy po prostu kręcisz się jak szalony i liczysz, że kula poleci prosto?
– Tato! – obruszył się chłopiec, wyraźnie urażony sugestią. – Tornado ma technikę! Najpierw się przyczajasz, potem robisz jeden obrót i wypuszczasz dokładnie, jak kula mija drugą kreskę. Jak się pomylisz, to... no, to masz problem.
Jackson kręcił się teraz w miejscu, próbując zademonstrować w powietrzu swój rzut tornado – jeden obrót, machnięcie ręką i finał w postaci dramatycznego upadku na kolano, jakby właśnie zdobył złoto olimpijskie. Chuck patrzył na niego z mieszaniną rozbawienia i dumy. Jego syn był tak pełen życia, tak bezczelnie pewny siebie w tych najdrobniejszych sprawach, że czasem aż go to bolało – jakby przypominał mu, ile światła można nieść w sobie, zanim dorosłość nauczy człowieka, jak się chować w cieniu.
– Tato! – Jackson spojrzał na niego, poprawiając kaptur od bluzy. – Ty też musisz mieć jakąś nazwę swojego rzutu! Każdy gracz ma! Pani Emily pewnie też ma!
Chuck uniósł brwi, jakby właśnie zaproponowano mu udział w tajnym rytuale.
– Nazwę? A co powiesz na… „Rzut ojca, który udaje, że jeszcze wie, co robi”?
Jackson parsknął śmiechem, a Emily wydała z siebie ten sam dźwięk co przed laty – krótki, miękki, odrobinę złośliwy. Jakby śmiała się nie tylko z żartu, ale z samego faktu, że znów może się śmiać przy nim.
UsuńChuck spojrzał na nią ukradkiem. Stała z lekko przechyloną głową, dłonie trzymała splecione przed sobą. Na policzkach miała coś, co nie było do końca rumieńcem, ale nie było też chłodem. Wyglądała… znajomo. Bezpiecznie. A jednocześnie jak ktoś, kogo zna się na nowo, bo czas zrobił z nią coś, co z nim tylko częściowo.
Zatrzymał wzrok na jej oczach — i przez sekundę pozwolił sobie poczuć to wszystko: śmiech sprzed lat, przestrzeń pomiędzy nimi, której już nie wypełniały żadne słowa, i ciężar pytań, których nigdy nie zadał.
Ale nim zdążył pozwolić tym myślom opaść, Jackson znów się odezwał.
– A jak przegram z panią Emily, to mogę dostać dwa ciastka? – spytał z nieudawaną powagą.
Chuck zaśmiał się, ale czuł, jak w środku robi się ciepło. Ta zwykła rozmowa, te głupstwa, te drobne spojrzenia — były jak plaster na miejsce, które do tej pory krwawiło cicho, gdzieś głęboko, niezauważalnie.
– Jak przegrasz z Emily – powiedział powoli, jakby układał zasady nowego świata – to ciastka są jej. Ale jak przegrasz z honorem, to dostaniesz jedno ode mnie.
Jackson rozłożył ręce teatralnie.
– To może od razu dam jej wygrać?
Chuck przyłożył swoją dłoń do czoła, z tym półuśmiechem, który przez lata był jego tarczą.
– To jak, Emily? Gotowa na konfrontację z tym oto tornadem?
Evansowie
Wystarczyła krótka formułka, aby ściągnąć Xandera do Mariesville.
OdpowiedzUsuńNigdy nie miał problemu z tym, aby wracać do miasteczka. Na swój sposób nadal je lubił i czuł się w nim dobrze, jednak to w Los Angeles od dawna już prowadził życie. Miał tam mieszkanie, znajomych, pracę i swoją codzienność. Wszystkie dobra przestały mieć jednak znaczenie, kiedy zadzwoniła do niego matka. W paru słowach wyjaśniła co się wydarzyło, a Xander do Georgii zawitał tak szybko, jak to tylko było możliwe. Chciał odciążyć Clarę, psychicznie wesprzeć brata, zaopiekować się dzieciakami, chociaż jego wiedza na temat opieki nad maluchami była ograniczona. Niezbyt chętnie, ale pomóc też chciał w wędzarni. Byle tylko jakoś przez ten pokręcony czas razem przeszli, dopóki Nathan nie wyzdrowieje, a wtedy wróci do swojego życia.
Wychodzenie na imprezy wydawało się być niesmaczne, kiedy miał świadomość, że jego brat leży w szpitalu z prawdopodobieństwem, że nigdy już nie stanie na nogi. Wizja wózka była lepsza niż gdyby mieli go grzebać trzy metry pod ziemią. Tylko, że Nathan tak nie uważał. Pracował fizycznie, od zawsze przyzwyczajony był do pracy fizycznej, a nagle mu to zostało odebrane. Xander mógł sobie tylko wyobrażać, jak musi się czuć. Może i to nie był koniec świata, może i mogło skończyć się gorzej, ale jak miał go do tego przekonać? Że Lucas i Lottie wciąż mieli ojca, że Clara nie straciła męża, rodzice syna, a on brata, którego zawsze podziwiał. Nathan zdawał się być na wszelkie argumenty głuchy i nieszczególnie mu się dziwił. To nie była sytuacja, którą można było łatwo zrozumieć i zaakceptować. Dziwił się, że to Clara wysłała go na ognisko. Buntował się przeciwko temu, upierał, że powinien zostać z nią i dzieciakami albo tylko z dzieciakami, aby mogła pojechać do Nathana, ale dziewczyna była przekonująca. Wszyscy potrzebowali trochę normalności. Nawet zwykłego spaceru. Clara kompletnie nie była w nastroju na imprezowanie, a skoro spotykała się ich stara paczka to chociaż jeden z Batesów powinien reprezentować rodzinę.
Zabrał ze sobą dwie skrzynki piwa i butelkę tequili. Nie był już tym nastolatkiem, który potrafił wypić duszkiem kilka shotów na raz. Podejrzewał, że niektórzy z jego starej grupy te umiejętności zachowali. Clara wcisnęła mu w pudełku jakąś sałatkę, która była od niej dla wszystkich i słone przekąski. Zdecydowanie to nie była impreza nastolatków, a dorosłych ludzi, którzy nieco lepiej przygotowują się do imprez. Dziesięć lat temu jedyne co by pomyślał, aby zabrać to siebie, butelkę wódki i papierosy, a o całą resztę niech martwi się ktoś inny.
Dobrze było zobaczyć stare, ale znajome twarze. Elliott nic, a nic się nie zmienił. Xander miał wrażenie, że wciąż zachował szczeniackie rysy twarzy. Maggie nie była już blondynką, którą zapamiętał z lekcji biologii, a ognistowłosą. Wyglądała przez to bardziej drapieżnie, choć jej charakter zupełnie nie pasował do typowej rudej i wrednej. Przebrnął przez luźne pogawędki, krótko odpowiadał na pytania związane z bratem. Skoro dziś miał wyluzować to wolał omijać mało przyjemne tematy.
Zdawał sobie sprawę z obecności Emily tutaj. Też przecież należała do tej paczki, a jakiś czas temu dotarły do niego słuchy, że wróciła do Mariesville. Trochę się jej dziwił. Nie miał pojęcia, dlaczego wróciła. Każdy miał jakieś powody, to jedno było pewne. Sam się przecież zarzekał, że nie będzie tu wracał, a teraz proszę – jeszcze chwila i zacznie wybierać dom.
Popijał jasne piwo, gawędził o niczym ważnym z Deanem, który się rozproszył pojawieniem Emily i z nią przywitał. Xander nie wychylał się z powitaniem. Nie dlatego, że zamierzał ją olać – nie miał ku temu powodów. Dał po przestrzeń innym, a zwłaszcza dziewczynom, które piszczały identycznie, jak w liceum.
Lekki uśmiech wkradł się na jego twarz, kiedy przypomniał sobie te czasy. Musiał przyznać, że miał tu naprawdę dobre życie. Dobrych znajomych. Nawet jeśli z większością nie miał kontaktu na co dzień, ale jak widać nie musieli rozmawiać każdego dnia, aby te więzi były silne i niezachwiane.
Jego wzrok padł w końcu na Emily, której posłał lekki uśmiech.
Usuń— Cześć, Ems — przywitał się. Miał wrażenie, że jest taka, jak wtedy, kiedy widział ją ostatni raz. Może faktycznie niewiele się zmieniła albo on nie zauważał drobnych różnic. Czasami się zastanawiał, jak mogłoby się potoczyć ich życie, gdyby ich drogi się nie rozeszły. Jak byłoby wtedy? — Bywało lepiej, nie będę kłamał.
Wzruszył lekko ramionami. O wiele bardziej wolałby się pochwalić tym, że znów był na jakimś przyjęciu w Hollywood czy nowej współpracy. Ograniczony był do rozmów o bracie. Nie mógł nawet o to być zły. Taka była teraz jego rzeczywistość.
— Ale nie będę zamulał. Podobno temat przewodni imprezy to dobra zabawa, zero zmartwień. — Prawie przewrócił oczami. — Przynajmniej to mi powiedział Dean.
Dean lubił dużo mówić. Czasami nawet gadał bez sensu, aby tylko mówić i zwykle to, co padało z ust Hastinga ludzie brali z przymrużeniem oka.
— Nie polubiłaś się z Kalifornią? — spytał. Nie znał szczegółów jej powrotu. Mimo wszystko był ciekaw powodu jej powrotu.
Xander
Byli młodzi. Może zbyt młodzi na to, aby przetrwać związek na odległość. Xander nie chciał zwalać winy na siebie czy na Emily, najwyraźniej tak po prostu z nimi musiało być. On nie był gotów zrezygnować ze swoich marzeń o Los Angeles, ona nie chciała rezygnować ze swoich. To byłoby nie fair, gdyby któreś z nich się poświęciło. Zdarzały się jednak takie momenty, że myślał o nich. Rzadko, bo rzadko. Mimo wszystko, ale to był związek nastoletni, który nie doczekał się swojego rozwinięcia w dorosłym życiu. Myślał o niej często na samym początku swojej podróży w Los Angeles. Przyłapywał na tym, że chce się podzielić z nią pewnymi rzeczami, a nie ma jej obok. Głupio było mu pisać, więc tego nie robił. Czasami jakiś wspólny znajomy rzucił co się nowego dzieje u Emily, a innym razem sam zauważył jakieś zmiany, o ile wrzuciła coś na swoje media społecznościowe. I nawet nie zauważył, kiedy minęło te kilka lat.
OdpowiedzUsuńPo czasie, który minął oni znów znaleźli się razem na jednej imprezie. W miasteczku, gdzie się wychowali i wspólnie odkrywali powoli dorosłe życie. W większości, jak nie w każdym, miejscu mieli wspólne wspomnienia. Pewnie to drzewo, na którym scyzorykiem wyciął ich inicjały nadal stało. Raczej niewiele zmieniało się w tym mieście. Xander dostrzegał, że dopadła je modernizacja, a przynajmniej niektóre dzielnice. I w zasadzie nie było w tym nic złego. Taki chyba był los wszystkich miasteczek. Wciąż było to jednak jego Mariesville. Mogło wiele się tu zmienić, ale wspomnień nic nie da rady wytępić. Nawet tutaj, nad rzeką, spoglądając w różne kąty przypominał sobie wspólnie spędzane momenty. Zarówno z Emily, jak i ze znajomymi czy nawet bratem, gdy ten był w dobrym nastroju, aby znosić towarzystwo młodszego brata.
Xander powędrował wzrokiem w stronę Deana i sam się lekko uśmiechnął. Jakby nie sytuacja z Nathanem pewnie zachowywałby się podobnie do starego kumpla, ale nie tutaj. Gdyby nie wypadek Bates wciąż siedziałby w Los Angeles. Może w nowo otworzonym klubie na plaży, a może na rooftopie i oglądał miasto aniołów popijając cholernie drogie drinki, które zdecydowanie nie były warte swojej ceny.
— Dean się chyba nigdy nie zmieni — stwierdził. I to wcale nie była zła rzecz. Niektórzy ludzie nie musieli się zmieniać. Zwłaszcza tacy, jak Dean, którzy nawet w małych rzeczach znajdowali radość, a ten gość miał do tego talent. Xander nie wątpił, że były chwile, kiedy stary kumpel poważniał, ale nie tutaj. Nie wśród przyjaciół, z którymi zrywał się z nudnych lekcji, aby za garażami palić w tajemnicy przed rodzicami papierosy czy zioło.
Uwaga bruneta zaraz jednak znowu skupiła się na Emily. Jeśli mógł się cieszyć z czegoś związanego z ich rozstaniem to z tego, że nie skakali sobie do gardeł. Może nie rozstali się w awanturze i złości, a rozstanie miało miejsce dawno temu, ale znał pary, które nie potrafiły sobie wybaczyć rozstania mając szesnaście czy czternaście lat. Oni byli dużo starsi, wchodzili w dorosłość, a rozmowa nie była niezręczna i wymuszona. Może trochę oklepana, ale w końcu nie będą się sobie zwierzać z miejsca z najskrytszych sekretów, prawda?
— Powrót tutaj chyba nie jest taki zły, co? — rzucił. Był ciekaw, bo choć nie planował powrotu to wiedział, że spędzi tutaj więcej czasu niżby chciał. Zwykle pojawiał się na tydzień, czasami na dwa i tyle go widziano. Zostanie na dłużej nie wchodziło w grę, aż do teraz. Miał przynajmniej ten komfort, że mógł pracować z każdego miejsca na świecie. Nie ucierpi na tym jego praca. Życie towarzyskie co najwyżej, ale to było ostatnie z jego zmartwień. — Nie kusi cię czasem, aby wrócić do Kalifornii?
Mieszkali w dość sporej odległości od siebie. Na początku jakoś próbowali się odwiedzać, ale ostatecznie jazda przez sześć, czasem siedem czy osiem godzin była wymęczająca, a który student mógł sobie pozwolić ciągle na loty, kiedy inne środki transportu były o wiele tańsze?
— Gratulacje. Cieszę się, że cię tu doceniają.
OdpowiedzUsuńMówił szczerze. Zawsze dobrze jej życzył. Miło było widzieć, że się jej układa. Różnie w życiu bywało, ale Xander dawno temu już się przekonał, że Emily ma w sobie wiele potencjału, który wie, jak wykorzystać.
Kącik jego ust drgnął, kiedy wyciągnęła w jego stronę puszkę. Sięgnął po nią bez wahania. Podważył zawleczkę puszki, wcisnął ją, a ta wydała z siebie cichy syk.
— Wciąż się nie nauczyłaś — zaśmiał się. Taki był ich zwyczaj. Personalny otwieracz puszek, niektóre rzeczy się po prostu nie miały prawa zmienić. — Naprawdę dobrze. Zapracowałem sobie na wszystko, czego chciałem, gdy tam przyjechałem. LA czasem wygląda tak, jak na filmach. Palmy, słońce, plaża i gorący piasek, ludzie z perfekcyjnym uśmiechem i obsesją na punkcie spiruliny. I weganie, wszędzie są, nie zabraknie mi z nimi pracy.
Pociągnął łyk piwa, jakby sam nie wierzył w to, co powiedział. Nastoletni Xander miał inną wizję na życie, ale to, jak potoczyła się historia okazało się lepsze niż nastoletnie marzenia.
— Trochę to zabawne, nie uważasz? — Zagadnął, ale ciągnął dalej. — Oboje stąd wyjechaliśmy, nie mogliśmy się złapać w Kalifornii, a teraz z powrotem tu jesteśmy.
Xan
Xander w przeszłości zastanawiał się, czy to z jakiej rodziny wywodziła się Emily miało na nią duży wpływ. Jakby nie patrzeć, ale Thompsonowie byli w końcu mocno związani z miasteczkiem, a właściwie to dzięki nim się Mariesville zaczęło. Nie wyobrażał dźwigania takiego ciężaru na swoich barkach. Co z tego, że miało to miejsce naprawdę wiele lat temu? Oczekiwania, zapewne, pozostały. Patrząc jednak na to, jak ułożyło się zawodowe życie blondynki to im sprostała. Była ambitna, a to Xander zauważył już w podstawówce, a utwierdzał się w tym głębiej, gdy podrastali, a Emily czasami dawała mu spisać zadanie z matmy, którego kompletnie nie rozumiał. Mimo wszystko, ale trochę się dziwił, że została tutaj i zaczęła pracę w lokalnej gazecie, kiedy przed nią były całe Stany i może nie tylko. Możliwe, że miała swoje powody, o których nikt nie wiedział. Zapytałby, ale chyba było zbyt wcześnie na aż takie spoufalanie się.
OdpowiedzUsuńJemu daleko było do spełniania zachcianek innych. Rodzice nie mieli zbyt wielkich ambicji. Ot, prosty biznes, który prowadzony był od lat. Zapoczątkował to pradziadek Xandera, potem prowadził wędzarnię jego dziadek, a ostatecznie ojciec z bratem. Xander w tym brać udziału nie zamierzał i od dawna to powtarzał. Los pokazał mu środkowy palec i ściągnął z powrotem do Mariesville. Prosto w szeroko otwarte ramiona wędzarni, jakby ta tylko czekała na jakąś wpadkę, aby powitać Xandera.
— Twoje powody były, mam nadzieję, lepsze. — Uśmiechnął się lekko. Przechylił butelkę z piwem, aby pociągnąć większy łyk. Był pewien, że gdyby nie wypadek Nathana to nie wróciłby tu z własnej woli. Nie na stałe. Zresztą, wciąż był przekonany, że jego pobyt tutaj potrwa maksymalnie kilka tygodni, może miesięcy. Nathan w końcu wróci do domu, a dla Xandera nie będzie tu miejsca. Łatwiej mu się patrzyło w przyszłość, kiedy powtarzał sobie, że to tylko chwilowa sytuacja. Apartament w Los Angeles na niego czekał, znajomi czekali, życie czekało.
— Dzięki, Ems. To wiele znaczy — odparł. Odczuwał skutki swoich sukcesów i był z nich dumny. Było jednak miło, kiedy ktoś również to dostrzegał. Szczególnie, jeśli to był ktoś kto w pewnym momencie życia był tą najważniejszą osobą. Zdawało się, że mimo upływu lat i zmian, które w nim zaszły, Emily na dobre będzie jedną z tych ważnych osób.
Fakt. Mogli stać i rozmyślać nad tym, co by było, gdyby, ale przecież się nie dowiedzą. Może, gdyby byli bardziej wytrwali to te kilka lat studiów w różnych miastach by przetrwali. Albo znienawidziliby się do tego stopnia, że na samą wzmiankę o sobie dostawaliby drgawek. O wiele bardziej podobała mu się ta swobodna rozmowa, brak niezręczności i spokój, który między nimi panował.
— Wszystko jeszcze przed tobą.
Nie dało się przewidzieć, czy zostaną tu oboje na stałe. Xander był tu chwilę, a czasami czuł, jak Mariesville owija wokół niego swoje macki i wciąga bardziej. Wpychając przy tym jabłko do gardła, aby nie mógł krzyczeć po pomoc. Przesadzał z tym porównaniem, bez wątpienia, ale jeszcze nie był gotów na to, aby choćby zacząć myśleć, że Mariesville na nowo stanie się jego domem. To tymczasowy przystanek, na który podejdzie autobus, kiedy tylko zdrowie Nathana się poprawi, a Xander wtedy będzie mógł wrócić do siebie.
Rozmowę przerwała Maggie, na co Xander lekko się uśmiechnął. Był przygotowany na fakt, że raczej jego znajomi nie preferują tej samej diety co on, ale nikomu nie zamierzał prawić morałów, że nie zje tego, co leżało na tej samej tacce co kawałek kiełbasy. Już bez przesady.
Zajrzał do pojemnika i mógł przysiąc, że jego serce zabiło trochę szybciej. Naoglądał się dziś wielu mięs, a widok kolorowych i soczyście wyglądających warzyw był, jak ciepła herbata w mroźny dzień.
— Wezmę dwa.
UsuńZrobiło się małe zamieszanie przy ognisku. Najwyraźniej wszyscy byli głodni i nie mogli się doczekać. Xander wcale im się nie dziwił. Ktoś zdążył już otworzyć przyniesioną przez niego sałatkę od Clary. Coś mu mówiło, że jeśli chce jej w ogóle spróbować to powinien się pospieszy. Ktoś inny zmienił muzykę na starsze hity, przy których imprezowali. Prawie jak za dawnych czasów. Z tym, że teraz dobijali trzydziestki i nie chowali się po kątach prze rodzicami, aby ci przypadkiem nie dowiedzieli się o organizowanych imprezach.
— Stawiam dychę, że jak Dean wypije jeszcze jedno piwo to zacznie śpiewać — mruknął nachylając się bliżej Emily. Wcale by go to nie zdziwiło. I bardzo prawdopodobnie Xander będzie pierwszym, który do niego dołączy. — I kolejną, że ty jesteś następna w kolejce.
Xan
Chuck patrzył na nią przez moment dłużej niż wypadało. Jakby próbował zatrzymać jej uśmiech w pamięci – ten prawdziwy, ten, który zawsze sięgał jej oczu i sprawiał, że człowiek miał ochotę odpowiedzieć własnym, nawet jeśli jeszcze przed chwilą nie miał ku temu powodu.
OdpowiedzUsuń— Sobota brzmi dobrze. Jackson, czy tornado jest gotowe na wielki turniej?
Chłopiec wydał z siebie okrzyk bojowy, który najwyraźniej miał imitować wycie wiatru, i rzucił się w wir nowej demonstracji swojej techniki, przypadkowo zahaczając łokciem o pobliską półkę z płatkami śniadaniowymi. Chuck zdążył złapać jedną z paczek, zanim wylądowała na podłodze. Roześmieli się jednocześnie – jakby byli wszyscy trochę młodsi, jakby sobota, która miała nadejść, była czymś więcej niż tylko wspólnym wyjściem.
— Tornado jest zawsze gotowe! — oznajmił chłopiec, dramatycznie poprawiając bluzę i łypiąc na ojca spod kaskady długich rzęs.
Chuck wyciągnął rękę, zabrał jedną z puszek marmolady z podłogi i odłożył ją na półkę. Nie miał pojęcia, jak ta zwykła, błaha scena — sklep, przypadkowe spotkanie, obietnica wspólnej soboty — mogła wywrzeć na nim taki wpływ. Ale prawda była taka, że od bardzo dawna nie czuł się tak… obecny. Przez chwilę stał nieruchomo, z dłonią wciąż opartą o półkę, jakby potrzebował fizycznego punktu zaczepienia, żeby utrzymać się w tej chwili. Bo coś w niej było — w Jacksonie, w Emily, w tej lekkiej zawiesinie między zwyczajnością a czymś więcej — co wbijało się głębiej niż powinno.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się tak… zakotwiczony. Jakby jego własne życie przestało być tylko serią rzeczy do zrobienia, a zaczęło znów przypominać coś, w czym naprawdę uczestniczy. Nie jako świadek. Nie jako opiekun na posterunku. Ale jako ojciec. Mężczyzna. Ktoś, kto może się jeszcze śmiać — nie dlatego, że trzeba, ale dlatego, że coś w środku poruszyło się w dobrym kierunku.
— Tato, mogę ci potem pokazać mój nowy rzut? Wymyśliłem go wczoraj. Nazywa się… „Cień burzy” — powiedział Jackson z dumą, z tym swoim poważnym tonem, który tak komicznie kontrastował z faktem, że jego kaptur właśnie zsunął mu się na oczy.
Chuck poprawił mu go bez słowa, nie mogąc się powstrzymać od cichego śmiechu.
— Brzmi groźnie. Jak go użyjesz przeciwko Emily, to może nie mieć szans.
Jackson zamyślił się na chwilę, jakby naprawdę brał pod uwagę szachową strategię i dobór odpowiednich nazw rzutów do przeciwników.
— Może najpierw zrobię „Tornado”, a potem „Cień burzy”. Żeby zmylić Panią Em.
Chuck skinął głową z udawaną powagą.
— Dobra taktyka. Zaczynasz rozumieć, jak działa prawdziwa gra.
Mógłby zostać w tej chwili na zawsze. Z ręką na ramieniu syna, z lekkim chaosem sklepowych alejek wokół nich, z Emily, która uśmiechała się szeroko stojąc obok nich, w dłoni trzymając słoik miodu, który – paradoksalnie – wywołał to wszystko.
UsuńEmily. Zawsze była inna. Nosiła w sobie coś, co Chuck zapamiętał jeszcze z czasów liceum — to spojrzenie, które przebijało się przez fasady, jakby potrafiła widzieć człowieka takim, jakim był naprawdę, bez zbędnych masek i udawania. Kiedyś, będąc jeszcze młodym chłopakiem pełnym niepewności, to właśnie to spojrzenie budziło w nim mieszankę fascynacji i zagubienia — nie wiedział wtedy, jak się zachować, jak odpowiedzieć na tę szczerość i lekkość, która z niej biła. To spojrzenie sprawiało, że tracił rezon, bo nagle wszystko wydawało się możliwe, a on sam mógł być kimś więcej niż tylko chłopakiem z małego miasteczka.
Teraz, po latach, stojąc obok niej wśród półek swojego sklepu, widział w tym spojrzeniu coś jeszcze głębszego — jakby nie zmieniło się nic, a jednocześnie wszystko. Przypominało mu, kim był przed Savannah — zanim życie stało się serią obowiązków, bólu i samotności.
Jackson zerwał się do biegu przez alejki, gdy w oddali zobaczył Charles'a Evans Seniora, czyli ukochanego dziadka. Uśmiechnął się szeroko, obserwując syna, który z nieokiełznaną energią przemierzał alejki sklepu. Jackson zawsze miał w sobie coś z tornado – nieprzewidywalny, pełen życia i pomysłów, których nikt nie był w stanie zatrzymać. To właśnie w nim, mimo wszystkich trudności, Chuck widział nadzieję i przyszłość.
— Dziadek! — zawołał Jackson, machając ręką na widok starszego mężczyzny, który właśnie wchodził do sklepu.
Charles Evans Senior skinął głową z ciepłym uśmiechem, a jego oczy błyszczały dumą i troską. Zawsze był opoką rodziny, filarem, na którym Chuck mógł polegać, nawet gdy świat dookoła walił się w gruzy.
— Dzień dobry, Pani Thompson! Miło Panią widzieć — powiedział, spoglądając na Emily z serdecznością, którą rezerwował dla bliskich.
Jackson już biegał wokół niego, nie mogąc powstrzymać się od podskoków, co chwilę wołając:
— Dziadku, pokażę ci nowy rzut! Cień burzy! — Charles zaśmiał się głęboko, klasnął w dłonie i pochylił się, by zmierzyć wzrokiem energię wnuka.
— Jasne, chłopcze! Tylko nie rozbij mi sklepu, bo twój tata będzie miał na głowie więcej roboty — rzucił z uśmiechem, po czym oby dwoje zniknęli na sklepowym zapleczu zostawiając Chucka samego z Emily. Mężczyzna patrzył za nimi przez chwilę, a potem jego wzrok wrócił do Em. W powietrzu zawisła jakaś cicha, niewypowiedziana chwila – jakby sklep, który zwykle był miejscem codziennych obowiązków, właśnie stał się czymś więcej.
— Wiesz, dawno nie mieliśmy tu takiego zamieszania — rzucił z uśmiechem, zerkając na rozbiegane kroki Jacksona i ciepły śmiech Charlesa Seniora dochodzący zza drzwi zaplecza. — Sobota będzie naprawdę dobrym dniem… — zapewnił ją. Jak za starych, dobrych czasów., dodał w myślach.
Chuck
Miło było trochę odpocząć od nagromadzonych problemów.
OdpowiedzUsuńXander nie sądził, że dałby radę się wyluzować. Nieustannie myślał o Nathanie, bratowej, dzieciakach. Pocieszał się, że najgorsze było już za nimi. Nathan żył. Dzieciaki wciąż miały ojca, a Clara miała męża. Sytuacja wciąż była kiepska, choć to było ogromne niedopowiedzenie, ale jego brat żył i miał wrócić wkrótce do domu. Dobra, może nie takie wkrótce. Był świeżo po operacji, czekało go parę tygodni na oddziale, potem kolejne w klinice rehabilitacyjnej. Starał się patrzeć pozytywnie i z myślą, że może wraz z końcem wakacji Nathan będzie już z powrotem w Mariesville. Mimo, że to głównie brat zaprzątał jego myśli to w tej właśnie chwili udało się Xanderowi trochę wyciszyć. W głowie nie było już tak głośno. Być może to była sprawka prawie skończonego już piwa, a może ta luźna i niezobowiązująca rozmowa z Emily lub po prostu fakt, że był wśród znajomych sobie ludzi, a tutaj nikt nie czekał z wypiekami na twarzy, aż zdradzi te brutalne szczegóły, o których nikt inny mówić nie chciał.
— Zobaczymy co powiesz, jak wypijesz jeszcze dwa cydry — odparł. Był pewien, że Dean nikomu nie odpuści wieczoru z karaoke. Xander wolałby nie robić z siebie pośmiewiska. Potrafił całkiem sporo, ale śpiewanie zawsze wychodziło mu krzywo. Co jeszcze nie oznaczało, że sobie to darował. Musiał po prostu trochę wypić, aby przestał się przejmować tym, że niektórym od wydawanych przez bruneta dźwięków mogą krwawić uszy. — Ale skoro dwie dychy to za mało… To co powiesz na duet?
Chyba nie myślała, że sam będzie brał w tym udział? Było jeszcze za wcześnie, aby rwał się do wyśpiewywania piosenek, ale mógł sobie ułożyć jakiś plan, prawda? Nie do końca był pewien, dlaczego, ale chciał po prostu skorzystać z okazji, że są w tym samym miejscu. Zawsze dobrze się razem bawili, więc czemu teraz miałoby być inaczej? Równie dobrze następnej okazji do spędzenia razem czasu nie będzie. Chciał dobrze wykorzystać tę imprezę. Nie martwić się przyszłością, nie rozdrapywać przeszłości. Być obecnym w chwili i momencie. Początek maja był przygnieciony godzinami spędzonymi w szpitalu i póki co, nic się nie zmieniało, ale skoro już miał tę parę godzin, które mógł wykorzystać tak, jak tego chciał to, dlaczego miałby z tego nie skorzystać?
Sięgnął po parę solonych orzeszków, które ktoś przyniósł. Otrzepał dłoń o ciemne jeansy, aby pozbyć się resztki soli z nich. Zdążył zapomnieć, jak to jest zwolnić i nie pędzić przed siebie. Żył w mieście, gdzie życie uciekło przez palce. Ludzie ciągle się gdzieś spieszyli. Nawet jeśli popularne było teraz promowanie spokojnej codzienności. W Mariesville można było odetchnąć. Zatrzymać się. Wziąć głęboki wdech i po prostu przeczekać burzę, która prędzej czy później, ale się uspokoi. Omiótł wzrokiem otoczenie i lekko uśmiechnął się do siebie. Same znajome twarze pogrążone w rozmowach. Niby wciąż to były te same osoby, a po samym sposobie wypowiedzi czy ubioru można było zauważyć zmiany. W nikim, może poza Deanem, nie było już tych nastolatków. A może po prostu byli, ale pogrzebani pod warstwą dorosłych spraw. Z cichym westchnięciem opadł na ławce obok Emily.
I to by było na tyle z jego niemyślenia o Nathanie. Nie potrafił się gniewać na nią czy na kogokolwiek innego, gdy pytali się o jego stan zdrowia. Był to w końcu temat numer jeden w rodzinie Batesów. Najświeższa plotka z ostatnich miesięcy.
— Powoli do siebie dochodzi. Operacja się udała, tak nam powiedzieli. Jak będzie w stanie to przeniosą go do ośrodka rehabilitacyjnego. — Wzruszył lekko ramionami. Odchylił się i złapał butelkę z piwem. Z kieszeni wyciągnął zapalniczkę, aby ją otworzyć. — Jest bardziej marudny niż przedtem, ale niczego innego się po nim nie spodziewałem.
Marudzenie Nathana ciężko było przebić, ale ostatnio przechodził samego siebie. Był co prawda usprawiedliwiony. Raczej nie było osoby, która w takiej sytuacji tryskałaby optymizmem.
Xan
Sobota popołudniu nadeszła z niepokojącą zwyczajnością – jakby dzień nie wiedział, że ma być ważniejszy niż inne. Słońce przefiltrowane przez cienką warstwę chmur rozlewało się miękko po przednim podjeździe, gdzie Chuck stał nieruchomo przy samochodzie z kluczykami w dłoni, czując, że każdy ruch jest zbyt ciężki, jakby ciało wiedziało więcej niż on sam.
OdpowiedzUsuńKoszula. Nie ta. Druga też nie. Ta trzecia… może. Ale czy to nie za dużo wysiłku jak na wypad na kręgle? A może za mało? Ostatecznie wybrał coś neutralnego – szaroniebieską, z lekko podwiniętymi rękawami. Wyglądał zwyczajnie. To była jedyna rzecz, jaką był dziś w stanie zaakceptować: zwyczajność. Tyle że wnętrze miał rozhuśtane jak chorągiew na wietrze.
W salonie Jackson już był gotowy. A raczej przesadnie gotowy – w swojej bluzie z błyskawicami, z czapką baseballową przekręconą do tyłu, z plastikowym medalem zawieszonym na szyi. Zgarnął z podłogi coś, co wyglądało jak rękawice bez palców i rzucił przez ramię:
— Tato, jak nie zdobędę dziś co najmniej trzech strike’ów, to… to zjem brukselkę bez ketchupuuu! — przeciągnął dramatycznie, jakby właśnie składał śluby wojenne.
Chuck prychnął.
W samochodzie panował chaos typowy dla czteroletniego pasażera: naklejki na szybie, dwa nieparzyste buty po Jacksonie z treningu i plecak z piłką. Chuck usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk i wycofał z podjazdu.
— Tato, a jeśli Pani Em umie rzucać kulą jak Hulk? — zapytał Jackson z pełną powagą, przez co Chuck prawie zahamował za mocno na skrzyżowaniu.
— Jak Hulk?
— No, w sensie... że aż tor się złamie. Może dostanie zakaz wstępu do kręgielni! — Jackson wybuchnął śmiechem, a Chuck, nie mogąc się powstrzymać, parsknął razem z nim.
— W takim razie dobrze, że bierzemy Tornado. Będziesz ją mógł powstrzymać swoją supertechniką, zanim zniszczy połowę torów.
— Albo zrobię mój nowy rzut. Cień burzy! — Jackson zademonstrował coś z tylnego siedzenia, co przypominało taniec karateka pomieszanego z dzięciołem. Chuck uśmiechnął się szeroko. Spojrzał w lusterko, uważając, żeby nie zjechać z pasa, kiedy Jackson wystrzelił kolejny pokaz bojowej choreografii. Dzieci potrafią przekształcić każdy metr sześcienny przestrzeni w pole bitwy – albo scenę teatralną. A Jackson był w tym mistrzem.
Z tyłu rozległ się szelest torebki ze snackami, których Chuck nawet nie pamiętał, by mu pozwolił wziąć. Dziecięca logika nie znała granic – coś się znalazło w samochodzie? Znaczy, że można to zjeść.
— Tatooo, a jeśli Pani Emily nie lubi kręgli, tylko udaje, żeby cię nie urazić? — zapytał Jackson tonem spiskowca, z pełną powagą, jakby właśnie odkrył najgłębszy sekret wszechświata.
— Myślę, że jakby nie lubiła, to powiedziałaby, że nie może przyjść. Emily nie należy do tych, co udają.
— Aha — odpowiedział Jackson, przeciągając sylaby, jakby to wszystko musiał dokładnie przemyśleć. — Czyli to poważna sprawa?
— Co?
— No… Emily i my. Jak... drużyna. — Jackson spojrzał przez okno. Chuck milczał przez chwilę, zaskoczony do cna pytaniem, które przyszło z tak prostego miejsca, a trafiło dokładnie tam, gdzie powinno.
— Poważna to będzie rozgrywka… — odparł cicho Chuck, zerkając ukradkiem na syna przez lusterko.
Nie dlatego, że pytanie było zabawne. Ani nawet nie dlatego, że było dziecinne. Ale dlatego, że było boleśnie trafne. Dzieci mają ten irytująco cudowny dar – potrafią powiedzieć coś, co dorosły ukrywa głęboko, głęboko pod warstwami zdrowego rozsądku, dystansu i wszystkich tych „zobaczymy, jak się ułoży”.
Skręcił na drogę prowadzącą do starej kręgielni przy stacji kolejowej – tej samej, w której spotykali się z Emily i przyjaciółmi, gdy byli młodsi. Nawierzchnia, choć łatana wiele razy, wciąż miała ten sam rytm drobnych drgań pod kołami, który przypominał mu o tamtych wieczorach: śmiechu, za długich rozmowach na tylnych siedzeniach, przekrzywionych kulach toczących się do rynny i walce o ostatnie żetony do automatu z pinballem.
To było inne życie. Nie lepsze, nie gorsze — po prostu życie, zanim wszystko się zmieniło.
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi, rzucając ciepłe światło na drzewa, które rosły przy torach. Te same drzewa, pod którymi kiedyś siedzieli z Emily po zamknięciu kręgielni, dzieląc się cichym milczeniem i niedopowiedzianymi słowami. Chuck poczuł, jak coś w nim zadrżało. Nie ze strachu. Z pamięci.
UsuńZ tyłu Jackson nadal trajkotał, opowiadając o tym, jak jego „Cień burzy” zyskał nową, ulepszoną wersję – teraz z obrotem i dźwiękiem, który sam wymyślił. Chuck słuchał tylko połowicznie, bardziej chłonąc krajobraz niż treść. Ale rytm głosu syna – niestrudzony, entuzjastyczny, naiwnie pewny siebie – działał na niego kojąco, jak muzyka w tle, której nie trzeba rozumieć, by czuć się trochę mniej samemu.
Kręgielnia pojawiła się na horyzoncie, dokładnie tam, gdzie powinna. Między rdzewiejącym płotem a nieużywaną bocznicą, z neonem „Lucky Pins” mrugającym leniwie, jakby nawet on nie był dziś pewien, czy warto się starać. A mimo to to miejsce miało w sobie coś niezmiennego. Jakby stało tu właśnie po to – żeby ludzie mogli wracać.
Chuck zwolnił i zjechał na bok, w miejsce, gdzie kiedyś ustawiali się jeden po drugim w starych hondach i chevroletach. Te samochody miały w sobie więcej rdzy niż blachy, a w bagażnikach trzymali nie kulę do kręgli, a głośniki i koce na późne, letnie noce.
Zaciągnął hamulec ręczny i przez chwilę nie wysiadał.
— Tato? — Jackson wychylił się lekko do przodu. — Emily już tu jest?
Chuck rozejrzał się. Stała pod ścianą budynku, lekko oparta ramieniem o mur. Miała na sobie kurtkę, którą widział kilka tygodni temu w sklepie, i buty o zupełnie niepraktycznym kolorze, które zdawały się mówić: „nie zamierzam się spieszyć”. Ale to jej spojrzenie przyciągnęło go jak magnes. Spokojne, ale czujne.
— Tak. Już jest.
Jackson próbował odpiąć pas, ale się zaplątał, jak zawsze, gdy był zbyt podekscytowany.
— To co, wchodzimy? Tornado nadciąga!
Chuck roześmiał się i pomógł mu się wyswobodzić. Jego ręce trochę drżały – nie ze strachu, tylko z tej dziwnej mieszaniny oczekiwania i wspomnień, które przychodziły w zbyt dużych falach, by je powstrzymać.
Wysiedli razem. Jackson ruszył przodem, potrząsając medalem na szyi, jakby miało to zmylić przeciwników. Chuck zamknął drzwi samochodu i na moment spojrzał w niebo. Słońce właśnie chowało się za chmurą, zostawiając po sobie tylko miękkie światło, które zdawało się obiecywać, że wieczór będzie naprawdę udany.
Gdy podszedł do Emily, ich spojrzenia spotkały się na dłużej. I znów poczuł to znajome ukłucie – nie bólu, tylko czegoś w rodzaju powrotu. Do siebie. Do niej. Do tego, co mogło być.
— Cześć — powiedział, uśmiechając się lekko.
Chuck
[Hej! Wybacz ten mały poślizg. 💔]
OdpowiedzUsuńBates odzwyczaił się od sąsiedzkiej ciekawości. W Los Angeles, choć ludzie byli przemili, to raczej nie interesowali się aż tak życiem swoich sąsiadów. Niektórych Xander nawet nie znał z imienia. Sytuacja wyglądała za to kompletnie inaczej w Mariesville, gdzie znało się ich znaczącą większość, a już na pewno tych, którzy mieszkali w tej samej okolicy. Ciężko było nie nawiązać znajomości, gdy spędziło się tu całe życie. Większość znajomych rodziców to byli ludzie, którzy tutaj się urodzili i wychowali i podobnie ich przodkowie. Często organizowane były sąsiedzkie grille czy inne małe przyjęcia, na które każdy przynosił coś od siebie. Można było polegać na ludziach z okolicy, którzy częściej niż rzadziej, ale byli po prostu przyjaciółmi. Niestety, wśród osób, które faktycznie dobrze życzyły były ciekawskie hieny, których jedynym zajęciem było plotkowanie. Na takie osoby Xander starał się zwyczajnie nie zwracać uwagi. Zresztą, najwięksi plotkarze informacje czerpali od innych, a nie prosto ze źródła. Można powiedzieć, że był przyzwyczajony do plotek. Kariera trochę nauczyła go, aby nie brać wszystkiego do siebie, a w dodatku już jako nastolatek narażał się starszym mieszkańcom. Nie chodził do kościoła, zawsze miał przy sobie papierosy, a pierwszy tatuaż zrobił nielegalnie w garażu jakiegoś gościa. Mało odpowiedzialne, ale kto powiedział, że z Xandera był odpowiedzialny nastolatek? Teraz wybierał już wysoko oceniane studia i tatuażystów. I przede wszystkim bardziej dbał o swoje zdrowie. Z wyjątkiem fajek, ale tych jak na złość rzucić nie potrafił.
Chętnie opowiedziałby Emily więcej. Obecna impreza była średnio odpowiednim miejscem do opowiadania o dość traumatycznych wydarzeniach. W zasadzie to każde miejsce wydawało się być do takiej rozmowy nieodpowiednie, ale swobodniej się rozgada, gdy nie będą otoczeni dziesiątkami ludzi. A choć Xander miał do nich zaufanie i lubił każdą z obecnych osób to prawda była taka, że nie wszyscy musieli wszystko słyszeć. I nie chciał też nikomu psuć nastroju opowiadaniem o Nathanie. Raczej nie mieliby nic przeciwko temu, ale dla samej zasady chyba lepiej było ten temat odłożyć na później.
Jemu również podobało się to, jaka atmosfera między nimi zapanowała. Wciąż tak samo się przekomarzali. Było to na swój sposób odświeżające. Już o tym myślał, ale naprawdę cieszył się, że nie ma między nimi tego dziwnego napięcia, bo kiedyś razem byli, więc musi być niezręcznie.
— Taniec? — Upewnił się. Na ustach bruneta zamajaczył lekki uśmiech. Mógł się spodziewać, że Emily zdecyduje się dodać coś od siebie i nie był tym zawiedziony. Wręcz przeciwnie. — Wygląda na to, że nie mam wyboru.
Dopił do końca swoje piwo, a pustą puszkę zgniótł i wrzucił do prowizorycznego kosza na śmieci, o którym ktoś na całe szczęście pamiętał. Z uśmiechem pełnym zadziorności poderwał się z miejsca, jakby cały wieczór tylko na to czekał. Nie potrzebował jeszcze jednego piwa czy dodatkowego shota. Może jedynie do karaoke, ale na parkiecie Xander czuł się, prawie, jak w domu. Co prawda teraz za parkiet mieli trawnik, ale to musiało im wystarczyć. Bo czy potrzebowali więcej? Fikuśne imprezy były spoko, ale to na tych wiejskich Xander bawił się najlepiej.
Zanim Emily zdążyłaby zaprotestować, już wyciągnął do niej rękę i wyciągnął ją na sam środek trawnika. Światła zawieszonych lampek, to musiała być sprawka Maggie, odbijały się od szkła kieliszków. Klimat robił się w zasadzie sam i nawet nie trzeba było się jakoś wybitnie starać.
Xander prowadził pewnie, choć z lekkim przerysowaniem – obroty, przechylenia, jeden wymyślony krok za drugim – niby taniec, niby żart. Uśmiechał się przez cały czas, czasem mrugając porozumiewawczo do blondynki. Nawet sobie nie zdawał sprawy z tego, jak bardzo takiej chwili potrzebował. Oderwania się myślami od przytłaczającej codzienności.
W narzuconym przez Xandera tańcu i bliskości nie było nic natarczywego — raczej lekka, wspólna ucieczka w coś dobrze znanego. Czas się lekko rozciągał między refrenami, a znajome głowy w tle rozmywały.
Usuń— Wyglądasz na zadowoloną. — Było to stwierdzenie, a nie pytanie. Rozbawione oczy, usta wyciągnięte w uśmiechu i zarumienione policzki, może od tańca bądź wypitego cydru. Same znaki, że bawiła się dobrze. On zresztą też. — Mam nadzieję, że się nie mylę, bo będzie mi wtedy zajebiście głupio.
Przyciągnął ją do siebie bliżej, kiedy melodia piosenki, którą przetańczyli zaczęła powoli gasnąć. Przechylił lekko głowę na bok. Uważnie, ale nienachalnie przyglądał się blondynce.
Powinien ją puścić. Wypadałoby to zrobić, ale z jakiegoś powodu, jeszcze, tego robić nie chciał. Może przemawiał przez niego teraz sentyment albo jednak te dwa piwa, które wypił uderzyły mu do głowy bardziej niż powinny.
Uniósł na moment wzrok nad głowę Emily i prawie się zaśmiał, kiedy dostrzegł wpatrzonego w nich Deana. Tylko przecież tańczyli, a tymczasem Dean patrzył się tak, jakby robili coś niesamowicie niestosownego. Xander przewrócił oczami, a swoją uwagę skupił ponownie na blondynce.
— Dean wyobraża sobie za dużo. — Poinformował blondynkę, a ton głosu Xandera był przepełniony rozbawieniem. Bates nie miałby nic przeciwko, aby podkręcić Deana i dać mu powody do dumania, ale nie był w tym sam i nie chciał w żaden sposób sprawić przykrości Emily.
Xan
Chuck patrzył, jak Jackson niemal rośnie z dumy. W jego oczach błysnęło coś nie do końca uchwytnego — radość? Pewność siebie? Albo po prostu wdzięczność, że ktoś dorosły traktuje go jak równego gracza. Mały chłopiec prostował się, jakby właśnie awansował do ważnej roli. A może po prostu czuł, że to popołudnie będzie inne niż wszystkie — bo wyjątkowe.
OdpowiedzUsuńPotem Emily uniosła wzrok i spojrzała na niego. Uśmiech, który mu posłała, był niegroźny, ciepły, trochę zaczepny. W tym spojrzeniu nie było nic z przeszłych żali. Raczej coś w rodzaju: Hej, pamiętasz jeszcze, jak się razem śmialiśmy? Jej oczy błyszczały tym znajomym światłem — jakby nosiły w sobie echo wszystkich letnich wieczorów spędzonych na rozmowach, których nigdy nie kończyli.
Pamiętał.
Niektóre wspomnienia wracały jak zapach starych kluczy — wystarczył moment, i już był z powrotem tam, gdzie wszystko wydawało się prostsze. Siedzieli wtedy na dachu kręgielni, jedli z jednej paczki frytki i śmiali się z rzeczy, które teraz nie miałyby prawa nikogo rozbawić. Tamto lato miało smak oranżady z automatu i lekko przypalonych frytek, a ich śmiech mieszał się z dźwiękami przejeżdżających pociągów.
Ale wtedy... wtedy to wystarczało.
Przy Emily wszystko zawsze wydawało się proste. Albo może to on sam taki był, kiedy był z nią. Jakby z nią oddychał lżej, myślał jaśniej, mówił prawdziwiej.
— Lepiej się przygotuj — powiedział, zerkając na nią z ukosa. — Jackson nie bierze jeńców.
— Tatooo — rzucił Jackson z przesadnym przeciągnięciem, ale nie zatrzymał się nawet na chwilę, ciągnąc ich w stronę wejścia. Szalał z ekscytacji, jakby za chwilę miał wygrać mistrzostwa świata.
Chuck zrobił krok w stronę Emily. Przez chwilę szli obok siebie, ich kroki prawie się zgrywały. Pachniała wanilią i czymś jeszcze, co przypominało mu lato. Albo po prostu nią. To był zapach wspomnień i niespełnionych obietnic, które mimo wszystko nie zdążyły się zatrzeć.
— Dzięki, że przyszłaś — powiedział cicho, nie patrząc wprost.
Drzwi kręgielni otworzyły się przed nimi z tym samym skrzypiącym dźwiękiem co zawsze. I nagle Chuck miał dziwne wrażenie, że nie zaczynają czegoś nowego. Tylko wracają do czegoś, co nigdy się całkiem nie skończyło. Jakby świat pozwolił im znów wejść do rozdziału, który zostali zmuszeni kiedyś zamknąć — zanim zdążyli go naprawdę przeczytać.
Wnętrze kręgielni przywitało ich znajomym półmrokiem, kolorowymi światłami i delikatnym brzękiem kul toczących się po torach. Pachniało znajomo: smażonymi przekąskami, pastą do podłóg i czymś jeszcze — może kurzem z lat dziewięćdziesiątych, który nigdy nie opuścił tego miejsca. Chuck poczuł, jak jego ramiona się rozluźniają, jakby ciało samo zapamiętało, że tu można być innym człowiekiem. Albo przynajmniej sobą. Tym dawnym sobą.
Jackson podbiegł do lady i z przejęciem poinformował, że są "drużyną Tornado", i potrzebują najlepszego toru. Chuck uśmiechnął się pod nosem, gdy nastolatek z obsługi — z kolczykiem w brwi i miną wyjątkowo zmęczonego życiem — rzucił okiem na Emily i jego, po czym bez słowa przypisał im tor numer osiem.
Szli powoli, mijając znajome, połyskliwe parkiety i plakaty z turniejów sprzed lat.
Usuń— Nie zmieniło się tu prawie nic. Nawet zapach — mruknął lustrując wnętrze kręgielni.
Usiedli, wciśnięci pomiędzy plastikowe krzesła i automat z przekąskami. Chuck zaczekał, aż Jackson wybierze kulę — oczywiście najcięższą, jaką tylko zdoła unieść — i wtedy sięgnął po kulę dla siebie. Patrzył na Emily ukradkiem, gdy zajęła się wyborem kuli. Miała w sobie coś światłego, coś pogodnego, jakby nic nie zdołało jej przytłumić. I może właśnie dlatego czuł, że dobrze zrobił. Zapraszając ją. Wracając.
Na ekranie pojawiła się lista graczy. Jackson. Chuck. Emily.
Jackson klaskał w ręce.
— Tornado zaczyna! — krzyknął i ruszył do toru, jakby miał tam do spełnienia misję ratowania świata.
Chuck oparł się o plastikowy stoliczek i spojrzał na Emily.
Chuck