5.05.2025

[KP] Ashton Hale

Ashton Hale
We're just left to decay, modernity has failed us
właść. Ashton River HaleAsh — ur. 23 października 1999 roku w Cleveland, Ohio — Nowicjusz — barista w Under the Apple Tree — w Mariesville od pół roku — wynajmowany pokój w miejscowym pensjonacie, gdzie z uporem maniaka omija porę śniadaniową — syn Leanne Hale, byłej wokalistki lokalnego zespołu rockowego — starszy o sześć lat przyrodni brat, Gavin, który obecnie odsiaduje wyrok — jeździ czarną, lekko przerobioną Yamahą Virago 535 — majsterkowicz — kawosz; zaparzanie kawy traktuje na swój sposób jak sztukę — wielki miłośnik winyli i analogowych dźwięków — potrafi grać na gitarze — pasjonat muzyki, szczególnie bluesa i klasycznego rocka — fan Led Zeppelin i Jimiego Hendrixa, bo słuchał tego z matką, zanim zaczęła pić — równie mocno uwielbia literaturę, a za swojego ulubionego pisarza uznaje Charles’a Bukowskiego za jego brutalną szczerość i niepokorny ton — obiady tylko w Evans Diner — regularnie spaceruje po Maple River Walk, gdzie podziwia widoki natury i cieszy się swoim ukochanym spokojem — uwielbia jazdę o zmierzchu po obrzeżach Mariesville — zwykle przed wyjściem do pracy, wstaje o świcie i wybiera się na spacer po pustych polach — lubi mgłę, deszcz i wszystko, co wydaje się trochę nie na miejscu w małym, pogodnym miasteczku — ma stary, poplamiony kawą gruby zeszyt, w którym pisze swoje teksty — głęboko zakorzeniona skłonność do melancholii — introwertyczna natura — ciężkie dzieciństwo — człowiek o twardej skórze i jeszcze twardszych wspomnieniach

Gdy poranna mgła otula go podczas spaceru po pustym polu, zastanawia się, ile musi wydarzyć się w życiu człowieka, by znaleźć się ponad tysiąc kilometrów dalej od tego, co do niedawna nazywało się domem. Czy trzeba coś stracić? A może to kwestia związku na odległość i gotowości do poświęceń dla drugiej osoby? Nowa praca? Potrzeba zmiany? A może wystarczy po prostu impuls?

Urodził się w Cleveland, a wychowywał na jego obrzeżach — w samym sercu robotniczej dzielnicy, gdzie dźwięki muzyki z bloków mieszały się z ciężkim hałasem fabryk. Ojca nigdy nie poznał. Matka, kobieta o wrażliwej duszy artystki, przez pierwsze siedem lat jego życia była matką idealną – nie dla świata, ale zdecydowanie dla niego. A o to przecież w tym wszystkim chodzi… Z czasem jednak zrozumiał, że muzykę kochała bardziej niż jego i Gavina. Do dziś pamięta zapach wilgotnej ziemi zmieszanej z potem ludzi, którzy z zachwytem słuchali śpiewu Leanne na scenie osiedlowego festiwalu. The Saints miało być spełnieniem jej marzeń i tych dwóch nieudaczników, których zadowalało granie w barach. Ale dla niej to było za mało… Dziś nie wie, czy jego matka czuła i myślała słusznie, skoro po tylu niepowodzeniach coś w niej pękło, a alkohol okazał się jej jedynym wybawieniem. Miał dziewięć lat, gdy pierwszy raz wypiła za dużo. Liczył do dwudziestego trzeciego razu, potem po prostu przestał. Nikogo to zresztą nie obchodziło, a on został całkiem sam, za to jedyną osobą, która przejęła się tym, że jego buty są dziurawe, była jego nauczycielka matematyki. Nowe buty kupił mu Gavin. I to właściwie wszystko, co od niego dostał… Jego brat był w domu rzadko, często kłócił się z matką, a wobec niego był obojętny. Kiedyś nie wiedział dlaczego, potem zaczął się domyślać, kiedy matka śpiewała: Your ghost stares back through him every time he looks at me. To też dlatego przez długi czas zastanawiał się, czy w ogóle kochała Gavina… Nie wie, ale Whiskey Tears pamięta do dziś, zupełnie tak, jak zapach dymu papierosowego i woń taniego alkoholu, które w końcu zabrało mu matkę.

Przez wiele lat nie wiedział, czego tak naprawdę szuka – czy ucieczki od niej, czy może ratunku dla niej. W końcu to nie Gavin ją rozbierał i czyścił z wymiocin, gdy wracała pijana. To nie on wylewał alkohol z butelek, gdy zasypiała, i głośno włączał telewizor, by nie słyszeć krzyków jej kolegów pod ich oknami. To nie on sprzątał łazienkę ani nie gotował obiadu z resztek ryżu i garmażeryjnego mięsa, które z litości przynosiła im co tydzień sąsiadka, pani Eloise. Tyle obowiązków nie powinno spaść na dwunastolatka, ale Gavin nie zostawił mu wyboru – a już na pewno nie wtedy, gdy dwa lata później wyprowadził się i nigdy nie wrócił. Wtedy właśnie Ash zaczął dorabiać na czarno po szkole, a po osiemnastce dostał pracę w kawiarni prowadzonej przez rodziców kolegi z klasy. Już wtedy miał na tyle oleju w głowie, by każdy grosz odkładać i skrzętnie ukrywać przed matką. Odkładał powoli, ale wytrwale. W końcu też zaczął zarabiać na tyle, by w wieku dwudziestu jeden lat wynająć własną kawalerkę w tej samej dzielnicy – obskurną, ale jego, a przede wszystkim z dala od niej. Wciąż ją jednak odwiedzał – i wciąż sprzątał jej syf. Zmarła cztery lata później, a butelka była ostatnią rzeczą, której się trzymała. Zastanawiał się wtedy, czy coś by się zmieniło, gdyby nigdy nie odszedł. Przez cały ten czas nie wiedział, co dalej — ani też na co wydać te wszystkie pieniądze, które odkładał od czternastego roku życia. Odpowiedź przyszła sama, kiedy jesienią dwudziestego czwartego roku, niedługi czas po śmierci matki, do drzwi zapukał komornik z listą zaległości. Jedyne, co mu zostawiła w spadku, to smutek i długi. To wtedy zrozumiał, że nie zostanie już dłużej w Cleveland.

Mariesville było wystarczająco ciche i wystarczająco dalekie od wszystkiego, co znał. Trafił tutaj trochę przypadkiem, a trochę świadomie — przypadkiem, bo nie miał lepszego planu na życie; świadomie, bo znał to miejsce z rozmów z dziewczyną, którą poznał w internecie dziesięć lat wcześniej. Miał wtedy szesnaście lat i początki depresji, ale przez kilka miesięcy ta znajomość była dla niego niczym światło. Dziś nie wie, czy elysianx nadal tu mieszka. Wie za to, że życie w Mariesville jest synonimem jego upragnionego spokoju. Pensjonat, w którym pomieszkuje, jest dużo lepszy niż ciasna kawalerka czy zasyfiony dom w Cleveland. To właśnie tutaj, na tarasie, kiedy nikt nie patrzy, zdarza mu się zagrać na gitarze i coś pośpiewać. Po matce odziedziczył miłość do muzyki i zaskakująco przyjemny głos… Ale w przeciwieństwie do niej nie zamierza iść tą drogą, bo muzyka, to jego intymny świat. W pokoju czekają na niego winyle, mały gramofon i stare kasety matki, których wciąż słucha na odtwarzaczu podarowanym mu na święta, gdy miał sześć lat. To właściwie idealne podsumowanie jego muzycznej pasji... Kawa z kolei jest tym, co go dopełnia — poza jego motocyklem, który ma już od czterech lat, i skórzaną kurtką, która przetrwała z nim wszystko. Prawdopodobnie potrzebuje terapii, ale zamiast niej, na swój sposób leczy się kontaktem z naturą. Wstaje o świcie i rusza na ukochany spacer, a potem pojawia się w tej uroczej kawiarni, gdzie udało mu się dostać pracę. Jest tam punktualnie o piątej czterdzieści, prawie półtorej godziny przed otwarciem, bo kocha tę ciszę i zapach świeżej kawy. A potem z uśmiechem wita klientów. Choć lubi samotność, to lubi też ludzi. Nie szuka jednak towarzystwa, choć potrafi słuchać jak nikt inny. Zapamiętuje zamówienia, zna imiona, dorzuci sarkastyczny komentarz, który z jakiegoś powodu nie rani, tylko wywołuje uśmiech. Zawsze z zainteresowaniem ogląda nowe zdjęcie kota tego jednego stałego klienta, po czym stwierdza, że pogoda jest piękna — nawet jeśli w duchu nie znosi small talku. Jest samotnikiem z wyboru, mówi niewiele. Nie zamyka się jednak na ludzi. Nie jest też zamkniętą księgą... Nie ma potrzeby udawania kogoś, kim nie jest ani uciekania przed światem. Nie wie, jak go odbierają inni — ma jednak nadzieję, że chociaż jego kawa im smakuje.

Gdy więc kończy swój poranny spacer po pustym polu, wciąż nie zna odpowiedzi na pytanie ile wystarczy, by znaleźć się ponad tysiąc kilometrów od miejsca, które kiedyś było domem. Może dlatego, że sam nie wie, czy to stare mieszkanie w kamienicy w Cleveland rzeczywiście było jego domem… Życie nie potraktowało go łaskawie, ale mimo to wierzy, że przyszłość maluje się w choć trochę lepszych barwach. Wierzy, bo to urokliwe miasteczko pokazuje mu, że codzienność nie musi być wyjątkowa, by mogła być jego własna.


Poniższe wpisy mogą zawierać treści przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Cześć! To znowu ja. :) ✉️ cinnamoonlattee@gmail.com 📝 limit: 0/...

12 komentarzy:

  1. [Dobry, dobry! :D
    Dacre na wizerunku sprawił, że zatęskniłam za Stranger Things, a treść karty troszkę złamała mi serce. Biedny ten Ashton. Zgotowałaś mu naprawdę smutny los, a w dodatku jeszcze taki... prawdziwy. I to chyba boli najbardziej, że gdzieś na świecie są takie dzieciaki ogarniające syf rodziców, kiedy to powinno być na odwrót. :") Mam nadzieję, że odnajdzie się w Mariesville i to tutaj będzie jego miejsce, a przede wszystkim, że będzie szczęśliwy. <3 Miałam się z moją Melką żegnać, ale wpadłaś z takim fajnym panem, że nie mogę nie zaproponować wątku! Zwłaszcza, że ta muzyka totalnie mogłaby ich połączyć, a nawet Mia mogłaby być tą dziewczyną z internetu. Decyzję zostawię Tobie, a póki co dużo dobrej zabawy Ci z nim życzę, o! <3]

    Amelia Hawkins & Eaton Grant

    OdpowiedzUsuń
  2. [Hej,

    Witamy z kolejną postacią, której historia rzeczywiście mocno chwyta za serce. Mam nadzieję, że w Mariesville Ashowi uda się rozpocząć nowe, lepsze życie (choć znając psychikę, nas autorów, raczej jest to na dłuższą metę mało prawdopodobne). Zaskakujące bowiem jak bardzo pozytywnie zmiana środowiska może wpłynąć na ludzkie myślenie.
    Jak zwykle życzę masy porywających wątków i sporo weny, a w razie chęci, zapraszam.]

    Delio, Liberty, Monti i Angelo

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Nie masz litości dla swoich bohaterów, zawsze zrzucisz im na plecy naprawdę imponująco wielki ciężar. Po takim dzieciństwie naprawdę ciężko się pozbierać, ale trzymamy za Ashtona mocno kciuki! I niech odnajdzie swoją elysianx <3 ]

    Cynthia

    OdpowiedzUsuń
  4. Amelia miała kilka ulubionych miejsc w Mariesville, które kochała odwiedzać. Musiała się jednak dostosować do nowej rzeczywistości, aby nie wpaść na Jacoba, a to było niełatwym zadaniem. Były prawie mąż wyrastał niczym grzyby po deszczu. Omijał jedynie The Rusty Nail, gdzie Amelia pracowała i dziękowała już nawet Bogu, że nogi go tam nie powiodły. Nieszczególnie była wierząca, ale w wyjątkowych sytuacjach zdarzało się każdemu bywać, prawda? Unikała w zasadzie miejsc, które mogły być z nim związane, ale w tak małym miasteczku było to niemożliwe. Minęło już sporo czasu od jej wybitnego przedstawienia, ale wyglądało na to, że Jacob wcale jej nie wybaczył. No trudno. Nie zamierzała nad tym płakać i go wiecznie przepraszać. Zrobiła to jednie raz, kiedy zabierała swoje rzeczy z ich wspólnego domu. Dalej też uważała, że ucieczka w dniu ślubu to było najlepsze (i zarazem najgłupsze) co mogła zrobić, ale nigdy nie czuła się tak wolna, jak właśnie teraz. Nawet jeśli była sama. Trochę nie potrafiła odnaleźć się w tym życiu singielki. Trochę się po drodze zgubiła, ale było jej z tym zwyczajnie dobrze. Lepiej niż mogłaby przypuszczać.
    Kawiarnia Under The Apple Tree była jednym z tych miejsc, z których Amelia rezygnować nie zamierzała. Lubiła tutaj przychodzić. Mieli najlepsze ciasta i najlepszą kawę. Jedynie Java House mógł z nimi konkurować, ale o wiele bardziej upodobała sobie klimat tej kawiarni. Może miało to związek z tym, że przychodziła tu po szkole, a z poprzednim baristą paliła cienkie papierosy podczas jego przerwy. Nie ważne. Od paru miesięcy widywała tu też nową twarz. Nietrudno było się połapać, że w miasteczku pojawił się ktoś nowy. Ludzie gadali, a Mia miała wtyki w pensjonacie, choć od dawna nie rozmawiała już z Abigail i kontakt jakoś im się poluzował. Trudno. Z jakiegoś powodu, jeśli ktoś znikał z jej życia wzruszyła po prostu ramionami, mówiła trudno i szła dalej. Nikogo na siłę nie zamierzała przy sobie zatrzymywać. Ashton, bo tak nazywał się nowy barista, stanowił dla Amelię zagadkę. I pewnie dla osób, które tu poznał również. Nie miała w zwyczaju wypytywać o sprawy prywatne. Będąc ze sobą całkowicie szczerza, niewiele ją interesowały cudze historie. Lubiła wtykać nos w nieswoje sprawy, ale jeśli już zamierzała to robić, to chciała zrobić to z gracją, a nie na chama, jak co niektórzy.
    Równo o dziesiątej pchnęła drzwi wejściowe, a w blondynkę uderzył zapach świeżo mielonej kawy, a także różnych słodkości, które wystawione zachęcały do zakupu. Wiele ją to kosztowało, aby nie wykupić wszystkiego na raz. Niespecjalnie pilnowała diety, ba żadnej nie miała, ale nie lubiła opychać się bez sensu. Kawa, jedno ciastko i ewentualnie drugie na drogę. Tak brzmiało jej motto, którego mocno się trzymała.
    — Cześć. — Oparła się o blat z szerokim uśmiechem. To był dobry dzień. Nawet bardzo dobry, choć nie miała żadnego powodu do tego, aby aż tak się cieszyć. Raczej nie należała do osób, które znajdują radość w każdej małej rzeczy. Obudziła się dziś w dobrym nastroju. Barbie wyjątkowo z nią współpracowała podczas porannego spaceru, a rodzice się nie czepiali. Dzięki Bogu. Naprawdę musiała się od nich wynieść. Zrobiła się zbyt wygodna, a dawna sypialnia w rodzinnym mieście przynosiła komfort, którego brakowało jej od kilku lat.
    Przychodziła tutaj już, jak do siebie. Witała się z pracownikami, jakby znali się od zawsze, a prawda była taka, że Mia znała tylko podstawowe informacje. Czy potrzebowała więcej? Absolutnie nie.
    — Mniejszy dziś ruch niż zwykle o tej porze — zauważyła, a wzrok zawiesiła na Ashtonie. Był obecnie sam. Możliwe, że drugi barista zaczynał zmianę później. W te dostrzegła tylko jednego kelnera. Kawiarnie powinny tętnić życiem, ale pewnie nie narzekali na trochę spokojniejszy poranek. — Dla mnie będzie flat white na owsianym mleku posypane cynamonem. A co do ciast… Nie widzę mojego marchewkowego z mascarpone i pomarańczą. Zaskocz mnie.

    Mia

    OdpowiedzUsuń
  5. [Witam! Dziękuję serdecznie za powitanie i również życzę dużej ilości weny! Nie spodziewałam się, iż tutaj masz aż tyle postaci! Szczerze nie miałam czasu przeczytać pozostałych do tej pory poza Ashtonem. Styl Twojego pana bardzo mi się podoba, widzę też, że musiał sporo przejść w swoim bardzo jeszcze krótkim życiu. Mam nadzieję, iż w Mariesville uda się wam znaleźć to, czego zawsze szukaliście ♡]

    Colt

    OdpowiedzUsuń
  6. Lubiła towarzystwo innych ludzi. Może nie nudziła się, kiedy była sama, ale odżywała, gdy mogła się do kogoś odezwać, a tak się składało, że Amelia lubiła dużo mówić. Czasami nawet zbyt dużo. Czy to była wada czy zaleta zależało już od jej rozmówcy. Nieraz zdarzało się, że ktoś ją upomniał, aby w końcu się zamknęła. Ashton, póki co, chyba z jej paplaniny był zadowolony. Nie znała się z nim dobrze, ale do tej pory nie zauważyła, aby jej obecność mu tutaj przeszkadzała.
    — Łamiesz mi tym serce — westchnęła żałośnie na wieść o braku ulubionego ciasta. Jakoś będzie musiała to przetrawić. Nie przychodziła tu tylko po domowe wypieki, te były co prawda niezawodne, ale atmosfera tego miejsca bardziej się jej podobała. — W takim razie niech będzie brownie.
    Brzmiało, jak coś, co Amelii zasmakuje. Prawdę mówiąc nie wybrzydzała, jeśli chodziło o słodkości. Może tylko czegoś bardzo fikuśnego by odmówiła, ale poza tym żadne ciastko nie było bezpieczne, jeśli ona była w pobliżu. Nie ważne, że starała się trzymać wymyślonej przez samą siebie diety. Dobremu ciastku nigdy nie odmówi. Z kieszeni jasnych jeansów wyjęła banknot, którym przesunęła po blacie dopowiadając, że reszty nie trzeba. Dobrze wiedziała, że wiele takich miejsc przede wszystkim liczy na napiwki, a każdy grosz się w zasadzie liczył. Poza tym, lubiła Ashtona, więc i bez tego coś by mu zostawiła albo wrzuciła do słoiczka na napiwki.
    — Dziękuję.
    Spoglądała na gotowy napój, jakby właśnie zamierzał odmienić całe jej życie, a nie tylko w miarę rozbudzić do życia. Na dziś nie miała żadnych planów i to chyba było najgorsze. Potrzebowała zdecydowanie jakiejś sensowniejszej pracy. Niby zarabiała w porządku, miała własne pieniądze i jak na standardy Mariesville oraz fakt, że Amelia mieszkała u rodziców, więc odchodziły jej wszelkie rachunki, nie było najgorzej. Ciągle blondynce czegoś brakowało. Może jakiejś nutki adrenaliny, zmiany w otoczeniu. Czegokolwiek. Przez długi czas sądziła, że idzie do przodu z życiem, robi te wszystkie dorosłe rzeczy, a kiedy wyrwała się z tego błędnego kółka to zaczęła myśleć, że zamiast posuwać się do przodu, to się cofa. Znów u rodziców. Znów w swoim pokoju z dzieciństwa. Znów w Applewood Grove.
    Przysunęła do siebie talerzyk z brownie, które wyglądało bardziej niż zachęcające. Znała dość dobrze tutejsze przysmaki i była ciekawa czy brownie trafi do pierwszej dziesiątki czy może się z nim jednak nie polubi. Druga opcja raczej nie wchodziła w grę. Musiałoby naprawdę być paskudne, aby jej nie zasmakowało.
    — Znośnie — odparła. Chwilę się wahała, czy mówić dalej. Z drugiej strony, co go to mogło obchodzić? Byli na cześć, znali swoje imiona i w zasadzie tyle. Zanim zdążyła pomyśleć po raz drugi, Amelia po prostu zaczęła mówić. — Zaczyna się sezon weselny, będę miała ręce pełne roboty. Nie mogę się doczekać, szczerze mówiąc. Kto by pomyślał, że tyle lasek w okolicy będzie wychodzić za mąż.
    Śluby nie były jej ulubionym tematem, a jakby nie patrzeć z tego żyła. Szykowania kobiet do ich wielkiego dnia, na wszelkiego rodzaju imprezy. Zaczynając od tych nudnych biurowych przyjęć, poprzez szkolne bale, a na ślubach kończąc. I lubiła swoją pracę. Naprawdę, ale nie miała tu aż tylu możliwości, a dojazdy czasami były absurdalne i kompletnie się nie opłacały.
    — A co z tobą? Nie masz jeszcze dość tej dziury?
    Była rodowitą mieszkanką i miała prawo tak o tym miejscu mówić. Czasami Mariesville naprawdę było jedną, wielką dziurą, w której nic się nie działo. Dziwiła się ludziom, którzy z własnej woli się tu przenosili. I to nie tak, że to było brzydkie miejsce, ale mając do wyboru jakieś dwadzieścia tysięcy miejsc ludzi ciągnęło tutaj. Fascynujące. Większe miasta miały więcej do zaoferowania, a Mariesville… Mariesville miało jabłka.

    Mia

    OdpowiedzUsuń
  7. [Hej!
    Bardzo dziękuję za powitanie! Świetną, interesującą gromadkę tutaj uzbierałaś, aż nie wiedziałam gdzie zostawić komentarz, ale ponieważ Ash jest najświeższy, więc zostawiam go tutaj. :) Chętnie coś napiszę, ale najpierw zapytam, czy u kogoś szczególnie brakuje Ci wątków? Myślę, że z każdą Twoją postacią da się Emily połączyć, ale jeśli u kogoś masz większe zapotrzebowanie, to chętnie się tam wciśniemy. :)]

    Emily Thompson

    OdpowiedzUsuń
  8. [Przychodzę tutaj, bo choć wszystkie Twoje postaci są cudowne, Ash jakoś najmocniej złapał mnie za serduszko. Jest mi go mega szkoda, miał tak odmienne dzieciństwo i życie od Alice, która mogła i może liczyć na wsparcie ze strony rodziny na każdym kroku. Mam taką wizję, gdzie on sobie siedzi gdzieś nad jeziorkiem, pada rzęsisty deszcz, a on nic sobie z tego nie robi, wręcz przeciwnie, a ona przejeżdża obok, zatrzymuje się i jak to ona, biegnie do nieznajomego z parasolem. Jak myślisz? Jeśli jesteś chętna na wątek to zapraszam serdecznie, czy taki, czy jakikolwiek inny, burza mózgów też wchodzi jak najbardziej w grę. Alice zdecydowanie musi troszkę promyków słońca w życie tego biednego faceta wprowadzić! <3]

    Alice

    OdpowiedzUsuń
  9. [Dziękuję ogromnie za tyle ciepłych słów! Realizm w kreacji postaci to coś, na czym mi zawsze bardzo zależy, więc tym bardziej ucieszył mnie Twój komentarz ♥

    Ashton z kolei ma w sobie tak silnie przyciągającą melancholię, że nie mogę przejść obok tej kreacji obojętnie. Karta wypada wręcz magicznie i hipnotyzująco, nie mogłam się oderwać od czytania. To niesamowite, jak człowiek po takich przeżyciach może sobie radzić...!

    Kawiarnia to zdecydowanie dobry punkt zaczepienia, Maddie z ogromną przyjemnością przyglądałaby się tworzonej przez Ashtona sztuce (czytaj napojom). Jestem przekonana, że mogłoby zdarzać jej się nieśmiało pukać w okienko jeszcze przed otwarciem, robić smutną minkę i błagać o napojenie kawą :D Mogłaby też mieć w antykwariacie specjalny karton, w który odkładałaby dla niego co ciekawsze winyle czy kasety (czego to ludzie nie przynoszą!).

    Jeśli masz jakiś konkretny pomysł czy marzenie, to jestem chętna! Zdecydowanie byłabym ciekawa, jak potoczyłaby się ich relacja :)

    Jestem przekonana, że razem mogliby choćby i pomilczeć ;) ]

    Maddie

    OdpowiedzUsuń
  10. Czuła na policzkach przyjemne łaskotanie, gdy delikatny wiaterek porywał do tańca pojedyncze kosmyki uwolnione z luźnego koka i ciepło, gdy wznoszące się coraz wyżej słońce wciskało się w każdy kąt świata i zaglądało pod werandę nim nie zawędrowało po niebie wyżej. Wokół było cichutko, tych czterech gości, który obecnie przyjmowali w pensjonacie jeszcze chyba nie wstało, a okolica dopiero budziła się do życia. Przynajmniej tutaj, ta część Mariesville najwidoczniej wciąż spała, bo słyszała już dobrą godzinę temu pianie kogutów z oddali u kilku gospodarzy.
    Czekał ją zabiegany dzień, ja zwykle zresztą, więc póki mogła, korzystała z okazji, aby złapać oddech. Zwykle można było oglądać ją w pędzie, wszędzie było jej pełno i lubiła to. Nie narzekała, nie stękała, nie mamrotała złowróżbnie na swój los. Była pogodną dziewczyną i bardzo zaangażowaną w prowadzenie pensjonatu. To że marzyła o tym całe życie, to było oczywiste i widać to było gołym okiem. Powiedzieć że Abi kocha ten dom i całe Mariesville, to jak nic nie powiedzieć, bo ona żyła tym, co działo się w ich okolicy i... czuła się tu przynależna. Jak woda w strumieniu i jak drzewa w lesie, po prostu. Pasowała tu zresztą i przekonała się, że duże miasto i szum, harmider, chaos to nie są jej żywioły. Ona sama jest żywiołem, który rozpędza spokojne życie w miasteczku i... kochała to. Kochała to wszystko całą sobą tak bardzo, że zdarzało jej się płakać z wzruszenia, jakie ma dobre życie. Może bez wielkiej kasy, bez wielkich i wybujałych osiągnięć, bez podróży po świecie dookoła, bez elitarnego grona znajomych, ale właśnie takie dopasowane do niej. Idealne. Tu był jej dom, jej miejsce, jej najbliżsi i nie widziała siebie nigdzie indziej.
    Z lekkiej zadumy wyrwało ją skrzypnięcie deski w progu. A trzeba przyznać, że nieczęsto pozwalała sobie na takie chwile zamyślenia i to w dodatku na widoku, gdzie ktoś mógłby ją przyłapać w pozie, gdy zastyga bez energii. Oderwała usta od kubka, zlizując z dolnej wargi mleczną piankę i zerknęła w bok.
    - Cześć! - zawołała, widząc Ashtona na nogach i pomachała do niego z ławki, na której siedziała przed pensjonatem na długiej werandzie, popijając poranną kawę. Z cynamonem i łyżką miodu z tutejszej pasieki oczywiście. Na nogach miała zarzucony cienki koc, bo mimo środku lata nieustannie marzła w kończyny i sugestywnie przesunęła się kawałek, robiąc mężczyźnie miejsce. Nienachalnie zapraszając, aby się dosiadł. - Już jadłeś śniadanie? - zagadnęła, absolutnie nic nie robiąc sobie z tego, że ignorował ją i pozostałe osoby obecne w tym domu praktycznie od swojego przyjazdu. Może się bał tego, że Abi jest... wszędzie. A może nie odpowiadało mu obcowanie z kimkolwiek, bo był introwertykiem, samotnikiem i dzikusem...? Jej to nie przeszkadzało i na pewno nie odstraszało, więc patrzyła sobie na niego z szerokim uśmiechem, jakby wręcz liczyła, że do niej podejdzie, przywita się i przysiądzie. Bo chyba się jej nie bał? I nie miał zamiaru uciekać?
    Przesunęła się jeszcze kawałek i zgarnęła koc, zostawiając mu do dyspozycji aż pół wolnej ławki. No teraz to już niegrzecznie byłoby zwiać i chyba gotowa byłaby za nim gonić, by spytać wprost, czemu ucieka.

    c'mon!

    OdpowiedzUsuń
  11. Alice stała nad brzegiem rzeki, czując, jak chłód deszczu wślizguje się pod płaszcz. Krople uderzały o materiał parasola w jednostajnym, niemal kojącym rytmie. Jej spojrzenie spoczywało na sylwetce mężczyzny siedzącego przy wodzie - przemoczony do suchej nitki, zdawał się zupełnie obojętny na chłód. W lewej dłoni ściskała zapasowy parasol, który teraz wyciągnęła w jego stronę. Przez chwilę po prostu stała w milczeniu, nie zamierzając przyspieszać tej chwili ani wymuszać decyzji.
    - Pomyślałam, że może przyda się panu suchsze towarzystwo - powiedziała łagodnie, pozwalając, by słowa wtopiły się w szum deszczu i rzeki. Przeniosła wzrok na taflę Maple River - W piątki często tu przychodzę - dodała po chwili - Czasem wystarczy kilka minut, żeby przypomnieć sobie, że w Mariesville wszystko może płynąć wolniej - odwróciła głowę w jego stronę. Deszcz zagęszczał powierzchnię wody, zmuszając rzekę do nieustannego ruchu. Alice obserwowała ten obraz z pewnym zamyśleniem - Kiedyś myślałam, że zostanę w dużym mieście - odezwała się ciszej - Ale tutaj nauczyłam się, że cisza bywa równie ważna jak rozmowa. Przychodzi pan tu, żeby o czymś zapomnieć, czy żeby coś zapamiętać? - zapytała, utrzymując spokojny, uważny ton. Poprawiła uchwyt na rączce swojego parasola, pozwalając, by cisza między nimi trwała tyle, ile powinna. Nie spieszyła się z kolejnymi słowami, w Mariesville nauczyła się, że czasem to pauzy budują rozmowę tak samo, jak zdania.
    - To miejsce… - zaczęła spokojnie, patrząc w nurt rzeki - ma w sobie coś, co zostaje z człowiekiem. Nawet jeśli się stąd wyjedzie, wraca się myślami - jej spojrzenie przesunęło się na linię drzew po drugiej stronie brzegu. Krople deszczu tworzyły na liściach drobne, połyskujące punkty, które chwilę później znikały, spadając do wody - Myślę, że to dlatego tak wielu ludzi się tu zatrzymuje. I nie chodzi o to, że Mariesville jest wyjątkowo głośne czy pełne atrakcji… - urwała, lekko unosząc kącik ust - raczej o to, że jest wystarczająco ciche, żeby usłyszeć własne myśli - ścisnęła palcami rączkę parasola - A może o to, żeby w końcu usłyszeć cudze - dodała cicho, jakby bardziej do siebie niż do niego. Alice przez moment patrzyła na rzekę, pozwalając, by szum deszczu zagłuszył wszystko inne. Potem, jakby podjęła jakąś cichą decyzję, zrobiła krok w bok i ostrożnie przeszła po wilgotnej trawie, aż znalazła się tuż przy nim. Przysiadła na brzegu, zachowując jednak niewielki dystans, wystarczający, by nie naruszyć jego przestrzeni, a jednocześnie bliski na tyle, by mogli wspólnie patrzeć w ten sam nurt. Parasol, który trzymała nad sobą, przesunęła lekko, tak by osłonił także jego ramiona.
    - Nie lubię patrzeć, jak ktoś siedzi w deszczu sam - powiedziała spokojnie, z odrobiną ciepła w głosie - Choć rozumiem, że czasem człowiek tego właśnie potrzebuje - jej wzrok ponownie powędrował ku wodzie. Krople odbijały się od powierzchni rzeki, tworząc krótkotrwałe kręgi, które znikały niemal tak szybko, jak się pojawiały - Woda przypomina mi o tym, że wszystko płynie. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że stoimy w miejscu - dodała cicho.

    zatroskana Ali

    OdpowiedzUsuń
  12. Don't dream too far
    Don't lose sight of who you are

    Kiedy jesteśmy dziećmi tworzymy przeróżne scenariusze, wijemy niestworzone historie pod nocnym niebem, a nasze plany nie mają żadnych limitów, żadnych ograniczeń. Wyobrażamy sobie jak będzie wyglądać nasze życie i opowiadamy o swoich marzeniach z rumieńcami na policzkach. Zostajemy nastolatkami i już nie w głowie nam księżniczki, pojawiają się zalążki tego co chcemy robić i czego oczekujemy od przyszłości. Wciąż wierzymy, że wszystko leży na naszych rękach, przekonani, że nikt ani nic nas nie zatrzyma. Z niecierpliwością tupiemy nóżkami by robić pierwsze kroki w dorosłość, być na swoim, wyruszyć w świat, ale niektóre nasze pragnienia wypowiadamy po cichu, nielicznym. Nagle mamy dwadzieścia kilka lat i wcale nie czujemy się jak dorosły człowiek, a wybrane cele wydają się dużo bardziej odległe, niemalże niemożliwe do osiągnięcia. Okazuje się, że czasem dobre wyczucie czasu i sprzyjające okoliczności decydują o sukcesie, nie tylko zawziętość i ciężka praca. Dorosłość jest przereklamowana, odpowiedzialność również. Przynajmniej tak teraz widziała to Edith.
    Z bajek wyleczyła się bardzo wcześnie, nie śniła o zamkach i wystawnych balach, nie oczekiwała księcia na białym koniu. Wiedziała, że jeśli coś osiągnie to tylko i wyłącznie ciężką pracą- jej celem było wydostać się z Mariesville, ale największym marzeniem by zrobić to dzięki muzyce. Był moment, kiedy wydawało się, że ma wszystko. Nie było tak jak sobie to wyobrażała, ale była dokładnie tam gdzie chciała, robiąc co kocha- czego więcej można chcieć? Minęło zaledwie 5 lat a ona była z powrotem w domu. I w przeciwieństwie do szeptów i plotek na mieście, wcale nie odniosła porażki, nie wróciła z podkulonym ogonem szukając ukojenia w ramionach rodziców. Nie miała zamiaru porzucić swoich marzeń, tylko teraz były ważniejsze rzeczy i wiedziała, że jest dokładnie tam gdzie powinna być. W domu, z rodziną, w małym miasteczku, gdzie anonimowość nie istnieje. Szanując decyzję ojca, że postęp choroby zostaje między nimi, nie odpowiadała na pytania, wzruszała ramiona na komentarze i wywracała oczy na przechodni, który pochylali się ku sobie w konspiracyjnych szeptach snując kolejne historię, debatując co takiego sprowadziło młodą Moore’ównę do Mariesville: złamane serce? Problemy z prawem? A może ciąża?
    Po dwóch miesiącach przestała być najgorętszym tematem wśród mieszkańców, a ona była gotowa na więcej niż tylko obowiązki przy farmie. Potrzebowała trochę oddechu z dala od Farmington Hill, kontaktu z ludźmi, z którymi niekoniecznie jest spokrewniona i postarać się zintegrować na nowo ze swoim rodzinnym miasteczkiem. W ten sposób trafiła do Under the Apple Tree, gdzie od miesiąca dorabiała jako kelnerka. Wyprostowała się po wytarciu stolika, który właśnie opuścili kolejni klienci, zostawiając jakiś śmieszny napiwek.
    - Zapomniałam jak skąpi potrafią być ludzie tutaj- mruknęła zirytowana do współpracowników, dostawiając brudne naczynia i wrzucając drobniaki do słoika na ladzie.
    Don't wish, don't start
    Wishing only wounds the heart

    OdpowiedzUsuń