Nigdy nie poznała na własnej skórze smaku wielkiego świata, nie ruszając się stąd dalej jak do szkoły w Camden, ale nie cierpiała z tego powodu, nawet, jeśli dla innych była tylko nudną, wiejską dziewczyną, którą można wytykać palcami na szkolnej stołówce. W ich kategoriach nudna z pewnością była, skoro nie kręciły jej dzikie imprezy i mocny towar, ale sama nie nudziła się wcale, bo na działce grządek do pielenia miała aż po uszy. Dynie same się nie wyhodują, kury jajek nie pozbierają, a pokrzywa się nie zerwie i nie wysuszy, nalewki z dziurawca też same się nie wstrząsną, gdy pośród innych dojrzewają na parapecie. Rodzice jej w tym nie pomogą, bo karierę w Atlancie rozwijają odkąd tylko pamięta i przyjeżdżają tylko czasem, głównie od święta, gdy naprawdę już wypada. Babcia Matilda wciąż stoi na posterunku wszystkiego, mimo że schylać się już nie może i trochę niedowidzi, ale to żaden problem – obie są zaradne, nauczone pracy i naprawdę serdeczne. Konkursu na największą dynię w tym roku nie wygrają, ale gdyby powstał konkurs na najbardziej pozytywne podejście do życia, na podium stanęłyby ex aequo. Bo dobrze jest cieszyć się z małych rzeczy i dobrze jest doceniać życie, choć tęsknoty wołającej z serca nie sposób nie słyszeć. Można ją za to zagłuszyć mniej lub bardziej rozsądnymi występkami i nie tylko mowa o podkradaniu chwastów z ogródka sąsiadów, do których czasem zagląda, gdy nie może się oprzeć pięknym kwiatom nasturcji.
Mildred Atkinson
od zawsze Millie, Milly lub Mila
32 lata – barmanka w The Rusty Nail – zielarka i samozwańcza fitoterapeutka – rodowita mieszanka – maleńkie gospodarstwo uprawne w Farmington Hills – regularnie rozstawia się ze stoiskiem w Farmington Hills Farmers Market – wolontariuszka w Mariesville Community Center – kierowca starego, wiecznie psującego się Forda nazwanego Copper
hejka ;D
mashi4meshi@gmail.com
mashi4meshi@gmail.com
[Dzięki serdeczne za chwilę melancholii spowodowaną możliwością niemal bezwiednego cofnięcia się myślami do wakacji spędzanych u dziadków na wsi. To nic, że trzeba było tam jechać prawie pół dnia, bo to jednak druga strona kraju. Ważne, że wreszcie można było odpocząć od zgiełku miasta, a codzienne podbieranie jaj kurom i ich karmienie chyba już zawsze będzie wywoływać u mnie lekki uśmiech.
OdpowiedzUsuńNie oznacza to jednak, że nie podziwiam Milly za tą dziecięcą wręcz umiejętność czerpania radości z najdrobniejszych elementów codziennego życia. Oby tylko tak dalej !
Tobie natomiast życzę samych porywających historii i wiecznego deszczyku weny, a gdyby kiedyś przyszła wam chęć na wspólną burzę mózgów, zapraszam serdecznie.]
Delio, Liberty & Monti
[Dobry wieczór. ^^
OdpowiedzUsuńBędę się kłócić z każdym kto uzna, że Millie jest nudna! Nie wszyscy w końcu muszą chcieć gonić za wielkimi marzeniami, które spełnić można tylko mieszkając w betonowej dżungli. Mimo, że mnie do tych większych miast ciągnie to prawdziwy spokój znajduję dopiero na wsi u babci, gdzie rzadko przejeżdżają samochody, a ze wschodem wstaje również upierdliwy kogut, którego słychać mimo zatyczek w uszach. ^^
Bardzo przyjemna osóbka z tej Mildred. Imię jest niesamowite, takie stare, ale świetnie pasujące do klimatu małego miasteczka! :) Mam nadzieję, że będziecie się tutaj dobrze bawić i znajdziecie same ciekawe wątki. A w razie chęci zapraszam do swojej małej gromadki. :)]
Amelia Hawkins, Eaton Grant & Rhett Caldwell
[Jejku, jakie to zdjęcie z bosymi stopami jest klimatyczne! Ja popieram w stu procentach decyzję Ice Queen i też włączę się do takiej kłótni, bo Millie jest świetna i bardzo ciekawa, a na dodatek przeczuwam, że można wpakować się z nią w niejedno prawdziwe szaleństwo. Jest taka tutejsza, dosłownie! Życzę dużo dobrej zabawy na blogu, a jeśli uważacie, że przydamy się z Rowanem do przypomnienia to zapraszamy do siebie! :)]
OdpowiedzUsuńRowan Johsnon
[Ah, cudna ta Millie! Aktualnie jestem w mojej chcę na wieś era, więc totalnie zazdroszczę jej tych bosych stóp, ogródka i ziółek. W mojej bajce jest też koza, ale piesek ze zdjęcia też jest absolutnie przepiękny.
OdpowiedzUsuńKopi ma równie fajną babcię, pod której okiem robi coraz lepsze nalewki, za to Finn ma schorowanego dziadka, któremu przydałyby się napary z rodzimych ziół. Jeśli masz ochotę coś wspólnie popisać to zapraszam, czy to pod którąś z kart czy na maila.
Udanych wątków!!]
Kopi Bear / Finn Shrubbery
[Cześć, jaka fajna, swojska dziewczyna! ❤️ Jest absolutnie urocza i kochana, pasuje do Mariesville jak szyta na miarę! Na pewno nie jest nudna, ja widzę w niej ogromne piękne serce! Widzę również kilka podobieństw do mojej Abi, wiec gdybyś miała chęć połączyć je w wątku, to zapraszam na wspólne zbieranie polnych ziół i kwiatów, czy coś innego.
OdpowiedzUsuńDobrej zabawy z tą cudowną panią! ☺️]
Abigail
[Cześć! Mildred jest cudowna! ❤️ Kogoś takiego chciałabym mieć w swoim życiu :) Uwielbiam ludzi pozytywnych, którzy potrafią cieszyć się małymi rzeczami. Czuję, że to byłaby dobra sąsiadka dla mojej Maddie ❤️ ale również mogliby dogadać się z Jacksonem… :) Mam nadzieję, że Millie będzie czuła się w Mariesville jak w domu już na zawsze!
OdpowiedzUsuńZapraszam też w moje skromne progi, myśle że możemy stworzyć coś fajnego. :D Nie narzekam na brak postaci ;) więc śmiało możesz wybrać, z kim Millie mogłaby się najlepiej dogadać… lub nie :)
Tak czy inaczej, udanej zabawy i mnóstwa porywających wątków. ❤️]
Jax Moore, Edward Murray & Maddie Green
[To zdjęcie jest mega urocze <3 Dobrze widzieć w gronie mieszkańców tak słodką, 'nieskażoną' niczym osóbkę, która za pewne aż zaraża pozytywną energią ludzi wokół. Niech "nudzi się" jak najdłużej i nigdy się nie zmienia. Stanowiłaby mega kontrast i wybuchową mieszankę w kontakcie z Damonem, więc gdybyś miała ochotę, zapraszam, przyda mu się ktoś, kto pokaże mu, że życie w miasteczku może być naprawdę ciekawe. Życzę dużo weny! <3]
OdpowiedzUsuńHenry&Damon
[A dziękuję ślicznie. ^^
OdpowiedzUsuńWłaściwie to wszędzie mam miejsce na prawie wszystko, więc możemy śmiał zrobić burzę mózgów. :) Powiedz mi tylko, który pan bardziej Ci odpowiada i będziemy dumać. Obawiam się natomiast, że to Rhetta prędzej by wynoszono z The Rusty Nail, ale obiecuję, że nie dobierałby się po pijaku do Millie, a raczej użalał nad własnym losem. Choć dobra powierniczka sekretów na pewno też by mu się przydała. :)
Do ratowania z opresji na ten moment zdecydowanie bardziej nadawałby się Eaton. :D Grant mógłby już wpaść pod sam koniec, ot tak po długim dniu na szybkiego drinka wskoczy i akurat zauważy, że Millie jest zaczepiana to się delikwenta będzie próbował pozbyć, a dla zamieszania mógłby oberwać i Millie nie miałaby wyjścia i musiałaby go pozszywać (maksymalnie plaster nakleić XD). Za drobną pomoc może się odwdzięczyć kubkiem gorącej herbaty, jak już ją odprowadzi bezpiecznie pod same drzwi domu. ;)
Daj znać w jakim kierunku wolałabyś pójść! ^^]
Eaton Grant & Rhett Caldwell
[W takim razie Eaton. :D Tak coś w kościach czuję, że ta dwójka chyba lepiej się dogada niż Millie i Rhett. :D Dobrze, niech będzie nadziany turysta, a skoro wszystko ustalone i pomysł wyszedł od Ciebie to postaram się podrzucić początek. Może uda mi się dziś, a jak nie dziś to już jutro się zmoblizuję, aby coś podrzucić. :D]
OdpowiedzUsuńEaton Grant
Wycieczka do The Rusty Nail po długim dniu w pracy była często niemal obowiązkowym punktem. Odkąd pamiętał przychodził do tego baru, co prawda to nie tutaj wypił swoje pierwsze piwo czy Bourbon, ale lubił to miejsce. Często można było spotkać znajomych, a nawet rodzinę. Mariesville było na tyle małe, że widział często swoich kuzynów, choć nie miał z nimi jakiejś bliższej relacji. Może w dzieciństwie, ale dorosłe życie zweryfikowało wiele nastoletnich planów i teraz widywali się na dłużej podczas specjalnych okazji. Jedną z tych specjalnych okazji były rodzinne grille, które rodzina Grant co jakiś czas wyprawiała. Nie tylko jego ojciec, ale również ciotki czy wujkowie. Prawda była jednak taka, że na ogół wszyscy byli zajęci i Eatona ten fakt wcale nie dziwił. Każdy w końcu miał swoje własne życie, niektórzy mieli już rodziny oraz dzieci, którymi trzeba było się zająć. On sam miał to szczęście lub nieszczęście, że nie posiadał rodziny, ale za to na głowie miał starszą siostrę, która czasami zachowywała się jak nastolatka. Przynajmniej o najmłodszą nie musiał się martwić, a z tego co wiedział Elysse rodziła sobie całkiem nieźle. Za to już gorzej było z Esme. Eaton tylko czekał na to, aż jakaś wiadomość spadnie na niego niczym grom z jasnego nieba. Nawet nie byłby zaskoczony nagłym pojawieniem się siostry, jakimiś żądaniami, którym nie byłby w stanie sprostać. Jednak, dopóki nic nie zapowiadało ewentualnego powrotu starszej siostry zamierzał żyć dalej swoim życiem. Pomagał ojcu z firmą. Naprawiał krany, zlewy, kładł listwy, malował płoty czy kładł tapety, jeśli się go o to poprosiło. Jakby tak spojrzeć, Eaton naprawdę umiał wszystko i sam nie wiedział skąd większość tych umiejętności w sobie znalazł. Zawsze trzeba było pomóc z czymś w domu, tu sąsiad potrzebował pomocy, tu jeszcze ktoś inny i wraz z wiekiem nabierał nowych umiejętności. Nigdy też nie przyszło mu do głowy, aby spróbować innego życia, bo w Mariesville miał wszystko, a nawet więcej. Był prostym facetem, który nie potrzebował tak naprawdę od życia wiele. W zupełności wystarczyło mu to otoczone sadami miasteczko, gdzie ludzie byli życzliwi i każdy był chętny do pomocy. Przynajmniej większość, bo to, że spora część mieszkańców była zgrana jeszcze przecież nie oznaczało, że wszyscy się tutaj lubili.
OdpowiedzUsuńByło już dość późno, ale to miejsce nie było znane z zamykania swoich drzwi, gdy tylko wbije dwudziesta na zegarku. Sporo spraw dziś się przeciągnęło, a zanim odświeżył się po pracy i doszedł tutaj zrobiło się jeszcze później. Może nie pokonywał długiego dystansu, ale z Downtown do baru był kawałek do przejścia. Wolał nie ryzykować z autem, skoro miał w planach wypić. Prawdopodobnie byłby w stanie, aby potem wrócić samochodem, ale spacer równie dobrze mu zrobi. Był wtorkowy wieczór, większość raczej miała następnego dnia pracę i mało kto tak na dobrą sprawę się zatrzymywał na dłużej w barze. Eaton widział trochę nieznanych twarzy, ale już po samym stroju mógł wywnioskować, że są to przejezdne osoby. Zlustrował wzrokiem bar, gdzieś kątem oka dostrzegł Amelię, która właśnie schodziła z małej sceny, gdzie zapewne wcześniej dawała popis swoim wokalem. Ruszył w stronę baru, gdzie było również wolne miejsce, które upatrzył sobie. Zwykle wybierał miejsce przy barze, kiedy nie planował nic zamawiać do jedzenia. Było już dość późno, a Grant nie chciał nikomu dokładać dodatkowej pracy. Pewnie wszyscy tylko czekali na to, aż będą mogli rozejść się w swoją stronę po ciężkim dniu w pracy.
— Cześć, Millie — przywitał się, kiedy za barem zobaczył znajomą postać. Posłał jej ciepły, trochę przepraszający uśmiech. Pewnie liczyła na to, że kolejnych klientów już nie będzie tego wieczoru. Eaton sięgnął po miseczkę z orzeszkami, którą przysunął w swoją stronę, a jego wzrok padł na kobietę. — Jasne piwo, wybór zostawię tobie. Jeszcze się na nim nie zawiodłem — poprosił.
Zwykle wybierał coś mocniejszego, ale w ostatniej chwili naszło go na zmianę zdania. Piwo na koniec ciężkiego dnia wydawało się być bardziej odpowiednie niż Whiskey czy Bourbon.
Usuń— Orzeszki też możesz doliczyć.
Na moment zainteresował go mężczyzna, który siedział kawałek dalej. Przy nim stały puste szklanki. Wyobraźnia podsunęła mu myśl, że jeszcze niedawno były wypełnione złocistym trunkiem. Wiedział, bo w takich mu szklaneczkach Millie często mu podawała jego zamówienie. W momencie, gdy facet zagwizdał i pstryknął palcami na blondynkę, Eaton uniósł brew, a następnie zerknął na Millie. Z tego co już zauważył była sama za barem, możliwe, że na kuchni również już nikogo nie było.
— Pospiesz się, ślicznotko. Ile można czekać?
Akcent faceta wskazywał na to, że nie jest z tych okolic. Lubił, gdy turyści odwiedzali Mariesville, ale nie, gdy nie potrafili się w odpowiedni sposób zachować. Póki co, Eaton jeszcze siedział i obserwował. Powód, aby kazać mu się zamknął był, ale istniała szansa, że zaraz się zabierze i stąd pójdzie. Byłoby w końcu lepiej, gdyby obeszło się bez zbędnych awantur.
Eaton Grant
Abi wiedziała, że jej rude kosmyki są zbyt charakterystyczne i że każdy w całej okolicy Mariesville je rozpozna, a że wybierała się na ściśle tajną misję, musiała jakoś zadbać o ukrycie swojej tożsamości. Była żywiołowa, wiecznie uśmiechnieta i wszędobylska, ale dziś musiała odrobinę zapanować nad swoją energią. Dłonie troszkę jej drżały, gdy beżową chustką przykrywała kosmyki splecione w grubego warkocza podpietego dodatkowo do środka wsuwkami. Pomysł Millie, aby nazbierały czarnuszki z prywatnego terenu wydawał się niegłupi, szczególnie, że pole było zaniedbane i nieruszane od kilku sezonów, ale był to też pomysł bardzo rudą stresujący, bo troskliwa i dbająca o wszystkich wokół Abi, absolutnie nie umiała kłamać, ani działać wbrew zasadom! A teraz miała zrobić napad na ziemię zrzędliwego pana Williamsa i już oczami wyobraźni widziała, jak facet je przyłapuje, a potem wzywa szeryfa! Jeżu kolczasty, ostatnio miała zbyt wiele styczności z Johnsonem i zdecydowanie takie spotkania nie były tym, czego pragnęła.
OdpowiedzUsuńByła młodą i miłą dziewczyną, prowadzenie pensjonatu miało być jej realizacją wszystkich marzeń, planów i celów i na prawdę nie potrzebowała wiele więcej do szczęścia w życiu. Obawiała się jednak, że nie z wszystkim da sobie radę sama, bo chociażby jej rodzice i wcześniej dziadkowie - mieli przecież siebie, zajmowali się interesem wspólnie przez lata, dzieląc się obowiązkami na dwoje. Ale nie poddawała się, w końcu po to wyjechała, aby wrócić lepiej przygotowana do obranej roli gospodyni i zarządczyni. Kiedy zjechała więc z powrotem kilka tygodni temu do miasteczka, po obronie dyplomu czteroletnich studiów w Atlancie, doceniła Mariesville jeszcze bardziej: jego ciszę, spokój, czyste powietrze i wolniej płynące dni. I poczuła, że na prawdę jest na swoim miejscu! Zgiełk, hałas i pęd miasta jej nie odpowiadał, był męczący i przytłaczał Abigail, tłamsił jej wyobraźnię, ograniczał chęci do robienia tysiąca drobnych rzeczy na raz bez oglądania się za siebie z pełną swobodą i hamował jej radość z drobnostek. Tutaj czuła się najlepiej i tutaj miała chęci każdego dnia do życia. I nie chodziło tylko o prowadzenie pensjonatu, ale dbanie o każdego gościa jak o członka rodziny, pomoc sąsiadom, odwiedzanie przyjaciół i wspieranie mamy i taty. Miała ogromne serce i właśnie dlatego nie mogła się nie zgodzić, gdy Millie zaproponowała tę nielegalną wyprawę. Zresztą do takich pomysłów nigdy nie trzeba było jej namawiać dwa razy, tylko... obawiała się starego Williamsa i tego, co im zrobi, jak je przyłapie! Miała bardzo wyjątkowy talent do pakowania się w tarapaty, tylko jakoś nigdy nie narażała się przy tym tak bezpośrednio i raczej rzadko kiedy sprawiała przykrość, albo problemy innym. I dzisiaj ubierając się w wygodny ciemny dres i maskując włosy pod chustką, właśnie tak myślała... Że stary Williams nie będzie chciał sam podzielić się czarnuszką. I że będzie mu przykro, albo będzie zły. A najpewniej jedno i drugie.
Gotowa do wyjścia opuściła mieszkanko po babci z wzorzystymi dywanami i wyblakłymi tapetami w kwiaty i wsiadła na rower, aby podjechać do Millie. Po drodze jakiś zbłąkany nieujarzmiony upięciem kosmyk wysunął jej się spod chustki, więc szybko go poprawiając przyhamowała ostro już pod domem koleżanki w Farmington Hills i podeszła szybkim krokiem do drzwi, aby ostatecznie zapukać delikatnie. Ludziom wydawała się głośna i wszędobylska, ale była w gruncie rzeczy bardzo ostrożna i uważała na wszystko, co się rusza. I przejmowała się na zapas wszystkim i wszystkimi, a teraz babcia Millie mogła mieć drzemke, to najgorsze co mogłaby zrobić, to ją obudzić!
Usuńwspólniczka do zbrodni
Kuźnia była jego drugim domem. A może nawet pierwszym, biorąc pod uwagę jak duży ułamek doby spędzał właśnie w tym miejscu.
OdpowiedzUsuńDługi, budynek umiejscowiony był na froncie posesji, niemal niezmieniony od lat. Duże, stare okna ze szprosami, otulone cienką powłoką dymu ograniczały dopływ światła do środka budynku. Dwuskrzydłowe, drewniane drzwi kołysały się na wietrze, zazwyczaj otwarte do świata, w kierunku niewielkiego zagajnika, na którego skraju nierzadko biegały wątłe sarny. Po drugiej stronie wymurowany był wielki piec z paleniskiem i szerokim kominem, wyprowadzającym dym ponad dach starego budynku.
Miejsce przesiąknięte było zapachem rozgrzanego metalu oraz biegiem lat. Kuźnia działała bowiem od kilkudziesięciu lat, kiedy to jego pradziadek wybudował ją dla swojego jedynego syna. Wówczas rozpoczął się niewielki, rodzinny interes, przekazywany z pokolenia na pokolenie.
Los kowala był mu pisany. Od lat wczesno nastoletnich dzielił szlajanie się po lesie z grupą przyjaciół z pomocą w kuźni. Dziadek i ojciec powierzali mu coraz trudniejsze zadania, nierzadko przewyższające jego siłę fizyczną czy umiejętności. Musiał nadążać z robotą ze sprawnymi, silnymi mężczyznami, powoli samemu nabierając siły mi masy mięśniowej.
Już jako osiemnastolatek był naprawdę silny. Codzienna, coraz dłuższa praca fizyczna zaczęła robić z niego tytana. Przestał być wątłym chłopcem o zapadniętej buzi, stając się postawnym młodym mężczyzną.
Skalany przez lata pracą przepełniał się siłą do cna. Wiecznie spięte mięśnie, były zawsze gotowe by unieść coś absurdalnie ciężkiego. Zgrubiała, odymiona skóra malowała na sobie obrazy ognistej prozy jego życia, która kryła za sobą pełne bólu wspomnienia. Takie, które nawet jemu ciężko było unieść.
Miarowe uderzanie o rozgrzaną stal odmierzało czas do końca dnia. Zwykle pracował do wczesnych godzin wieczornych i wracał do domu, by przygotować kolację dla schorowanego dziadka. Tego dnia Richard poprosił go o posiłek trochę wcześniej, chcąc położyć się do łóżka jeszcze przed szóstą wieczorem.
Finn sprawnie uporał się z kolacją i wrócił do kuźni, by sprawnie dokończyć rozpoczętą pracę.
Wąska struga damskiego głosu odbiła się od dźwięczącego metalu, zupełnie go dezorientując. Odwrócił głowę w kierunku uchylonych drzwi, zupełnie nie spodziewając się wizyty.
– Milly, cześć – przywitał się, a kącik jego ust powędrował nieznacznie ku górze, w towarzystwie uniesionego krańca wąsa. Nie spodziewał się odwiedzin starej znajomej, choć przecież utrzymywali ze sobą niemal stały kontakt.
Rozejrzał się po drewnianym, roboczym stole. Właściwie zdążył zrobić dziś robotę przeznaczoną na dwa kolejne dni. Wzruszył więc ramionami, słysząc jej propozycję. Odłożył wielki kawał stali, który przez cały czas trzymał w dłoniach. Jego napięte ramiona pulsowały nieznacznie, ale nie drgnęły nawet o milimetr, jakby duży ciężar nie stanowił żadnego obciążenia.
– Właściwie, to już kończę, przyda mi spacer na ochłodzenie. Daj mi chwilę.
W pomieszczeniu było duszno, a strugi chłodnego, wieczornego powietrza wpadały nieśmiało przez niewielką szparę uchylonych drzwi. Finn wytarł dłonie o czystą szmatkę i ruszył w kierunku wyjścia, zamykając za nimi kuźnię starym, nieco zardzewiałym kluczem. Musiał zdjąć z siebie brudne, przesiąknięte kuźnią ubrania, więc zostawił koleżankę na werandzie i szybko naszykował się do wyjścia.
Pomimo chłodu panującego w jesienne popołudnia, Finn nie odczuwał przesadnego zimna. Jego ciało odpoczywało, chłonąc podmuchy wiatru i świeżego, rześkiego powietrza. Ubrał czystą koszulkę z długim rękawem, a na to cienką, wełnianą koszulę w kratę. Do spodni włożył swój codzienny scyzoryk i gumkę do włosów– niezbędne atrybuty, bez których nie ruszał się z domu.
Wypuścił koleżankę przez zarośniętą bluszczem furtkę, skrytą z tyłu domu. Ta część posesji przyklejona była do gęstego lasu, w którym był częstym gościem od dziecięcych lat.
Finn
Nieczęsto zdarzały się takie przypadki, gdy funkcjonariusz dzwonił do niego w sobotni wieczór z nowiną, że złamał nogę i nie dotrze na dyżur następnego dnia, ale na to Rowan zawsze miał rozwiązanie. Sam mógł człowieka zastąpić, więc żeby nie zaburzać weekendowego spokoju kolegom po fachu i nie ściągać któregoś z nich specjalnie na ten dzień, w niedzielę rano wybrał się na komisariat do roboty. Może zaskoczył wszystkich swoją obecnością, ale tylko trochę, bo każdy był już przyzwyczajony do tego, że wymiar czasu pracy szeryfa to jedna, wielka zagadka i chyba tylko sam szeryf się w tym łapie. I kadry. Chociaż cholera wie, jakich patentów kadry używają, żeby go poprawnie ze wszystkiego rozliczyć.
OdpowiedzUsuńTo był bardzo spokojny dzień, spędzony w murach komisariatu i tylko czasami w terenie, choć nie przy wezwaniu, a z rozsądku, żeby się przejść i trochę przewietrzyć. Dopiero po południu zaczepiła go pani Tucker, która z obawą na twarzy powiedziała, że chyba coś musiało stać się Matildzie Atkinson, bo nie przyszła po ciasto na chleb, a zawsze przychodzi, bez względu na to czy leje, czy nie leje, albo czy musi brodzić w zaspach śniegu po pas, czy przy słońcu wypalającym dziurę w plecach. Odbierała swoje stałe zamówienie od wielu lat, zawsze tego samego dnia, więc kobieta miała prawo się zaniepokoić. Była tam, pukała w drzwi, ale nikt się nie odzywał. Stary Ford stał na podjeździe, a w oknach było ciemno. Może ktoś je porwał? Akurat czegoś takiego Rowan nie brał pod uwagę wcale, chyba, że same się z Mildred porwały na wielki świat i zwyczajnie tam utknęły. Uspokoił panią Tucker, a po dziewiętnastej podjechał pod dom Atkinsonów i rozejrzał się po okolicy. W oknach rzeczywiście było ciemno. Stanął na werandzie, zapukał kilka razy i zawołał, ale jego wołanie odbiło się echem. Zajrzał w pobliskie okna, nie dostrzegając wewnątrz żywej dyszy, więc obszedł dom swobodnym krokiem, uważnie obserwując okolicę. Gdyby ktoś je porwał, to musiałby to być jakiś porywacz pedant, bo wokół nie było nawet najmniejszych śladów szamotaniny. Rośliny ładnie przycięte, grządki zagrabione, szlauch odpowiednio zwinięty. Wszystkie deski na werandzie całe, firanki niepozrywane i dywaniki przy drzwiach równo rozłożone. Wszedł na taras, a kiedy dostrzegł uchylone drzwi, zmarszczył czoło. Kilka minut temu, gdy patrzył z drugiej strony przez okna, tylne drzwi były zamknięte. Ktoś musiał być w środku.
Zaczął poruszać się dyskretniej, stawiał stopy powoli, równo, ani nie od pięty ani nie od placów. Uważał, żeby nie stawiać ich środku desek, bo mogły zaskrzypieć pod jego ciężarem, dlatego szedł po łączeniach. Wyciszył radiotelefon, żeby go teraz nie zdradził niespodziewanym odzewem, i położył dłoń lekko na broni w kaburze, bardziej z czystego odruchu, niż z poczucia zagrożenia. Posuwał się do przodu, krocząc wolno przez salon, ale gdy dostrzegł w pewnym momencie odbicie damskiej sylwetki w szybie kuchennej szafki, zupełnie się rozluźnił.
Nie miał jednak pewności, jakiej reakcji spodziewać się po Mildred, dlatego doszedł tak do filaru, do którego stała przyklejona plecami, wychył się zza niego i od razu złapał za myśliwską strzelbę, jednym ruchem wyginając ręce Millie w taki sposób, by odruchowo ją puściła. Złapał ją później za nadgarstek, a gdy zaczęła mówić, przyciągnął ją bliżej do siebie.
Usuń— Spokojnie, Mills — powiedział łagodnie, nawiązując z nią kontakt wzrokowy. — Wszystko jest pod kontrolą, wszystko jest okej — zapewnił, a kiedy się rozluźniła, obrzucił ją bacznym spojrzeniem, żeby się upewnić, czy na pewno wszystko jest z nią w porządku. Wyglądała na roztrzęsioną, ale to prawdopodobnie sytuacja sprawiła, że tak się właśnie czuła. Sytuacja, która musiała być jakimś totalnym nieporozumieniem. — Czy mogłabyś powiedzieć, co się tutaj dzieje? Gdzie babcia Matilda i dlaczego nie odebrała ciasta na chleb od pani Tucker? — Wypuścił jej nadgarstek z uścisku, ale nie odsunął się. Miała przed sobą jego umundurowaną sylwetkę, a za sobą szeroki słup, ale na razie tak będzie lepiej. Do wyjaśnienia sprawy.
Rowan Johnson
Zrównał z nią krok, nie chcąc narzucić zbyt szybkiego tempa. Choć chyba większość robotnych mieszkańców Farmington Hills charakteryzowała się dynamicznym, prędkim krokiem – jakby zawsze mieli coś do zrobienia, jego długie nogi potrafiły w niebezpiecznie szybkim rytmie podążać w dal. Zwłaszcza, w kierunku okolicznych lasów, leniwie rozpościerających się nieopodal większości okolicznych działek.
OdpowiedzUsuń– Pamiętasz ten wąski potok, przez który kiedyś przeskakiwaliśmy? Zawsze przegrywałaś te zawody – przytoczył, uśmiechając się szczerze. Dziecięce wspomnienia były absolutnie kojące. Pozbawione całego nieoczekiwanego zła, który przynosiła brutalna dorosłość. Wypełniona była szczerym śmiechem, wznoszącym ku niebu i radosnym, niemal bajecznym wyrazom twarzy. Kiedyś liczyła się tylko beztroska zabawa i podkradzione ze stołu cukierki, którymi można było wymieniać się z przyjaciółmi. A cukierki to on lubił zawsze. – Jak pójdziemy wzdłuż niego, dojdziemy do takiej małej polanki. Niedaleko, może piętnaście minut – odpowiedział. On także zauważył kłębiące się ponad nimi chmury. Finn nie musiał oglądać prognozy pogody w telewizji czy słuchać informacji radiowych. Obserwował przyrodę od małego, a ta malowała przed nim wyraźne, łatwe do odczytania obrazy. Od rana wiedział, że nocą ma być ulewa. Z jednej strony cieszył się, bo niebezpieczna susza łakomie pochłaniała kolejną roślinność. A jemu tak marzyło się poranne wyjście na grzyby! Ciężkie, mokre, leśne powietrze, intensywna woń grzybni i przenikliwy, mokry chłód – początkowo zupełnie nieprzyjemny, jednak z każdą chwilą coraz przyjemniej otulający.
Patrząc w niebo, ocenił że do opadów mogło być może czterdzieści minut. Jeśli sprawnie uwiną się w obie strony, istniała duża szansa, że jesienny deszcz, nie obleje ich ciał.
Skierował ich kroki w stronę wspomnianego potoku. Ten, żwawo podążał w dół, tworząc kręty tor. Szli niemal jego brzegiem, po skrzypiących liściach i suchym mchu. Co jakiś czas odgarniał ręką nachalne gałęzie, by koleżanka mogła swobodnie przejść. Drzewne odnogi, ulegle zatrzymywały się tam, gdzie ograniczył je swoim rozłożystym ramieniem.
– Musisz mi kiedyś podarować ten swój drogocenny krem. Lata lecą… – skrzywił się nieznacznie, jednak kąciki jego ust, śmiało wędrowały ku górze. Skóra jego twarzy była przesuszona, a on nie znał się na tych wszystkich specyfikach i eliksirach młodości. Jasne, miał jeden krem, ale i tak często zapominał go użyć – Coś należy mi się w końcu za robociznę – zażartował. Millie i tak bardzo mu pomagała, tworząc ziołowe napary dla dziadka Richarda. Ten bardzo chwalił sobie ich działanie, uznając, że działają znacznie lepiej niż tabletki przeciwbólowe kupione w aptece. A to, że łykał je, popijając naparem to inna sprawa. Finn wiedział jednak, że kompozycje ziołowe, których używała koleżanka są naprawdę drogocenne i mają wiele ukrytych dobrodziejstw, więc cieszył się, że dziadek tak chętnie je popija.
Finn
[ Hej! Dziękuję bardzo za powitanie i miłe słowa. Cieszę się, że Hunter i karta się podobają, bo miałam tremę, tym bardziej, że to mój debiut na tego typu blogu. :) Jeszcze raz dziękuję i w razie chęci zapraszam na farmę!]
OdpowiedzUsuńHunter Warren
[Takich lubię tworzyć najbardziej - udręczonych, ale nie złamanych. ;) Podoba mi się jednak, jak trafnie mojego Rusta rozgryzłaś a na hasło mam pomysł na wątek przybiegłam tu wręcz w podskokach. Rust na początku na pewno będzie stawiał pewne opory, nie byłby sobą, gdyby tego nie robił, ale rozważymy zrobienie wyjątku dla Mildred, by dać się jej rozszyfrować. ;>>]
OdpowiedzUsuńRust Dunnagan
Życie w Mariesville nie było tym, co Rust sobie wyobrażał, ale w sumie to co on sobie niby wyobrażał?
OdpowiedzUsuńPrzyjechał tu przecież bez oczekiwań. Nie szukał nowego początku, bo dobrze było z tym jego własnym, prywatnym końcem świata, który zostawił za sobą w San Francisco. To znaczy, może nie tak do końca dobrze, bo cztery lata później wciąż o tym myślał, ale w sumie nie miał tutaj wiele okazji do myślenia o czymś innym.
Przede wszystkim starał się zajmować sobie głowę pracą. Jeśli była okazja, żeby zrobić trochę nadgodzin, to je robił, a w Riverside Hollow wynajmował niewielki dom, w którym praktycznie nie bywał i nawet nie myślał o tym, by go kupić. Jakaś jego część ciągle myślała, że w następnym roku na pewno coś zmieni, a potem następny rok przychodził i nie zmieniało się nic, i trwało to tak, i obawiał się, że jeszcze potrwa. A może to wcale nie były obawy, tylko poczucie, że sam nie wie, do czego zmierza?
Dzisiaj na przykład dotarł na ognisko nad rzeką, chociaż wcale tam nie zmierzał, a wręcz planował wykorzystać wolny dzień na słodkie nieróbstwo, którego w ostatnim czasie jednak trochę mu brakowało. Przebywanie wśród ludzi stanowiło już z kolei pewnego rodzaju wysiłek i… Nie pił, bo następnego dnia pracował, a stawianie się w pracy z kacem-mordercą nie leżało wśród jego nawyków, ale nie było tak źle, jak się na to nastawił.
Przez większość czasu trzymał się jednak, w swoim stylu, gdzieś na uboczu, pijąc bezalkoholowe piwo i myśląc o tym, że może jednak nie powinien tyle pracować, skoro wszyscy wokół raczyli się czymś wyskokowym. A może po prostu był zbyt odpowiedzialny? Ktoś kiedyś już mu to wytknął, jakby to była jego wada. Wziął to do siebie i rozpamiętywał, zamiast tego jednego wieczoru trochę sobie odpuścić.
Zmęczył się w pewnym momencie staniem i usiadł obok Millie Atkinson, która nigdy nikomu nie oszczędzała swojego uśmiechu. Dzisiaj jednak głównie pożyczał jej słodkiej i wysokoprocentowej nalewki, która nagle znalazła się w jego dłoniach, bo ktoś inny jej nie chciał, a Rust tym bardziej, bo odkąd pojawił się tu przed zachodem słońca, tak do tej pory, gdy od dawna było już ciemno, męczył tę samą butelkę tego samego, nieprzyjemnie już ciepłego piwa.
Zdążył zaplątać się od nowa we własne myśli, które przychodziły mu wyjątkowo łatwo, zwłaszcza, gdy obserwował wciąż mocno płonący w ogień i czuł na twarzy jego ciepło. Z tego zamyślenia wyrwał go jednak najpierw jakże znajomy śmiech, potem trochę mniej znajoma ręka na jego kolanie, a na końcu, już w całości, Millie.
Millie Atkinson, podchmielona tak mocno, jak jeszcze jej nie widział. Aczkolwiek prawda była też taka, że Rustin wcale nie uważał, by aż tak wiele już w życiu zobaczył.
— W porządku — odpowiedział natychmiast, lekko zaskoczony. — Mam mocne kolana — dodał, łapiąc bez pytania o pozwolenie za dłoń Millie, żeby upewnić się, że bezpiecznie usiądzie z powrotem na swoim pieńku, który z kolei stabilnością nie grzeszył. — Może już mi to daj — zasugerował jeszcze, zerkając na kubek, który trzymała w dłoniach i, również niezbyt prosząc o zgodę, ostrożnie go złapał i po prostu jej zabrał, stawiając go na ziemi. — Z kim wracasz do domu? — zapytał wprost, rozglądając się po tłumie wokół, który mocno już zrzedł. Gdy parkował swój samochód, nie rozpoznał nigdzie charakterystycznego forda Millie, a przecież już tu była, gdy Rust się pojawił.
Rustin
Rustin nie wątpił w to, jak bardzo Milly była zaznajomiona z alkoholem. Ba — przecież sam nie był święty i nie raz przyrządzała mu drinka albo stawiała przed nim piwo, gdy zmęczony i zmięty sadzał tyłek na barowym stołku, gapiąc się ponuro w porysowany blat pod swoimi dłońmi. Nie oceniał więc teraz zupełnie ani samej Milly, ani tego ile i czego wypiła. Gdyby jutro nie pracował i, by wymusić na sobie odpowiedzialność, nie przejechał tego krótkiego dystansu dzielącego go od własnego domu i miejsca imprezy samochodem, pewnie też by się na coś skusił. Ta malinowa nalewka w końcu niesamowicie ciekawie pachniała, a i kolor miała całkiem ładny. Ktoś mógłby wręcz powiedzieć, że to był babski alkohol, ale Rustin bardzo często i bardzo bezwstydnie zamawiał coś na bazie Malibu albo Baileys.
OdpowiedzUsuńKiedy mieszkał w San Francisco, pił zdecydowanie mniej, ale tutaj, w Mariesville, musiał przyznać, że często nie było nawet nic lepszego do roboty. Zresztą, spokojne południe kraju rządziło się całkiem innymi prawami niż jego słoneczny, skupiony na pogoni za sukcesem zachód.
— Dajesz sobie radę — skomentował więc tylko uwagę o niezbyt mocnej głowie, nie oceniając już nawet kolan Milly.
Generalnie to, jak zamierzała wrócić do domu i czy miała jakąś podwózkę nie powinno go interesować — znali się, ale czy powiedziałby, by byli przyjaciółmi? Nie. Nieraz pewnie powiedział jej w barze jakąś głupotę, której potem nie pamiętał albo wolał udawać, że nie pamięta, a ona słuchała, bo to była część tej roboty. Ale tu nie chodziło o to, jak dobrze albo słabo ją znał, czy się z nią przyjaźnił czy nie. Gdyby ją tu teraz zostawił, przez resztę nocy myślałby o tym, jak trafiła do domu. Trafiłaby na pewno, i to w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach całkowicie bezpiecznie, bo to było tylko Mariesville, tu nie działo się nic aż tak godnego uwagi, ale… No sumienie by mu po prostu nie pozwoliło tak po prostu odwrócić się teraz i pójść.
— Wstawaj — polecił tonem uprzejmym, ale jednocześnie bardzo zdecydowanym i wręcz nieznoszącym sprzeciwu. Złapał Milly za ramiona, nie jakoś gwałtownie, ale na tyle, by mogła się na nim wesprzeć i jednocześnie stanąć na równe nogi. Nie mógł już dłużej patrzeć, jak chybocze się na pieńku, bo oczami wyobraźni już widział, jak pieniek ucieka jej spod tyłka, a ona ląduje na ziemi i, nie daj boże, uderza w coś głową. Wtedy to dopiero byłaby pamiętna impreza. — Stoisz? — zapytał jeszcze tak dla pewności, bo to, że udało mu się ją z tego pieńk podnieść wcale przecież nie oznaczało, że gdyby ją teraz puścił, to nie oklapła by na niego z powrotem.
Zaśmiał się mimowolnie z tej kolejki, kręcąc głową.
— To twój szczęśliwy dzień. Nie dość, że jesteś pierwsza w kolejce, to jeszcze wygrywasz talon na przejażdżkę — oznajmił i klepnął Milly po ramieniu, a potem za to ramię stanowczo ją pociągnął, uznając, że skoro on już się stąd zbiera, to na nią też pora.
Nie był w tym wszystkim jakiś brutalny czy chamski — po prostu podejmował jedną decyzję za drugą, by nie zostawiać zbyt wiele miejsca na dyskusję, bo gdyby chcieli, to mogliby przerzucać się tu żartami do rana.
Udało im się bez większych zawirowań dotrzeć do miejsca, w którym uczestnicy imprezy urządzili chwilowy parking. Było już tam zdecydowanie mniej samochodów niż kilka godzin wcześniej — zostało ich wręcz tyle, że można je było policzyć na palcach obu rąk. Rust musiał mieć jednak dzisiaj pecha, bo gdy chciał otworzyć drzwi, zorientował się, że nie ma przy sobie kluczyków. Zaczął więc nerwowo macać się po kieszeniach, a potem uniósł wielce zdziwione spojrzenie na samą Milly i oznajmił głośno:
— Zgubiłem kluczyki.
Sam nie mógł w to uwierzyć.
Rust
Pokiwał głową na znak potwierdzenia. Faktycznie, z biegiem lat zdarzało mu się odczuwać bóle w okolicach stawów, gdy przez kilka dni pracował bardziej intensywnie. W czasie ciężkiej aktywności, nie odczuwał przesadnego zmęczenia czy bólu, jednak gdy kładł się do łóżka, czasami ogniska bólowe odzywały się nieoczekiwanie, drażniąc jego nerwy.
OdpowiedzUsuń– To może się przydać. Zwykle biorę ciepłą kąpiel z suszem rumiankowym i w końcu przechodzi… – wzruszył ramionami, jakby na znak, że ból fizyczny nieprzesadnie uprzykrza mu życie. Był przecież piekielnie silny i wielki, ale i to miało swoje ukryte zmory, czające się niespiesznie za rogiem.
Zaśmiał się na wzmiankę o drżących oknach. W sumie, gdyby jego własne nie były dodatkowo zabezpieczone, a ramy wzmocnione, pewnie przynajmniej kilka razy w roku wykładałby pieniądze na szklarza… Zaś ziemia na jego podwórku wiecznie drżała, jakby z przyzwyczajenia. W końcu kuźnia stała tam od lat.
Zeszli wąską ścieżką, sąsiadującą z brzegiem potoku. Przedarli się przez bluszczowe sieci, które łapczywie chwytały się swoich drzewnych ofiar, oplatając mgliste przestrzenie między nimi. Las powoli słaniał się ku nocy, wpuszczając coraz ciemniejsze barwy.
Na niewielkiej polance było jeszcze dość jasno. Mimo to, dotknął materiału kieszeni, by upewnić się, że w środku znajduje się latarka. Ta z pewnością przyda się podczas powrotu, mimo że Finn znalazłby drogę nawet bez jej użycia.
Gdy przechadzał się na samotne spacery, zwykle podążał za swoją intuicją, która umocniona była wyrytą w jego pamięci mapą. Niekiedy wystarczyło, że dotknął kolejnych drzew, a jego mózg przywoływał konkretne, znane fragmenty.
Prócz tego wiedział, że wystarczy wsłuchać się w szum potoku i podążać w górę – ich aktualna lokalizacja nie była wcale skomplikowana, choć od jego podwórka zdołali już przejść naprawdę spory kawałek.
Wskazał ręką na połać wysokich, dojrzałych roślin. Gdzieniegdzie można było dojrzeć pozostałości po żółtych płatkach, które jeszcze niedawno ubarwiały polanę swoim radosnym kolorem. Obecnie, większość łodyg obrośnięta była dojrzałymi nasionami, z których można było wytworzyć olej. Finn nigdy tego nie robił, ale będąc dzieckiem przyglądał się jak babcia tłoczy cenną ciecz z leśnych, naturalnych dobrości.
– Jesteśmy – odetchnął, wiążąc gęste, kręcone włosy w niedbały koczek na czubku głowy. Niektóre, krótsze pasma smagały jego twarz, nadając niedbałego, zupełnie standardowego wyglądu.
Wbił w Mildred spojrzenie swoich ciemnych oczu i uśmiechnął się na widok jej błogiej radości. Czyżby nie spodziewała się aż tak dobrej miejscówki? – Zaskoczona? – zaśmiał się serdecznie.
Poczuł nieoczekiwany chłód, drażniący jego ciepłą skórę karku. Krople deszczu były na razie subtelne, jakby dopiero ostrzegały o nadchodzącej ulewie. Podobnie jak wiatr, który coraz śmielej przedzierał się przez ścianę drzew. Finn zerknął w niebo, coraz ciemniejsze i coraz bardziej pokryte kłębiącymi się, ciemnymi chmurami. Zapowiadało się… nieciekawie.
– Dobra Milly, mów co robić. Powinniśmy się pośpieszyć.
Finn
To prawda — Rustin nie znał zbyt dobrze Mildred. Jeśli już się gdzieś spotykali, to głównie w barze, w którym pracowała i, choć pojawiał się tam względnie regularnie, to nie zawsze mieli okazję, by zamienić kilka słów, bo Mildred, przede wszystkim, była tam w pracy. Nie uważał ich za kumpli, raczej po prostu za najzwyklejszych w świecie znajomych, a gdy o niej myślał, to myślał o Milly, bo tak często kazała się do siebie zwracać. Nie byli dla siebie więc obcymi ludźmi, ale też nie wiedzieli o sobie zbyt wiele, a Rust cenił też sobie to, przychodziło im porozmawiać, choćby przez kilka minut, to Mildred nie ciągnęła go za język.
OdpowiedzUsuńNie żeby się dał. Rust, ogółem rzecz biorąc, lubił kontrolować narrację. Słyszał już o sobie, ale za swoimi plecami, że zgrywa tajniaka, ale on zwyczajnie preferował trzymać pewne fakty dla siebie. Nie uważał też, by ktokolwiek w Mariesville miał prawo do szczegółów na temat jego prywatnego życia, chociaż to, że przeprowadził się do takiej mieściny z tętniącego życiem San Francisco i słonecznej Kalifornii niektórym prawdopodobnie wręcz nie mieściło się w głowach. I wcale przecież nie był sadownikiem czy hodowcą koni albo innego żywego inwentarza — był zwykłym gliniarzem, a to mógł akurat robić w każdym zakątku tego kraju.
Rustin nie był tajemniczy dla rozrywki, z przymusu, czy na siłę. Preferował prywatność i, nawet jeśli wzbudzał w oczach na przykład takiej Mildred zaufanie, sam nie ufał praktycznie nikomu. Na pewno nie tutaj. Nie uważał się też za szlachetnego z natury, ale skoro już wpadł na Mildred na tym ognisku i nie uważał, by była w stanie, w którym powinna wracać o własnych siłach do domu, równie dobrze mógł jej w tym pomóc.
A przynajmniej zamierzał, aż do fiaska z kluczykami.
— O twoim talonie jeszcze pomyślimy — odpowiedział, wciąż grzebiąc nerwowo po kieszeniach. Zgubione kluczyki to, rzecz jasna, jeszcze nie był koniec świata, ale za to zdecydowana niedogodność.
Rustin doskonale wiedział, że w domu ma zapasowy komplet, ale po pierwsze nie do końca pamiętał gdzie, a po drugie, dajmy na to, że wybrałby się teraz i przeszedłby szybkim krokiem te piętnaście-dwadzieścia minut, które dzieliły go od domu. Znalazłby kluczyki, ale jak długo by ich szukał, dziesięć minut, pół godziny? Wróciłby po auto, to kolejna kupa czasu, i co, odwiózłby wtedy Mildred do domu? Przecież rano miał pracę. Już więcej sensu miał spacer do domu teraz i powrót po samochód rano, by pojechać nim prosto do pracy. A po południu mógł wrócić na poszukiwania kluczyków, o ile jakaś dobra dusza nie znajdzie ich w międzyczasie i nie odniesie na posterunek.
Tylko co w tej sytuacji z Mildred? Ona przecież mieszkała dużo dalej, odprowadzać jej nie będzie, bo to za daleko i, szczerze powiedziawszy, nie miałby na to siły ani, nawet ze swoim dobrym i uczynnym sercem, ochoty.
— Jak ci się widzi spanie na mojej kanapie? — zapytał więc wprost, wzruszając w końcu ramionami na znak, że kluczyków teraz nie ma i przez najbliższych kilka godzin nie będzie. — Obiecuję, że jest całkiem wygodna — dodał, a ta rozsądna i odpowiedzialna strona jego charakteru nawet chciała Mildred ku temu pomysłowi przekonać, bo może i nie znał jej jakoś świetnie, ale co, miał ją teraz, taką wesolutką i podchmieloną zostawić, żeby robiła, co chce?
Sumienie nie pozwoliłoby mu jej opuścić. Propozycja noclegu wydawała mu się więc jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Jasne, mógł jej też szukać teraz podwózki z kimś innym, ale ani nie widział nikogo, kto byłby chętny teraz wracać, ani nie miał na to zbytniej ochoty.
Rustin
Było wiele rzeczy, których Eaton nie tolerował. Jedną z nich byli pijani mężczyźni, którzy sądzili, że wszystko im się należy tylko i wyłącznie z tego powodu, że są facetami. Naprawdę nie miał ochoty na to, aby zacząć tu awanturę, ale facet z każdym kolejnym słowem wręcz prosił się o upomnienie. Eaton miał pewność, że Millie sobie z takim typem poradzi. Pracując w barze pewnie nie pierwszy i nieostatni raz miała styczność z takimi osobnikami. Praca w takim miejscu oczywiście, że nie dawała przyzwolenia na bycie zwykłym chamem i prostakiem. Alkohol wyzwalał w ludziach najgorsze emocje; potrafił czasem umilić wieczór, ale wszystko w końcu zależało od osobowości, nastroju i setki innych czynników, które mógłby wymieniać teraz przez cały wieczór. Wystarczyło raz spojrzeć na tego faceta, aby wręcz w kościach czuć, że będzie sprawiał problemy. Czy nie można było zachowywać się spokojnie w takich miejscach? Nie mógł mierzyć wszystkich swoją miarą. Do wszystkiego zawsze starał się podchodzić spokojnie, bez emocji i na chłodno analizował sytuację, ale nie każdy taki w końcu był. Niektórym wystarczyło samo spojrzenie, aby się odpalić i mówić czy robić niestosowne rzeczy.
OdpowiedzUsuńNawet nie zdążył jej podziękować za piwo, które podsunęła w jego stronę, bo już gość zaczął mówić. Początkowo Eaton uznał, że nie będzie się wtrącał, choć może powinien, skoro to właśnie jego dotyczyła rozmowa. Tak było do momentu, w którym nieznajomy chwycił nadgarstek Millie. Prostackie gadania można było jeszcze zignorować, ale naruszanie przestrzeni osobistej już niekoniecznie. Mężczyźnie nie zależało na tym, aby być pierwszym do wszczęcia awantury, zamierzał spokojnie, ale dosadnie wyjaśnić sobie tę sprawę z nieznajomym. I tyle byłoby ze spokojnego wieczoru, który chciał spędzić w barze. Na co dzień takie rzeczy raczej nie miewały tu miejsca, a przynajmniej on nie słyszał, aby działo się tu coś nieciekawego. Millie i drugi barman raczej liczyli każdego dnia na stałych klientów. Większość osób się stąd kojarzyła, jeszcze inni się przyjaźnili, ale mało kto przystawiał się w tak nieciekawy sposób. Często była też tu masa osób, które były gotowe do tego, aby stanąć po stronie pracowników. Szczególnie, kiedy to turyści pozwalali sobie na zbyt wiele. Ciężko było nie uwielbiać tego miejsca, ale kiedy pojawiał się ktoś zewnątrz kto zupełnie nie znał dynamiki tego miasteczka ciężko było się z taki osobami polubić.
Podniósł się ze stołka i podszedł do mężczyzny, który zdążył już puścić dziewczynę, ale to jeszcze nie oznaczało, że Eaton zamierzał odpuścić. Dostatecznie wiele powiedział i jeszcze więcej zrobił, aby dało to Grantowi powód do zareagowania.
— Chyba pora, abyś już sobie stąd poszedł. — Ton głosu miał spokojny, a z doświadczenia wiedział, że to właśnie najczęściej takich irytuje. Wszczynanie awantury było zbędne, ale ta wręcz wisiała w powietrzu. — W tej dziurze nie ma miejsca na takie zagrywki.
Facet spojrzał na Eatona, wyraźnie zirytowany tym, że ktoś śmiał się wtrącić.
— A kim jesteś, żeby mi mówić co mam robić? Będę chciał, to sobie tę ślicznotkę ze sobą zabiorę.
Nie trzeba było być geniuszem, aby zrozumieć, że wcale sobie nie żartował. Może i puścił Millie, ale nic nie wskazywało na to, że odpuścił jej całkowicie. Eaton rozumiał, że można było na kimś zawiesić oko na dłużej, a tak długo, jak te spojrzenia nie były nieprzyjemne czy nachalne chyba nie było nic złego w podziwianiu ładnych kobiet, prawda? Tylko tu sytuacja była całkiem inna, a z ust faceta padały niemoralne propozycje, których nikt nie chciał ani tym bardziej nie powinien był słyszeć
Naprawdę nie pamiętał, kiedy ostatni raz podoba sytuacja miała miejsce tutaj czy w innym miejscu w Mariesville. Mieszkańcy się raczej dogadywali, żyło im się ze sobą dobrze. Każde miasteczko miało swoich pijaczków, ale ci tutaj byli raczej nieszkodliwi i Eaton nigdy nie widział, aby robili komuś coś złego. Niszczyli tylko siebie tak na dobrą sprawę. Turyści najczęściej sprawiali kłopoty.
— Nie będę się powtarzał. Twój czas tu dobiegł końca. Bierz swoje rzeczy i stąd spadaj, dla własnego dobra.
UsuńSprawę można było załatwić krótkim telefonem na komisariat. Funkcjonariusze pojawiliby się szybko, a gdyby zaszła taka potrzeba to i sam szeryf pofatygowałby się tu, choć to akurat nie była taka sprawa, aby ściągać tu szeryfa Johnsona. Byłby to jednak satysfakcjonujący widok, gdyby ktoś wyprowadził tego typa stąd w kajdankach.
— Słuchaj, no ty, żaden wieśniak nie będzie mi mówił co mam robić. Mam ochotę tu zostać i zostanę, popatrzę sobie na tę twoją koleżaneczkę, a potem zajmiemy się sobą.
— Wstawaj.
Nie spodziewał się, że facet pójdzie po dobroci. Wypił już wystarczająco, więcej nie musiał, choć zapewne bardzo chciał. Jakby sądził, że to zwiększy jego szanse w zdobyciu Millie. Blondyn myślał, że jeszcze chwilę zajmie mu, aby przekonać go, aby stąd poszedł, ale ku jego zaskoczeniu nieznajomy wstał z taboretu. Nie przewidział tylko tego, że zrobił to w jednym konkretnym celu. Nie mógł się przygotować na cios czy go przewidzieć. Uderzenie było mocne, ale nie na tyle, aby go na długo oszołomić czy pozbawić równowagi. Zachwiał się na własnych nogach sięgając ręką od razu do rozciętej wargi i nosa, który raczej złamany nie był, ale pulsował od bólu. Na palcach dostrzegł krew.
W przeciwieństwie do niego Eaton był trzeźwy, nie zdążył upić nawet łyka piwa, które wybrała dla niego blondynka i to dawało mu przewagę. Cofnął się o krok, ale nie zamierzał pozwolić, by agresor miał ostatnie słowo. Z kamienną twarzą wyprostował się, otarł wargi i wymierzył mężczyźnie solidny cios w odpowiedzi.
— Ostatni raz, wynoś się.
Eaton
Cóż, Rustin też się tego nie spodziewał, ale rozważył wszystkie za i przeciw, w każdym wypadku przynajmniej te, które przyszły mu teraz na myśli, i uznał, że ze wszystkich rozwiązań, jakie miał w tej sytuacji, to było najrozsądniejsze. A kto jak kto, ale on zawsze szczycił się swoją rozsądnością. I nie chodziło tu nawet o to, jaki poziom zaufania wzbudzał jako policjant i czy uważał, że Mildred będzie dobrym gościem, kimś, kogo chciał zaprosić do swojego domu na noc. W sumie to nikogo nie chciał, bo cenił sobie spokój oraz własną prywatność, ale co miał z nią dzisiaj zrobić? Powiedzieć, żeby radziła sobie sama albo podrzucać ją taką, pijaniutką i wesolutką, komuś innemu, jak kukułcze jajo?
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, zależało mu na tym, by spędziła resztę dzisiejszej nocy bezpiecznie, ale nie miał w zwyczaju narzucać się ludziom, którzy niekoniecznie tego chcieli. Chociaż obecnie wcale nie był tego pewien, czy Mildred odmawiała, bo mu najzwyczajniej w świecie nie ufała, czy po prostu spożyty alkohol podsuwał jej w tej chwili inne pomysły. Rustin już obawiał się, jak te pomysły mogłyby brzmieć.
— Gardzisz moją kanapą? — zapytał w pierwszym odruchu, a brzmiał prawie tak, jakby był tą sugestią urażony, jednak zaraz przypomniało mu się, że on przecież tylko próbował pomóc, a co Mildred z tą pomocą zrobi, to już nie powinno go zbytnio urażać.
I czemu on w ogóle tak bardzo uparł się, żeby jej pomagać?
— Mills, ale jak ty pójdziesz do siebie? — to pytanie nie było już tak retoryczne jak poprzednie, bo Rustin naprawdę chciał usłyszeć, jaki pomysł na obecny problem miała jego towarzyszka. — Chwiejesz się — zauważył, bo gdy zaczęła machać włosami na boki, to jednocześnie machała też głową, a od tego niedaleko było do poruszania całym ciałem i chwiania się na boki.
Podobnie jak wcześniej, przy akcji wstawania z pieńka, położył dłoń na jej ramieniu, by upewnić się, że Mildred nie wywinie mu tutaj żadnego fikołka.
— Słuchaj, nie będę cię do niczego zmuszał — oznajmił w końcu, wzdychając ciężko, bo koniec końców przecież nie zaciągnie jej do swojego domu, usprawiedliwiając się dobrocią serca. — Poszukać ci innej podwózki? — zaproponował kolejne rozwiązanie, chociaż biorąc pod uwagę, że na parkingu naprawdę nie zostało już zbyt wiele samochodów, a towarzystwo pozostałe przy ognisku było mu raczej mało znane, niezbyt wiedział, jak to zrobi.
Wciąż nie potrafił tak po prostu rzucić Mildred, żeby robiła co chce, więc starał się zrobić tak, by sumienie potem nie dręczyło go, że zachował się jak dupek.
Rustin
Mildred niezbyt zaprzątała sobie głowę kwestią swojego powrotu do domu. Za to Rustin, którego właściwie najmniej powinno to dzisiaj obchodzić, przejmował się tym aż za bardzo. Nie miał pojęcia, co w nim siedziało, że zawsze musiał zgrywać bohatera — ale musiał, i ten przypadek nie był inny. Może miał to już we krwi, może po prostu potrzebował komuś raz na jakiś czas pomóc, żeby uspokoić własne sumienie, nawet jeśli ten ktoś mógłby się bez jego pomocy obejść. Cokolwiek, ważne tylko, że działało.
OdpowiedzUsuńLos chciał, że trafił dzisiaj na dorosłą kobietę, której wcale nie znał tak dobrze i która nawet jednym słowem nie prosiła go o pomoc, ale on postanowił, że jednak jej pomoże. Fiasko z podwózką uderzyło trochę w jego poczucie, że ma nad wszystkim kontrolę — bo jak on mógł nie przewidzieć, że kluczyki można zgubić? Powinien był lepiej ich pilnować. W ogóle to Rustin rzadko cokolwiek gubił. Prędzej już spodziewałby się, że ktoś mu te kluczyki po prostu ukradnie, niż że on się ich tak lekkomyślnie pozbędzie, ale gdyby ktoś miał je ukraść, to samochodu pewnie już też dawno by nie było. Zresztą, kto chciałby cokolwiek kraść lokalnemu gliniarzowi?
Rust winił wręcz za tę sytuację głównie siebie i tym całym nocowaniem chciał przedstawić Mildred drugą, w swoim mniemaniu, najlepszą opcję. Odruchowo poklepał ją po plecach, gdy postanowiła się o niego na chwilę oprzeć, choć sam nie był pewien, co chciał tym gestem osiągnąć. Podejrzewał, że nogi miała ciężkie, a umysł zamglony, jak to po alkoholu. Przez sekundę miał nawet wrażenie, że czuł od niej maliny, ale przecież to chyba nie było zbyt realistyczne, prawda? Jeśli cokolwiek powinien teraz czuć, to pewnie alkohol, jednak ten zapach zapewne rozmywał się w rześkim, nocnym powietrzu.
— Obawiam się, że mogłoby być ciężko — odpowiedział całkiem szczerze, bo sam nie wiedział jak załatwiłby jej przejażdżkę z kimś innym.
Podejrzewał zresztą, że nie on jeden zostawi tu dzisiaj samochód i wróci do domu bez niego, choć, oczywiście, inni zrobią to ze zgoła odmiennych powodów.
— No, już dobrze, żartowałem z tym gardzeniem — spróbował się zaśmiać, ale średnio było mu do śmiechu, bo przede wszystkim to czuł ulgę, że jednak nie będzie musiał odgrywać dziś urażonego i mówić Mildred, żeby sobie radziła, a potem gryźć się przez resztę nocy ze swoim sumieniem. — To w drogę, bo im dłużej tu stoimy, tym bliżej do mojego budzika, który już jest ustawiony na rano — zarządził stanowczo, uznając, że czas skorzystać z momentu i prawie pociągnął ją za ramię, ruszając dziarsko przed siebie.
Rustin
Mildred wiedziała kiedy odpuścić, nawet gdy była lekko nietrzeźwa, a Rustin to doceniał, bo chociaż to, że uparł się dziś, by jej pomóc było tylko i wyłącznie jego decyzją i nikt nie kazał mu tego robić, to jednak czuł się lepiej w sytuacji, gdy się na to zgadzała. Lepiej i spokojniej, bo chociaż również doskonale wiedział, że nikt by jej nie porwał ani nie zamordował, gdyby jednak zdecydowała się wracać do własnego domu i całkowicie o własnych siłach, to nie wyobrażał sobie, żeby miał tak po prostu machnąć na nią ręką, wzruszyć ramionami i przespać resztę nocy głębokim snem sprawiedliwych. Nie był takim typem człowieka, który potrafił mieć dobro innych gdzieś i to często stanowiło dla niego swego rodzaju przekleństwo, bo potem nagle znajdował się w sytuacjach, gdzie próbował zatroszczyć się o wszystkich, podczas gdy nikt nie troszczył się o niego.
OdpowiedzUsuńSzedł przodem i dość energicznym krokiem, ale co jakiś czas oglądał się przez ramię na Mildred. Nie zwalniał, żeby trochę zmotywować ją do szybszego marszu, jednak nie był na tyle bezduszny, żeby zostawić ją całkiem w tyle. W pewnym momencie musiał jednak zwolnić, bo znowu zaczęło nią lekko rzucać na boki, więc uznał, że tak będzie bezpieczniej. W swoim mniemaniu Mildred pewnie szła wyjątkowo prosto, ale on widział co innego. Nie zamierzał jednak jej tego wypominać, bo nie uważał za nic złego faktu, że trochę sobie dzisiaj wypiła. Gdyby nie praca, pewnie zrobiłby to samo.
Musieli jednak ustalić sobie jedno: Rustin nie dzielił pytań na wygodne i niewygodne. Nie uważał też, by ciekawość była czymś złym, wręcz przeciwnie. To przecież było całkowicie naturalne. Wyznawał jednak prostą zasadę: nie chcę, to nie odpowiadam. I uważał, że każdy ma do tego prawo.
— Pewnie, że mam. Spójrz na mnie, Mills. Ja miałbym być samotny? — odpowiedział więc teraz, a po tonie jego głosu i samym uśmiechu, w który ułożyły się jego usta pod gęstym zarostem, można było już wnioskować, że nie mówił na serio. — Ma na imię Pamela, ma czarne włosy na całym ciele i dałbym jej na oko tak z pięć lat — dodał, zastanawiając się, ile Mildred z tego łyknie zanim dotrze do niej, że mówił o bezdomnym kocie, którego czasem dokarmiał.
Nie czuł się tym pytaniem urażony, choć nie do końca się go spodziewał, ponieważ nie podejrzewał, że ciekawość Mildred skręci akurat w tę stronę. Nie uważał się za jakiegoś szczególnie interesującego człowieka, a właściwie najciekawsze chyba było w nim to, skąd tu przyjechał. Zostawił San Francisco dla Mariesville i ludzie o tym plotkowali, a ponieważ Rustin niezbyt się komuś zwierzał, to jedynie napędzał w ten sposób cały ten młyn domysłów.
— Ale nic się nie bój, Pamela śpi na ławce pod oknem, nie będzie na ciebie krzyczeć, gdy zajmiesz jej kanapę — rzucił jeszcze, ewidentnie ubawiony swoim własnym żartem.
Rustin
[bardzo przepraszam za zwłoke, zgubiłam odpis pod poprzednią kp Abi, jak podesłałam do podmianki D: ]
OdpowiedzUsuńMogły stworzyć z Millie duet niezniszczalny i właściwie nic nie stało na przeszkodzie, aby zawładnęły całkowicie Mariesville któregoś dnia, bo jak teraz o tym myślała, były do siebie niezwykle podobne i wyznawały podobne wartości. Serdeczne, troskliwe i miłe, zawsze miały dla ludzi dobre słowo i czas, aby wysłuchać tych, którzy potrzebowali się wygadać. Dynamika w ich znajomości jasno pokazywała, która jest tą spokojniejszą duszą, a która bardziej żywiołową, ale dogadywały się zawsze świetnie, bo jedna drugiej nie wchodziła na głowę i potrafiły szanować cudze granice. Abi była oczywiście głośniejsza i bardziej energiczna, ale podobnie jak blondynka nie lubiła znajdować się w centrum uwagi. Tak na prawdę tonęła w górze kompleksów i ostatecznie nie bardzo wiedziała, czy na pewno jest tak kochana i miła, jak widzą ją sąsiedzi i rodzice, bo wystarczyło, że raz ktoś ją skrytykował i już zapadała się w sobie. I bała się absolutnie kogoś urazić, a już szczególnie kogoś tak zrzędliwego jak stary Williams, który mógłby nie tylko je przegonić, ale narobić im problemów! To co miały wyczyniać dzisiaj w nocy w jego ogródku to przecież było przestępstwo, wtargnięcie i kradzież i jakby się dowiedział szeryf, albo któryś z jego funkcjonariuszy... Boże nieświęty, to byłby koniec!
Nieco nerwowo poprawiła chustkę, czekając aż Millie otworzy drzwi, bo nie zauważyła jej obok w ogródku i zagryzła mocniej dolną wargę, aż się wzdrygnęła czując ból od ostrych zębów. Ostatnio naprawdę słabo panowała nad swoimi odruchami i musiała nakładać miód na usta, kładąc się spać, aby te zaczerwienienia się wygoiły. Pewnie powinna poprosić o jakiś balsam, albo maść koleżanke, bo wszystko co wychodziło spod zdolnych paluszków blondynki potrafiło czynić cuda! Sama z ogromną ciekawością niekiedy wpadała do niej, aby podpatrzeć jak ściera, suszy, albo parzy rośliny i przygotowuje je do swoich niezwykłych wyrobów, słuchając też z fascynacją o właściwościach każdej z dostępnych w okolicy odmian. Millie była kochana, tak serdeczna i dobroduszna, że niekiedy Abigail wydawało sie, że to anioł w czystej postaci! Bo sama była raczej jak harpagan, jak szalejący wiatr goniący z miejsca na miejsce.
- Hej! - obróciła się na pięcie, słysząc i wreszcie widząc koleżankę.
Uśmiechnęła się szeroko na uznanie pomysłu z chustką i poprawiła materiał, naciągając je bardziej na jedno ucho. Zeszła z werandy i wróciła do swojego roweru, ustawiając go już do wyjazdu na drogę do domu Williamsa. Oczywiście wiedziała, że nie ma szans dogadać się z tym facetem, a to co zamierzały nikomu nie wyrządzi krzywdy, ale... miała ciarki i uczucie, że mogą wpaść w nieprzyjemne tarapaty.
- Tak byłoby najlepiej, boję się, że tylko czeka, stojąc w oknie, aby się na kogoś rzucić - bąkneła, naprawdę chyba troszkę przesadnie demonizując sąsiada. Był starszy, samotny i zgorzkniały... i wredny, straszny, zawzięty! Był chyba trochę przesiąknięty taką własną złośliwością i to było najgorsze, bo jakby się nad tym głebiej zastanowić, to było to przykre.
gdy ruszyły, wystawiła twarz do chłodniejszego powiewu wiatru, który zwiastował nadciagającą wielkimi krokami jesień.
Wsiadła na dwukołowy sprzęt i zerknęła na łańcuch roweru Millie, słysząc ten dziwny dźwięk. Może to jakiś kamyk doprowadził do zgrzytania, albo zatarcia...
- Ile chcesz zebrać tej czarnuszki? Mam z sobą tylko tę torbę - wskazała na szmaciany worek przewieszony na skos przez pierś. Nie była pewna, czy to wystarczy, jak zbiorą dwie takie spore porcje, bo koleżanka też miała odpowiedni worek do wypełnienia i czy Millie z tego przygotuje wszystko, co sobie zaplanowała. - Po co ci ona właściwie, co z niej zrobisz? - dopytała jeszcze, naprawdę ciekawa po co tyle ryzykują. Chociaż właściwie... co Williams może im zrobić, poza opieprzeniem tak głośno, że mogliby usłyszeć nawet w Atlancie?
Abigail
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrzytaknął odruchowo, odbierając od koleżanki ostre narzędzie. To zdecydowanie była dla niego odpowiednia funkcja minimalizująca szansę, że jego wielkie łapska zniszczą drogocenne kwiaty nocy. Sprawnym ruchem odcinał łodygi pachnących roślin, zwiększając swoją prędkość wraz z kolejnymi kroplami, spadającymi łakomie na jego rozłożyste, pochylone plecy. Zaczął żałować, że źle ocenił czas do przyjścia deszczowej chmury i nie zabrał z domu kurtek przeciwdeszczowych.
OdpowiedzUsuńZerknął przelotnie w niebo i na wierzchołki słaniających się na wietrze drzew. Te, kołysały się ponad polaną, wdzierając do jej środka wieczorny półmrok.
Zadrżał mimowolnie, gdy nagły grzmot rozlał się głucho po okolicy. I to nie za sprawą nadchodzącej burzy. Zupełnie nie spodziewał się reakcji koleżanki, której ciało przywarło do jego boku, szukając schronienia. Jej nieoczekiwany dotyk zamroził go na moment, jakby ciało w niekontrolowanym bezruchu czekało na kolejny, zapomniany bodziec. Tak bardzo odzwyczaił się od ciepła drugiego człowieka. Tak bardzo zdziczał przez żałobne lata, niosące za sobą więcej niż tylko ból po stracie małżonka.
Skamieniała twarz pokryła się wymuszonym, lekkim uśmiechem. Chciał dodać jej otuchy, ale wiedział, że sytuacja wcale nie działała na ich korzyść.
Właściwie, jeśli mieli zdążyć przed ulewą i rozpętaniem się ogromnej burzy, powinni już zbierać się z powrotem. I to biegiem!
– Jeszcze chwila i wracamy – skupiony, znów wrócił wzrokiem do dojrzałych wiesiołków. Ukośnym ruchem, ciosał po łodygach, zerkając kątem oka jak sprawne dłonie Mildred próbują uporać się z wpakowaniem roślin do przyniesionych pojemników. Gdy zorientował się, że koleżanka władowała już niemal tyle, ile mogłaby zmieścić, pomógł wpakować jej pudełka do plecaka i sam zarzucił go sobie na plecy, nie bacząc na jej reakcję. Zwłaszcza, że gdy miał już sygnalizować, że powinni biegiem ruszyć w stronę podwórka, niespodziewana ściana deszczu rozdzieliła ich stojące naprzeciw ciała.
Głośno wypuścił powietrze z płuc, czując że jego serce bije coraz szybciej. Grzebał myślami w mokrym umyśle szukając rozwiązania. Gdy niebo ponad nimi rozjaśniło się, przedzielone przez żółtawą błyskawicę, a znacznie głośniejszy grzmot przywarł do ściany lasu, pochylił się opiekuńczo nad Milly, rozglądając się wokoło.
– Tam blisko jest stara ambona, pamiętasz? – wskazał dłonią zupełnie nieznany kierunek, przysłonięty deszczowymi strugami. Okalające ich ściany lasu były ledwo widoczne, przysłonięte gęsto spadającymi kroplami na łakome, wysuszone dotychczas leśne poszycie – Musimy się gdzieś schować, te pioruny walą gdzieś blisko! – mówił głośno, choć stali od siebie ledwie kilkanaście centymetrów. Las szumiał wiatrem i groźną, bezlitosną ulewą.
Gdy kolejny, gigantyczny piorun wdarł się na niebo ponad nimi, a niemal po piętach deptał mu brutalny, niemal bestialski grzmot, oboje wiedzieli, że robi się naprawdę niebezpiecznie.
Dlatego, zupełnie nieoczekiwanie, nie bacząc na drżenie swojego gorącego, niepewnego ciała, Finn chwycił Milly za dłoń i pociągnął energicznie za sobą. Nie był do końca pewny czy biegną w dobrym kierunku, bo warunki były coraz trudniejsze nawet jak dla niego. Kierował się intuicją i głupią nadzieją, że już wkrótce znajdą jakieś w miarę bezpieczne schronienie.
Finn
Teatralne reakcje Mildred odrobinę śmieszyły Rustina, ale na pełne rozbawienia uśmiechy pozwalał sobie tylko wtedy, gdy miał absolutną pewność, że nie patrzyła w jego stronę. Wiedział, że nie mówiła tego wszystkiego w pełnej trzeźwości umysłu i to ta malinowa nalewka sprawiała, że plotła dosłownie wszystko, co ślina przyniosła jej na język.
OdpowiedzUsuńPytania, które teraz mu zadawała, na pewno nie padłyby, gdyby nie ta nieszczęsna nalewka, i Rustin to rozumiał, więc pomimo tego, że swoją nadmierną ciekawością Mildred przekraczała pewne z jego granic, ale uprzejmie to ignorował.
Nie lubił, gdy ludzie karmili się plotkami na jego temat, chociaż doskonale wiedział, że ludzie tutaj plotkują. Jak wszędzie zresztą, jednak Rustin, choć nigdy nie miał się za nie wiadomo co, domyślał się, jaką ciekawość musiał wzbudzać wśród części mieszkańców. Przeprowadził się tu z San Francisco, mieszkał sam, pomijając tego kota, który przychodził do niego na posiłki, ale wciąż nie zdecydował się na zostanie kotem domowym.
Mimo tego, Rust nie czuł się w Mariesville jakoś szczególnie samotny. Był przyzwyczajony do takiego spokojnego prywatnego życia, bo to zawodowe zwykle dostarczało mu wystarczająco wrażeń. W pracy ciągle z kimś się zadawał lub rozmawiał, wychodził od czasu do czasu do lokalnego baru na piwo, gdzie również spotykał ludzi. Nie czuł się ze swoim życiem źle, nauczył się lubić tutejszy klimat oraz specyfikę małego miasteczka. I niechętnie wracał do przeszłości.
— Nie wypisuję mandatów za brzydkie słowa — odpowiedział, wciąż nieudolnie ukrywając swoje rozbawienie tym, jak Mildred się zachowywała. Pokręcił głową, gdy go tak energicznie wyminęła, ale oboje wciąż szli w tym samym kierunku, więc nie martwił się w tej chwili zbytnio o jej dobrostan.
Nie spodziewał się dalszych pytań w związku z głębokim urażeniem, które żywiła teraz wobec niego Mildred, więc dał sobie chwilę, by pomyśleć nad odpowiedzą, a w międzyczasie ona zdołała prawie wywinąć fikołka, jednak kolejny raz dzisiaj zdążył złapać ją za ramię w odpowiednim momencie.
— Musiałabyś kilka razy zaprosić mnie na kawę, żebym w ogóle rozważył opowiadanie ci o tym — postanowił uciąć ten grad pytań, którym nawet nie miał zamiaru poświęcać teraz większej uwagi, bo nie. Bo nie chciał, bo cenił sobie swoją prywatność, bo za mało znał Mildred, żeby dzielić się z nią takimi szczegółami. — Mam za to na lodówce magnes z San Francisco, mogę ci go dać, jeśli jesteś taka zainteresowana — dodał jeszcze, podejrzewając, że Mildred znowu oburzy się na to, jak bardzo bronił się przed uchylaniem jej rąbka swoich tajemnic.
Rustin
Droga z powrotem do domu Rustina wcale nie ciągnęła się długo, choć zapewne w głowie głowie Mildred czas wydawał się zwalniać. Szła uparcie przed Rustinem, mimo że jej kroki były coraz bardziej ociężałe, a myśli tak porwane i niezbornie splątane, że ledwo trzymała się jakiejkolwiek logiki. Widząc, że chwilami siły nie współgrają jej z koordynacją, pilnował też, by nie odchodziła za daleko od jego ramienia, gotów złapać ją, gdyby jednak pomownie straciła równowagę.
OdpowiedzUsuń— Już niedaleko — odpowiedział łagodnym głosem.
Uśmiechnął się delikatnie, nieco rozbawiony jej znużeniem, i pomyślał, że ciepłe światło jego domu i wygodna kanapa będą dla niej idealnym przystankiem, zanim znów za kilka godzin będzie musiała zmierzyć się ze światem, tylko że już nieco całkowicie trzeźwa.
Gdy w końcu dotarli na miejsce, Rustin otworzył przed nią drzwi i przepuścił ją pierwszą. Jego dom był niewielkim, skromnym bungalowem, wynajmowanym za przyzwoitą cenę. W środku było dość porządnie, bo Rustin nie lubił bałaganu. Miał wszystko na swoim miejscu, choć teraz Mildred widziała głównie niewielki salon połączony z kuchnią. Na środku tej części pomieszczenia, która przynależała do salonu, stała kanapa, wygnieciona od częstego siedzenia, bo Rusti
— Siadaj, Mills. Zostań tu, odpocznij — powiedział spokojnie, naprawdę delikatnie, ale jednak, popychając Mildred w stronę kapany.
Podszedł na chwilę do kuchni i wrócił ze szklanką wody, którą podał jej bez słowa.
— Napij się, dobrze ci to zrobi.
Zostawiwszy Mildred z wodą, odszedł znów, zostawiając ją na kanapie. Wrócił po chwili, trzymając w rękach poduszkę i miękki koc, choć noc nie należała do zimnych. Bez słowa położył je obok niej.
Sam był jednak zmęczony, więc usiadł na chwilę na kanapie, tak, że dzieliły ich tylko poduszka i złożony w kostkę koc. Westchnął głośno, ale w sumie nie było powodu, żeby tu przesiadywał. Chyba chciał się upewnić, czy może Mildred miała coś, o co chciała poprosić albo jakieś niesamowicie ważne pytanie, które mogłoby niefortunnie spędzać jej sen z powiek.
Kiedy uznał, że przyszedł czas, żeby zgasić światło, podniósł się powoli, odwracając się jeszcze w jej stronę.
— Jakbyś czegoś potrzebowała, będę obok. Budzić cię rano?
Rustin
Mildred jest taka... swojska, urocza. Archer chętnie do niej zagai, kiedy kolejny raz z rzędu podchmielony trafi na jej wartę w The Rusty Nail. Może poratuje go jakimś ziółkiem, kiedy wyjdzie na jaw, że próbuje leczyć przeziębienie kolejną szklanką whisky?
OdpowiedzUsuńARCHER JACOBSON
Cóż miał jej powiedzieć. Przebywanie w lesie podczas burzy nigdy nie wiązało się z bezpieczeństwem. Całe szczęście, zgodnie z jego obserwacjami, burza była krótka i intensywna, zwiewana podmuchami porywistego wiatru gdzieś ponad centrum Mariesville. Właściwie, gdy dotarli do ambony, słychać było grzmoty ledwie pomrukujące z oddali, a błyskawice były już niemal niewidoczne. Właśnie dlatego ucieczka do ambony była całkiem niezłym pomysłem – w przeciwnym razie, wdrapywanie się wysoko podczas intensywnych błysków mogło nie przynieść zamierzonych skutków… Wybrane przez niego miejsce miało jednak niezaprzeczalny plus – miało nieprzeciekający dach, pod którym mogli przeczekać szczególnie intensywną ulewę.
OdpowiedzUsuńGdy wdrapali się na górze, niemal od razu zajął miejsce koło Milly. Choć burza mijała, wolał przeczekać jeszcze kilka minut w bezpiecznej pozycji. Mimowolnie przylgnął do niej bokiem, jakby instynktownie poszukując ciepła drugiego ciała. Jesienny wieczór był niestety dość chłodny i nawet na jego dużych przedramionach pojawiła się gęsia skórka.
Odgarnął mokre włosy z twarzy i z trudem odkleił od ciała mokrą koszulę, która w takim wydaniu wyjątkowo eksponowała jego kanciastą sylwetkę.
– Trochę – odpowiedział jej w końcu, uśmiechając się pokrzepiająco. Instynktownie przebiegał wzrokiem po wnętrzu starej, dawno nie używanej ambony. Przed laty stanowiła dla nich miejsce spotkań, będąc niejako domkiem na drzewie. W środku stała prowizoryczna kanapa wykonana z palet i stara szafka nocna robiąca za stolik. Jedna z pustych ścian ozdobiona była kolorowym dywanem, który udało im się wydębić od sąsiada, gdy organizował wyprzedaż garażową. Wnętrze przywoływało w jego pamięci miłe wspomnienia lekkich, przyjacielskich dni i salw śmiechu rozpościerających się na okolicę – Rzadko zapuszczam się w te okolice. Samemu to nie to samo – dodał, zerkając na nią ukradkiem. Choć samotne spacery były jedną z jego głównych rozrywek, miał swoje ulubione ścieżki, biegnące w zupełnie przeciwnym kierunku. Na okoliczne wiesiołki trafił przypadkiem, gdy pomagał szukać psiaka sąsiadki. Taki to Finn, człowiek z sercem na dłoni.
Dostrzegał, że koleżanka trzęsła się, smagana nieprzyjemnym podmuchem wiatru. Spore, charakterystyczne otwory wpuszczały go do środka zdecydowanie zbyt dużo, więc bez wahania wstał z miejsca i zdarł dywan ze ściany. Umocował go na starych gwoździach, nie wiadomo po co, wbitych tuż nad jednym z otworów „okiennych.” Choć nie mógł poratować jej suchym ubraniem, to hociaż trochę ograniczył przeraźliwie zimny i mokry przeciąg, który wdzierał się do środka. Sam najchętniej zdjąłby z siebie przemoczoną koszulę, ale z jakiegoś powodu wzrok Milly peszył go jeszcze bardziej niż przed laty. A to przecież wtedy skrycie się w niej podkochiwał!
– Może zrobi się trochę cieplej, ale najlepiej gdyby udało nam się zakryć też ten drugi otwór – spojrzał na nią pytająco, ale już po chwili rozglądał się po maleńkim pomieszczeniu w poszukiwaniu nadającego się elementu. Czuł w kościach, że prędzej zastanie ich tu świt niż intensywny opad zelży. Zastanawiał się, czy Milly będzie wolała zostać tutaj, czy wracać po ciemku do domu.
Miejsce kryło przed nimi swoje stare tajemnice, które mieli okazje odkryć zupełnie nieoczekiwanie, podczas jesiennej, ściskającej ulewy.
Finn
AJ będzie musiał uzbroić się w cierpliwość, ale lepsze to niż zdychanie podczas służby. Mam rozpocząć? ;)
OdpowiedzUsuńARCHER JACOBSON
Abigail była typem osoby, która szuka w każdym przyjaciela. Szybko ufała, zawsze wszystko wybaczała i ogólnie łatwo się było z nią dogadać. Uwielbiała Mariesville właśnie za to, że wszyscy byli serdeczni, mili i pomocni. Czuła się tu swobodnie, mogła być sobą i nie krępowała się własną naiwnością, z której oczywiście zdawała sobie sprawę. Nie uważała, by każdy sąsiad musiał ją lubić, ale sama lubiła chyba wszystkich i nawet dla zrzędliwego Williamsa mogłaby mieć dobre słowo. Może... czasami.
OdpowiedzUsuńTakie szaleństwa jak wypad w nocy by oskubać czyjś ogródek, nie zdarzały jej się często. Nie była typem łobuziary, ale jak mogłaby nie pomóc Millie, szczególnie że nie będą robić nic złego?! Właściwie obmyśliła pewien scenariusz, na wypadek przyłapania przez gospodarza, albo gorzej - policję! czarnuszka nie była hodowana przez sąsiada celowo, więc mogłyby skłamać, że chcą mu pomóc w oczyszczeniu ziemi... Problemem byłaby nieumiejętność kłamania, ale ostatecznie dałyby sobie chyba radę. Musiałyby być bardzo przekonujące. Miała jednak nadzieję, że do złapania nie dojdzie, bo chyba spaliłaby się z wstydu!
Zamyślona słuchała blondynki, próbując sobie przypomnieć, co czytała kiedyś o czarnuszce. Może nie był to ten gatunek, po który jechały, a wiedza Abi była za bardzo ograniczona, ale chciała dopytać o właściwości i stosowanie tej rośliny, bo może posadzi jakiś malutki krzaczek w ogrodzie za pensjonatem? Może udałoby się w sumie wyrwać z korzeniami jakieś łodyżki i przeniesie je dodatkowo do siebie, tak nawet specjalnie dla Millie? Wtedy nie musiałaby w ogóle bać się Williamsa!
- Hm... a czy nie dodaje się czarnuszki do szamponów, albo wcierek przeciw wypadaniu i osłabieniu włosów? - zagaiła, nie do końca pewna, czy dobrze łączy fakty.
Abi wszędzie jeździła rowerem, więc była pewna, że jeśli dojdzie do pościgu, to się wyrwie! Czuła się w pedałowaniu dostatecznie pewnie, ale teraz nie musiały się spieszyć, choć też wcale się nie ociągały. Gdy Millie spytała o Williamsa, odetchneła głebiej i lekko spięła ramiona. Mimo że chciały coś zrobić generalnie w dobrej wierze, odrobinę się przejmowała konsekwencjami. Może nawet więcej, jak odrobinę.
- Myślę, że słucha lokalnych wiadomości... Albo radia - stwierdziła zamyślona, wyciągając szyję, aby już wypatrzyć dom mężczyzny w oddali. Pewnie zobaczą go za kilka minut, ale na razie jeszcze znajdował się zbyt daleko.
Uśmiechnęła się szeroko, gdy tylko koleżanka spytała o pensjonat. Oh tak łatwo było ją rozchmurzyć i odpędzić jej myśli od rzeczy ważnych! To było jej serduszko, jej skarb, jej perełka w życiu. Czasami Abi czuła się i zachowywała zupełnie tak, jakby sama własnymi rękoma wybudowała ten dom, w którym nocowali gości i prowadzili interes. Było trochę tak, że miała starą duszę i nie tylko była dojrzalsza od swoich rówieśników, co ona po prostu rwała się do dorosłości. Może niepotrzebnie, bo przecież całe życie przed nią!
- To był dobry sezon - przyznała dumnie i to bardzo zadowolona rownież z samej siebie. Może nie była tu od wczesnej wiosny, gdy gości zaczyna przyjeżdżać więcej, ale te ostatnie miesiące studiowania nie przeszkadzały jej pomagać rodzicom, bo miała już mniej zajęć i skupiała się głównie na nauce do końcowej obrony.- Pewnie za miesiąc już będzie mniej ludzi, ale na Festiwal Jabłek i Jesienny Jarmark sporo osób zjechało - przyznała, kiwając głowa, jakby sama sobie przytakiwała.
Chciała rozbudować to miejsce i rozreklamować. I aby jej rodzice się juz tak wszystkim nie martwili. Manadżerowanie i zarządzanie pensjonatem może w wielkim mieście było wyzwaniem, ale tu i dla Abi to było jak dbanie o dom. Zresztą traktowała gości jak domowników.
- Mogłabyś wpaść kiedyś na kolację, mama się ucieszy - zaproponowała niezobowiązująco. Nie chciała naciskać, ani wywierać presji na Millie, ale byłoby to bardzo miłe, gdyby sama zobaczyła jak odświeżyli przed sezonem jadalnię i że teraz mają sporo miejsca dla gości.
Poprawiła chustke i wyciągnęła szyje, już widząc dom Williamsa, gdy wyjechały zza zakrętu.
Abi
Kiwnął głową z aprobatą, odbierając od niej bluzę. Uchwycił ją tak mocno, że strugi wody opadły głośno na podłogowe deski, gdzieś w rogu niewielkiego pomieszczenia. Mimowolnie powiódł spojrzeniem w kierunku światła latarki. Nieopodal podkowy dalej widniał niewielki, węglowy napis, którego przecież był niechlubnym autorem.
OdpowiedzUsuńSpuścił wzrok, czując jak na jego policzki wdziera się niechciany, ledwie widoczny rumieniec. Niemal od razu zabrał się za rozwieszenie bluzy w drugim otworze okiennym. Przysporzyło mu to odrobinę trudu, bo na ścianie nie zostały umocowane żadne gwoździe. Musiał posłużyć się skrawkami sznurka, które wyszperał ze sporego kufra, który stał w jednym z rogów pomieszczenia. Głęboko wierzył, że mebel ten jeszcze nie raz ułatwi im przeżycie deszczowej nocy.
Finn znał Mildred od małego. Byli w podobnym wieku i oboje wychowali się w Mariesville. Wspólna paczka znajomych, wielogodzinne zabawy na świeżym powietrzu zbliżyły ich do siebie. Lubił ją, bo nie śmierdziała słodkimi perfumami jak inne dziewczynki w jej wieku. I nie nosiła tylu różowych ciuszków! Była normalna – zabawna i nie płakała z byle powodu. Lubił się z nią bawić, była jego dobrą koleżanką.
Niewiele zmieniło się z biegiem lat. Jako nastolatka zaskakiwała go swoją rezolutnością i zainteresowaniami. Wciąż mógł traktować ją jak przyjaciółkę, rozmawiać z nią na różne temat. Tylko… zrobiła się jakaś, ładniejsza? Finn nie rozumiał procesów, które w okresie dorastania pojawiały się w jego głowie. Ale pewnego dnia, gdy spojrzał na Milly poczuł motylki w brzuchu i dziwny rumieniec, który skalał jego nastoletnią buzię. Miała ładne dłonie i szyję, o których zdarzało mu się myśleć przed zaśnięciem, a jej głos rozbrzmiewał w jego głowie nawet wtedy, gdy nie było jej obok. Zauroczył się w niej zupełnie nie wiedząc kiedy i zupełnie nie mógł określić kiedy przestał, choć doskonale pamiętał jak jego kolega ubiegł go w zaproszeniu Milly na szkolny bal.
– Pewnie jakieś bazgroły – mruknął w końcu, drapiąc się po głowie. Musiał jakoś wybrnąć z tej sytuacji! – Sporo nas tu przychodziło. Sprawdzę te skrzynię. Może ktoś schował tu coś przydatnego – pochylił się w jej kierunku, ale mokry materiał koszuli drażnił jego powoli rozgrzewające się plecy. Podirytowany narastającym dyskomfortem, rozpiął guziki i energicznie zsunął ją z ciała, ukazując Milly swoje nagie, olbrzymie plecy. W półmroku światła niewielkiej latarki, jego mięśnie zdawały się malować nieokiełznane, tajemnicze cienie. Cisnął mokrą koszulą w kąt i rozpoczął poszukiwania skarbów, licząc na to, że za moment zainteresuje koleżankę jakimś znaleziskiem i ta odpuści niewygodny temat jego szczeniackiego zauroczenia.
Skrzynia była głęboka. Na dnie znajdował się worek foliowy z grubą, miękką zawartością. Jego kanciasty kształt upewniał, że w środku nie znajdowały się zwłoki. Jakiś materiał? Na wierzchu kilka świec z resztkami knotów, które może z trudem udałoby się na chwilę odpalić, kilka szkatułek z bibelotami oraz album ze zdjęciami. Wydobył też nienaruszoną, pełną butelkę z zakurzoną etykietą. Odwróciwszy się w kierunku trzymającej latarkę Milly, odsłonił resztę swojego nagiego torsu, czując jak jego serce bije głośniej niż natarczywe, ulewne krople. Odchrząknął nerwowo i poprawił wąsa, jak to miał w zwyczaju. Podniósł do góry butelkę, lgnąc w kierunku światła. Wpatrywał się w wyblakłe litery i choć zupełnie nie mógł niczego odczytać, nie miał odwagi spojrzeć na przyjaciółkę. Był speszony, a obrazy przed jego oczami malowały się nastoletnimi, beztroskimi wspomnieniami.
– Próbujemy? – zapytał, o dziwo wesoło, gdy w końcu odważył się na nią spojrzeć. Podał jej butelkę i sam odebrał latarkę, by zawiesić ją na znalezionym sznurku tuż pod sufitem. Gdy unosił do góry ramiona, zerkał na nią z ukradkiem z góry. Jej blond włosy pachniały słońcem, które pamiętał z letnich, wieczornych spacerów, ukrytych gdzieś głęboko w dnie jego snujących się wspomnień.
Finn
Eaton poczuł piekący ból rozchodzący się po szczęce. Adrenalina pulsowała w jego żyłach, tłumiąc częściowo doznanie, ale smak krwi w ustach był wyraźny i metaliczny. Przez ułamek sekundy świat zdawał się zwolnić – mrowienie rozprzestrzeniło się po jego skroniach, a zgiełk baru zamienił się w tło, zaledwie niewyraźny szum, który mógł zignorować. Złość. To uczucie dominowało, ogniste i palące, gotowe wyrwać się na zewnątrz. Eaton zawsze uważał, by kontrolować swój temperament, zwłaszcza w miejscach takich jak to, gdzie nawet najmniejszy błąd mógł obrócić się przeciwko niemu. Ale teraz jego samokontrola była wystawiona na próbę. Przez jego myśli przeszła szybka fala gniewu – na pijanego faceta, na niesprawiedliwość tego, że Millie musiała tego doświadczać, na cały świat, który czasami wydawał się zbyt okrutny. Starał się kierować przede wszystkim rozsądkiem. Problem polegał na tym, że niektórzy nie rozumieli prostych komend, a jedyny język, którym się posługiwali to zaciśnięte pięści. Jednocześnie wiedział, że wdanie się w faktyczną bójkę, która mogłaby skończyć się wizytą na komisariacie, była zwyczajnie bez sensu. Nie miał najmniejszej potrzeby, aby się z nim dalej wykłócać, a śmiało mógł stwierdzić, że gdyby do tego jednak doszło to miałby po swojej stronie pozostałych klientów baru.
OdpowiedzUsuńWziął głęboki oddech, ignorując ból i spojrzał prosto w oczy swojego przeciwnika. Odprowadził wzrokiem natręta, który jeszcze próbował wykłócać się z wynoszącymi go mężczyznami, ale musiał zdać sobie sprawę z tego, że jest na przegranej pozycji i dalsze kłótnie nie przyniosą mu nic dobrego. Eaton poczuł się zobowiązany do tego, aby Millie ochronić. Nawet, gdyby była jedynie barmanką, z którą nie miał żadnej relacji postąpiły podobnie, ale znali się nie od dziś i można powiedzieć, że wychowali się na jednym podwórku. I zwyczajnie nie zaniósłby myśli, gdyby coś się jej tutaj stało. Na ogół spokojne miasteczko nie niosło ze sobą żadnego zagrożenia, ale w końcu od każdej zasady jest wyjątek, prawda?
Dopiero po chwili zorientował się, że kobieta do niego podeszła. Przez parę sekund zdawał się być nieobecny. Ból uderzył w niego w chwili, w której przestał zwracać uwagę na faceta, a skupił się na Millie. Nie był to może ból, którego nie da się wytrzymać, ale z pewnością nie było to nic przyjemnego.
— Chyba przeżyję — odparł. W ustach czuł metaliczny posmak krwi. — Dawno już tak nie oberwałem.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz, nie licząc tego zdarzenia, ktoś mu przyłożył. Musiało to być parę lat temu, jak nie więcej, gdy jeszcze był szczylem, który niewiele wiedział o życiu. Prowadził dość porządne życie od kilku długich już lat, bardziej niż pewne było to, że ostatnia barowa bójka miała miejsce chwilę po tym, jak skończył swoje nastoletnie lata i wszedł w dorosłość, która dorosłością nawet nie była. W każdym razie było to na tyle dawno, że zdążył zapomnieć o bólu, który w takich chwilach towarzyszy. Tak myślał, że mógłby mu oddać, ale do samego końca nie wierzył, że jednak się na to zdecyduje. Tyle chociaż, że z ich dwójki to tamten wypadł dużo gorzej.
— Millie, nic mi nie będzie — zapewnił. Ciężko było nie dostrzec troski w jej oczach. Planował otrzeć jedynie twarz, zapić ból czymś mocniejszym od piwa i po powrocie do domu wziąć parę tabletek paracetamolu, aby jakoś załagodzić ból. Ewentualnie, jeśli nie przejdzie to wybrałby się do przychodni, aby ktoś go obejrzał, ale wątpił, że to jest na tyle poważne, aby zawracać głowę lekarzowi, który z całą pewnością miał o wiele ważniejsze wypadki na swojej głowie.
Faktycznie nie przemyślał ewentualnego ryzyka, które mogła za sobą nieść ta sytuacja. Chyba po prostu nie myślał o tym, że facet mógłby okazać się większym zagrożeniem niż był. Mogło skończyć się o wiele gorzej, gdyby jednak miał przy sobie ostrze czy cokolwiek innego, ale na szczęście Eatona nic podobnego nie miało miejsca.
— Myślę, że nikt nie zwróciłby uwagi na moje usta — odparł. Trochę go to rozbawiło i raczej było mało prawdopodobne, że ktokolwiek się z tego powodu może gniewać. Nie byłby za to zdziwiony, gdyby po miasteczku zaczęły biegać plotki dotyczące wydarzenia sprzed chwili. To z całą pewnością się wydarzy, a mieszkańcy będą dodawać nowe informacje od siebie, aż w końcu wyjdzie z tego mało realna historia. — Będzie w porządku. To nic takiego, naprawdę. Za jakiś czas nie będzie nawet śladu — zapewnił. Miał na to nadzieję. Nie uśmiechało mu się chodzenie z podbitym okiem, ale wszystko wskazywało na to, że przez najbliższy czas tak właśnie będzie.
Usuń— Jestem cały twój — dodał. Bronić się przed opatrzeniem nie miał zamiaru i byłoby jednak miło zetrzeć krew. Nawet jeśli wiele jej nie było. Koszuli było mu zwyczajnie trochę szkoda brudzić. — A ty? Jak się trzymasz? Nie zrobił ci krzywdy? — zapytał. Nie wyglądało na to, że mocno ją ścisnął, ale mogło przecież być różne i wolał się upewnić.
Eaton
Tak na dobrą sprawe, gdyby Abi chciała faktycznie na poważnie podejść do sadzenia czarnuszki, musiałaby zaczerpnąć nieco więcej wiedzy, bo same chęci daleko by jej nie zawiodły. Może faktycznie razem z Millie w ramach eksperymentu po zimie spróbowałyby coś zasadzić? Nawet jeśli czarnuszka jest chwastem, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby wkomponować jakiś jej kawałek na tyłach pensjonatu i jeśli wcale nie jest reprezentatywna, to mogły wykorzystać testowo ziemię przy garażu, gdzie zwykle i tak rośnie sama trawa. Abi nie miałaby nic przeciwko takim eksperymentom, a właściwie byłoby to bardzo ekscytujące. W ogóle lubiła dowiadywać się nowych rzeczy, sprawdzać co się przyda, co można wykorzystać i zastosować niskim kosztem, a jeśli jeszcze to coś wspierało ekologię i nie bruździło w środowisku, to tym lepiej! Millie miała do towarzystwa i zbrodni partnerkę idealną, jakby co!
OdpowiedzUsuńGdy były coraz bliżej domu Williamsa, Abi odruchowo zacisnęła palce na kierownicy. Jakoś to... zaczynało ją stresować jeszcze bardziej. A jednocześnie była dumna z pomysłu z chustką i w ogóle zadowolona z siebie, że odważyła się na takie wariactwo. Lepsze to niż siedzenie w domu, a przecież pensjonat odwiedzi również jutro! No i wierzyła, że robią coś pożytecznego, a może uda jej się też skorzystać z jakiegoś specyfiku spod rąk koleżanki, bo przecież wiadomo było w całej okolicy, że Millie czyni cuda. Ruda może za wiele nie wiedziała o właściwościach ziół, kwiatów czy jakiś owoców, ale czasami z ciekawości czytała artykuły i stąd jej minimalna wiedza. Kto wie, może po dzisiejszym wypadzie okaże się, że zacznie częściej zagadać do Millie i czerpać od niej wiedzę i zarazi się tą pasją? Wszystko było wykluczone, a na pewno miała pełno chęci, by po prostu działać dzisiaj dzielnie i wyrwać tyle czarnuszki, ile zdołają!
Abi żyła pensjonatem i było to zarazem piekne i tragiczne. Była młoda, wyrwała się na chwilę do wielkiego miasta, ale wcale tam nie odnalazła. Jednak to wcale nie miało znaczyć, że nadaje się tylko do pracy i siedzenia nad książkami z rozliczeniem ich biznesu. Ona... cóż, do diaska, chciała żyć. Miała pełno energii i pełno pomysłów na ożywienie tego miejsca, ale wciąż jeszcze brakowało jej doświadczenia i obycia. Miała dopiero dwadzieścia cztery lata i chyba powinna znaleźć gdzieś ujście dla kłebiących się w niej głeboko emocji, bo niekiedy tłukła się z własnym mętlikiem i miała wrażenie, że wybuchnie. Ten sezon był udany i miała ogrom zapału do pracy, ale nie wiadomo jakie będą kolejne lata. I jak sobie z tym poradzi, bo przecież chciała od razu wszystko wziąć sama na swoje barki, by odciążyć rodziców. To było nieroztropne, ale uparta Abigail nie chciała słuchać o innych opcjach.
Zatrzymała się, nie myśląc o domu i pracy. Miały misję! Rozejrzała sie po okolicy, mrużąc oczy, bo wieczorny mrok już objął miasteczko i obawiała się, że to im wcale nie posłuży. I dotarło do niej, że nie zabrała latarki, a mogła by kluczowa przy ucieczce. Drgneła zaraz zaskoczona, gdy poczuła jak smukle palce Millie poprawiają jej chustkę i zdała sobie sprawę, że jest tak skupiona na wypatrywaniu Williamsa, że nawet nie zorientowała sie, kiedy koleżanka do niej podeszła. No śwetnie jej idzie z taką spostrzegawczością, zapowiada się obłędnie.
- A może tam, obok słupka? - zaproponowała, podchodząc z rowerem kilka metrów dalej. Wyższy od innych wysunięty bliżej drogi słupek od starego ogrodzenia mógł być ich punktem orientacyjnym do zostawienia rowerów i późniejszej ucieczki. Abi co prawda jakoś szczególnie dobrze się na takich akcjach nie znała, ale wystawał poza inne chwasty i krzaki, więc łatwo będzie go dostrzec nawet w biegu.
UsuńStanęła obok i obróciła się na koleżanke, czekając na jej ocenę. I musiała jej się jeszcze do czegoś przyznać.
- Denerwuję się - ściszyła głos niemal do szeptu i odetchnęła głeboko, przykładając dłoń do piersi. Czuła jak serducho mocno jej bije i miała wrażenie, że to naprawdę stan przedzawałowy. - Musimy się szybko uwinąć - dodała, bo przecież nie miała zamiaru się wycofywać.
Gdy ustaliły, że słupek się nadaje do zostawienia przy nim rowerów, to Abi mocniej ścisneła supeł pod brodą, aby chustka nie osuneła się z jej włosów, zdradzając charakterystyczną czupryną jej tożsamość i ruszyła za Millie nieco przygarbiona w kierunku płotu. Zerkała raz po raz na dom i zapalone światła, jakby chciała dostrzec, gdzie dokładnie znajduje się Williams.
- Może powinnyśmy mieć plan B? Jakieś usprawiedliwienie, jak nas złapią? - zamyśliła się głośno, bo to jednak zawsze mogło się przydać. Lepiej nie, ale... mogło.
Abigail
Rustin, choćby ze względu na specyfikę swojego zawodu, był przyzwyczajony do różnych nietypowych i dziwnych sytuacji, więc to, że miał dzisiaj na głowie Mildred, nie robiło na nim zbyt wielkiego wrażenia. To, co mówiła, również po części puszczał mimo uszu — słuchał jej, ale robił to ostrożnie i nie uważał, by warto było zapamiętywać to wszystko, co udało jej się dzisiaj wymamrotać lub wymruczeć pod nosem.
OdpowiedzUsuńBył jednak dość zadowolony z faktu, że gdy już dotarli do jego domu, to Mildred nie doznała żadnego nagłego przypływu energii i zamiast mieć ochotę na powtórkę imprezy nad rzeką, grzecznie wypiła wodę, którą jej zaproponował, a potem sama owinęła się kocem, gotowa, by odespać ten wieczór.
— To dobranoc — powiedział więc jeszcze tylko, a potem skierował się do korytarza, w którym znajdowały się drzwi do jego sypialni oraz do łazienki.
Wziął jeszcze szybki prysznic, żeby nie odkładać tego na rano. Po wyjściu z łazienki zajrzał na sekundę do salonu, by upewnić się, że Mildred śpi, aż wreszcie poszedł do swojego własnego łóżka.
To był dobry, ale krótki sen, ponieważ Rustin rano nie tylko miał pracę, ale jeszcze potrzebował swojego samochodu. Obudził się więc znacznie wcześniej niż zwykle i najpierw założył już od razu swój mundur, by nie musieć robić tego później, a następnie zajął się szukaniem zapasowych kluczyków do samochodu, co do których był pewien, że gdzieś je ma, tylko nie był pewien gdzie dokładnie. Całe szczęście nie ukrywały się przed nim przesadnie — znalazł je na regale w sypialni, między kurzącymi się tam książkami.
Po cichu, by nie obudzić Mildred, wyszedł z domu i, z kluczykami w dłoni, skierował się energicznym krokiem nad rzekę, gdzie wczoraj został jego samochód. Całe szczęście stał tam, gdzie Rustin go zostawił, odpalił bez problemu, a zapasowe kluczyki nie zawiodły. Wrócili więc razem i pora, by wybierać się do pracy zbliżała się nieubłaganie, więc Rustin podszedł do wciąż śpiącej na jego kanapie Mildred i potrząsnął trochę jej ramieniem, żeby obudzić ją skutecznie, ale w możliwie najmniej inwazyjny sposób.
— Wstajesz, czy mam sobie iść i dać ci jeszcze pospać? — zapytał, bo po prawdzie to nie miał problemu z zostawieniem tutaj Mildred do momentu, w którym byłaby gotowa się obudzić. Ale wspominała coś wczoraj o podlewaniu cykorii, więc gdyby się w miarę sprawnie zebrała, to mógłby ją podrzucić do domu po drodze na posterunek.
Rustin
Gdy wisząca na sznurku latarka ustabilizowała swoje położenie, struga nieruchomego, lekko tłumionego światła oświetlała ich sylwetki od góry. Teraz, gdy ruchomy cień nie przysłaniał cyklicznie jego ciała, Milly mogła dokładnie dostrzec szczegóły jego odsłoniętego torsu.
OdpowiedzUsuńMalujące się na nim kontury tworzyły bolesny obraz wspomnień ostatnich lat. Zgrubiałe szlaki zaczynały się w okolicach obojczyków i przebiegały w różnych kierunkach, łącząc się łagodnie w okolicach lewego łuku żebrowego tylko po to, by energicznym cięciem przepołowić jego plecy na dwie części. Na jego ciele jawił się pamiętnik jej ostatnich lat życia. Pełnych brudu, żalu, rozpaczy i alkoholu. Przepełnionych jego ostatecznym starciem, na które zupełnie nie był gotowy. Wyrywając z dna jego serca ostatki żarzącego się do niej uczucia. Które ginęło wraz z jej cichnącym nocą oddechem.
Jego opalone metaliczną wonią ciało, wiecznie rozgrzane i odymione charakteryzowało się silnym bliznowaceniem, dlatego zgrubiałe brzegi starych ran łapczywie wyrywały między sobą skrawki jego skóry, zdobiąc ją wyboistymi trasami pamięci.
I choć nigdy nie przejmował się swoim skalanym ciałem, czując pod palcami twardość blizn coś zjadało go od środka. Po cichu, zupełnie niewinnie, zlizując z rozgrzebanego ich dna całe jego krwiste sedno. Gdy patrzył na swoje odbicie, szlaki jawiły się obrazami tamtych dni. Błyskiem ostrza noża kuchennego czy rozgrzanego pogrzebacza, którego akurat tego dnia używał w kuźni. I choć nie stał już przed psychopatyczną Liv, ból zmroził go od środka, zatrzymując jego nieruchomość na dłuższą chwilę. Dopiero gdy Mildred zakasłała nieoczekiwanie, jego myśli wróciły na oś teraźniejszości. Znacznie łatwiejszą, znacznie mniej bolesną, choć z wybitymi twardo piętnami. Nie tylko tymi, które widoczne były na pierwszy rzut oka.
Przejął od Milly butelkę, uśmiechając się pod nosem. Była dokładnie taka, jak zapamiętał ją sprzed lat, bo sprawiała, że jego serce na moment zatliło się przyjemnym, tańczącym płomykiem nadziei.
Zerknął przelotnie na etykietę i upił duży łyk. Syknął cicho, gdy po jego gardle rozlała się gorąca, piekąca ciecz. Postukał palcem w etykietę, wzdychając lekko. Ten smak poznałby wszędzie!
– Od starego Bena. Pamiętasz jego bimbrownię w piwnicy? – uniósł do góry ciemną brew, zastanawiając się czy koleżanka wyparła z pamięci ich pierwsze nastoletnie „libacje ” – Kazał nam przenieść jakieś gigantyczne bele siana, a że tak szybko uporaliśmy się z tym z Markiem, to dał nam po flaszce samogonu – zaśmiał się cicho, a jego zbolałe myśli znów przykryła łuna miłych wspomnień. Milly działała na niego kojąco, bo co rusz przypominał sobie o przyjemnych obrazach, dawno zakopanych w czeluściach rzeczywistości.
I gdy ponownie miał podać koleżance butelkę, w jego gardle pojawiła się nieoczekiwana gula, która przytoczyła się wraz z jej dźwięczącymi echem słowami. Znów odchrząknął nerwowo, zupełnie nie spodziewając się z jej strony komplementu. Podczas ostatnich samotnych lat niemal całkowicie odzwyczaił się od towarzystwa kobiet, nie wspominając już o rozmowach ukierunkowanych na aprobaty co do jego ciała.
Na jego twarz ponownie wlał się nastoletni rumieniec, jednak pod płaszczem absolutnego skrępowania skrył to, że zwyczajnie zrobiło mu się miło.
Nerwowo przechylił butelkę, pozwalając cieczy wlać się do gardła, a spojrzał na Milly niemal odważnie, omiatając ją zupełnie poważnym spojrzeniem.
– Twoje zawsze było piękne – rzucił niby od niechcenia, po czym uśmiechając się dziwnie szeroko, z drżącą ręką podał jej butelkę i… wyszedł za potrzebą, zupełnie nie przejmując się ulewnym deszczem.
Finn
Nie wyszedł tylko za potrzebą. Musiał ochłonąć, a niemal lodowate krople obmyły kojąco jego ciało. Z jego twarzy zszedł też durnowaty rumieniec, a usta znów zacisnęły się w niemą, charakterystyczną kreskę, skrytą częściowo pod wywiniętym wąsem. Opierał czoło o mokrą korę wysokiego grabu, zerkając w niebo boleśnie. Deszcz uderzał brutalnie o jego twarz, wyciszając bicie jego wyrwanego ze spokojnego snu serca.
OdpowiedzUsuńWrócił po chwili do środka ambony, z której pozostawił na kilka minut Millie.
– Nie można Cię zostawić ani na chwilę? Skończysz jak koza – powiedział spokojnym tonem, lekko rozbawiony przyjętą przez nią pozą. I choć jego rozum nakazywał mu zostawić koleżankę w spokoju, to podszedł bliżej, chcąc upewnić się, że w razie czego zdoła ją złapać. Choć kufer nie był zbyt wysoki, mogła skręcić sobie kostkę czy uderzyć głową o jeden z wystających gwoździ. I choć także w takiej sytuacji zachowałby pewnie zimną krew, wolałby oszczędzić jej niebezpiecznych wypadków. Strach pomyśleć jakie plotki powstałby z nim w roli głównej po takim zajściu… – Będzie padać do rana. Szukasz wskazówek do skarbu czy co tam widzisz? – mruknął niechętnie, pociągając ją lekko za nogawkę spodni. Wolałby żeby zeszła, a nie małpowała jak na gałęzi lata temu, gdy wspólnie wspinali się na najwyższe graby w okolicy.
Rozpuścił włosy i wycisnął z nich wodę. Opadły na plecy, lekko przyklejając się do nich. Potarł też ramiona i tors, by zedrzeć z ich powierzchni błądzące krople deszczu. Lekko rozgrzana skóra niemal od razu się zaczerwieniła, przyzwyczajona do nagłych bodźców i wzrostu temperatury.
Wiedział, że koleżanka wpatruje się raz po raz w wykonaną przez niego podkowę oraz krzywy, zupełnie dziecinny napis M + F. Skarcił się w myślach, że od razu mógł zamieścić tam miłosny poemat ze wzmianką o ich nazwiskach i wszystkich bajecznych chwilach, które razem przeszli. A, i jeszcze o tym, że tak ładnie jej w tej bieli.
– Aha, znalazłaś ten napis co Mark napisał dla F… – przerwał kłamstwo, szukając w głowię imienia, którego początek wpasowywałby się w zamieszczony inicjał. Tylko, że zupełnie nic nie przychodziło mu do głowy – Jak tam jej było? Florence? Z resztą, nie ważne – machnął ręką niby zupełnie nie przejmując się tematem i rozejrzał się po małym pomieszczeniu. Pomyślał, że może zaproponuje jej obejrzenie starego albumu, który dojrzał w skrzyni albo dopicie samogonu i wspólne śpiewy ballad ogniskowych, które miałyby zagłuszyć ulewny deszcz czy chociażby położenie się spać na małej, ledwo zbitej kanapie z palet, skoro i tak mieli w tym miejscu spędzić kilka czy kilkanaście najbliższych godzin. Mogli robić cokolwiek, byleby tylko nie drążyła peszącego tematu i nie chybotała się tak szalenie na niestabilnym kufrze.
Bo cóż, tonący brzytwy miał się chwytać. Nawet jeśli w całym Mariesville i okolicach nie istniała żadna Florence, ale Milly przecież nie musiała o tym wiedzieć.
Finn