22.02.2025

[KP] Noah Leeder

NOAH LEEDER

41 lat — dziennikarz bez powołania — duchowy przewodnik jednego z odłamów grupy religijnej Dzieci Słońca — mały domek na obrzeżach miasta z salką do medytacji, która pomieści 30 osób — aspirujący pisarz — minimalista — aktywista — pianista — entuzjasta używek wszelkich (z umiarkowaniem) — ateista — komunista — materialista — medialny przedstawiciel grupy — magister dziennikarstwa i komunikacji — specjalizacja Public Relations

Noah Leeder nigdy nie szukał odpowiedzi. Przez większość życia zadawalał się faktami podawanymi na tacy, nie kwestionował ich sensu, nie drążył. Był dziennikarzem, ale nie z tych dociekliwych — jego zadaniem było opisywanie świata, nie jego rozkładanie na czynniki pierwsze. Do czasu.

Miał 35 lat, gdy po raz pierwszy poczuł, że rzeczywistość, którą uznawał za stałą, zaczyna się chwiać.

Dzieci Słońca. Tak ich nazywano. Z początku przyglądał im się z boku, bardziej jako reporter niż uczestnik. Szukał w nich czegoś, co można by ubrać w słowa, sprzedać czytelnikom. Ale im dłużej obserwował, tym bardziej czuł, że nie są tylko przedmiotem artykułu. Byli odpowiedzią, której nie wiedział, że szuka. Nie zauważył, kiedy sam stał się częścią kultu. A potem liderem jednej z jego filii.

Na polecenie Dzieci przyjechał do Mariesville. Powiedziano mu, że to miejsce ma dla nich znaczenie, choć nikt nie wyjaśnił dlaczego. Postanowił potraktować to miasteczko jako swój osobisty czyściec. Chociaż w czyściec nie wierzy. Make love, not war. Tabula rasa.


wizerunek: Luke Grimes || zapraszam do wątków! || danceofspf@gmail.com

17 komentarzy:

  1. [Odnoszę wrażenie, iż karta, choć krótka, skrywa w sobie jedną straszną biologiczną prawdę - nasz znudzony umysł sam zaczyna sobie poszukiwać nowych porywających bodźców, co czasem spycha nas w stronę niekoniecznie bezpiecznych brzegów. I tu czuję, że muszę zapytać - czy to tylko moje, nazwijmy to zboczenie dotyczące tematów religijno-mitologicznych, znowu dało o sobie znać, czy nazwa stowarzyszenia, na czele którego miejscowego odłamu stoi Noah jest faktycznie jakoś związana z międzynarodową sektą Zakonu Świątyni Słońca ?
    W każdym razie życzę samych porywających wątków i wiecznych wybuchów weny, a w razie chęci na wspólną burzę mózgów, zapraszam.]

    Angelo, Monti, Delio & Liberty

    OdpowiedzUsuń
  2. [Hej! Mam słabość do tematyki sekt, więc super zobaczyć tu taką postać. Na dodatek ciekawi mnie droga Noah od dziennikarza badającego sektę, aż do kogoś tak zaangażowanego. Życzę dużo weny i wątków, a w razie chęci zapraszam do któregoś z moich panów - Hunter w Boga nie wierzy, ale swoją duchowość ma, a Zhi to podły cynik, ateista i racjonalista, więc może coś się wymyśli. A tymczasem baw się dobrze!]

    Hunter Warren & Zhi Hao Chen

    OdpowiedzUsuń
  3. [Pozwoliłam sobie odezwać się na maila.
    PS. Serdecznie dziękuję za słowa uznania.]

    OdpowiedzUsuń
  4. Powinien być szczęśliwy. Samotność może nie doskwierała mu w poważnym stopniu z racji jego ciągłych kontaktów z pacjentami, lecz brakowało mu wspólnoty. Mariesville było już może znajome, ale nadal poruszał się po jego obrzeżach z najwyższą delikatnością. Nie było tu nikogo, z kim mógł być szczery. Nikogo, na kim mógł się oprzeć. Do teraz.
    Tyle, że wyczekiwany Lider, a właściwie Leeder, wcale nie wprawił go w oczekiwany zachwyt. Został zawczasu uprzedzony, że będzie komuś podlegał. Przyjął wiadomość, choć z przekąsem, przełykając gorzką nadzieję na nowy stołek. Nie jemu było decydować. Tylko, co właściwie miał ten gość, żeby zostawać Liderem? Nie słyszał o nim nigdy wcześniej, więc nie mógł być ważny. Słyszał jedynie wieści z drugiej ręki, plotki i domysły innych członków, z którymi poruszył temat Noah. Nic, czego mógłby się chwycić jako faktu.
    Mimo niechęci oczyścił nową salkę z niejaką radością. Słońce w pełnej krasie wpadało do środka przez szerokie okno, rozpływając się na wysłużonej, drewnianej podłodze. Brian chciał wierzyć, że to znak nadchodzącej pomyślności. Musiał wierzyć.
    Wyprostował się, ściskając wyciągniętą w jego kierunku dłoń. Obejrzał mężczyznę od góry do dołu, uważnie studiując jego niezobowiązujący uśmiech.
    — Noah. Myślałem, że będziesz starszy. — Brian zaśmiał się, klepiąc go po ramieniu. Zupełnie, jakby nie byli sobie obcy.
    — Nie, nie, co ty. Dopiero przyjechałeś, rozpakuj się. Pomogę ci wnieść rzeczy. — Ścisnął jego dłoń jeszcze raz, po czym wcisnął mu klucze od domu i nowej salki. Ktoś przyczepił do nich plastikowy breloczek ze słoneczkiem.
    — Oczyściłem tylko kawałek podłogi, w razie gdybyśmy chcieli urządzić sobie sesję. — Dodał, zawracając w stronę otwartych drzwi. Zatrzymał się tam, oczekując na Noah, który oglądał pomieszczenie. Brian zaplótł dłonie na piersi, obserwując jego ruchy, jakby miał nimi zdradzić, czemu właściwie jest taki specjalny.
    — Trochę pracy i będzie tu pięknie. Można to powiedzieć właściwie o całym mieście. — Rzucił, kiedy mężczyzna znów skupił się na nim.

    ur pookie bear

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedy ponad dwa lata temu przyjeżdżał do Mariesville, prawdę powiedziawszy na dłuższą metę nie zamierzał robić sobie ze starego domu pradziadka głównej bazy wypadowej. Planował jedynie naprawić rozbity samochód, odkryć prawdziwe podłoże owych tajemniczych dźwięków, które ponoć odbijały się od miejscami lekko wówczas jeszcze spróchniałych ścian podczas burzowych nocy, ewentualnie przy okazji trochę pozwiedzać okolicę i ruszyć dalej w trasę. Jego plany uległy jednak diametralnej zmianie, gdy tylko z ogromnym zaskoczeniem odkrył, że szanowni rodzice niezwykle niechętnie wsiadają na statek tylko po to, by przekroczyć granice tego jakże uroczego miasteczka i skutecznie zatruć mu życie po raz kolejny. Tak jakby zniżenie się do poziomu wieśniaków zza wielkiej wody uwłaczało ich godności. Przy każdej tego typu okazji patrzyli na swojego syna z politowaniem, niemal błagając, by wrócił wraz z nimi do Australii, gdzie ponoć czekała już na niego piękna panna z dobrego domu, która po ślubie z pewnością chętnie pomogłaby mu w należytym gospodarowaniem kopalnią. Przecież był ich jedynym synem, więc nie miał prawa wiecznie zawodzić ich oczekiwań, nieprawdaż ?
    Szkoda tylko, że od najwcześniejszego dzieciństwa Monti stale buntował się przeciwko ich zasadom tak jakby już wtedy rozumiał, że salonowe życie jest dla niego zbyt nudne. Jako prawie trzydziestoletni mężczyzna nadal nie widział się w roli żonatego biznesmena zarządzającego wartym wiele milionów dolarów biznesem związanym ze sprawnym funkcjonowaniem Capricorn Sapphire. Zamiast drogich garniturów i wymuskanych, lśniących czystością sal balowych wolał swoje zwykłe ciuchy do jazdy konnej, na których zazwyczaj wyraźnie widać było ślady błota czy innych substancji.
    Właśnie w takim mniej więcej stanie dzisiejszego wieczoru stanął w progu niewielkiego budynku, o którym od niedawna mówiło się, że skrywa w swoim wnętrzu siedzibę jakiejś religijnej sekty czy czegoś w tym stylu. A Montgomery jako filozof poczuł się oczywiście wręcz w obowiązku zbadać tę sprawę osobiście. Kto wie, może nawet zyska pole do ciekawej dyskusji o czymś znacznie więcej niż ostatnie zbiory jabłek czy czyjś rozwód... W sumie to brzmiało jak wyzwanie.
    - Zostań tu mała. – Przywiązawszy klacz do pnia najbliższego drzewa, poklepał ją lekko po szyi i z wiernym Ramzesem u boku skierował swe kroki w stronę wejścia. Będąc zaś już w środku, oparł się plecami o ścianę i ze skrzyżowanym na piersiach ramionami obserwował w milczeniu zaczynających się powoli gromadzić ludzi.


    Monti

    OdpowiedzUsuń
  6. Z nieskrywanym rozbawieniem obserwował, jak Noah balansuje karton na biodrze, siłując się z dawno nieużywanym zamkiem. Sprawiał wrażenie człowieka działającego raczej na spontanicznych impulsach niż według przemyślanej metodyki, co nie do końca pokrywało się z wyobrażeniem, jakie Brian już o nim wykształcił. Westchnął, podchodząc do bagażnika, by wyjąć kolejny karton i odstawić go na patio. Gdy Noah zatrzymał się w drzwiach, Brian wyjrzał mu przez ramię i uniósł brwi w niemym pytaniu: "A ja skąd mam niby wiedzieć?".
    — Większość domów w tej okolicy ma podpiwniczenie. — mruknął, omijając Noah i wchodząc do środka. Wyciągnął telefon, uruchomił latarkę i ruszył na poszukiwanie dostępu do dolnej kondygnacji. Domek był na tyle niewielki, że nie zajęło mu to wiele czasu. Klapa w podłodze, wprawdzie częściowo ukryta pod dywanem, dała się łatwo zauważyć. Odsunął go butem, po czym ostrożnie uchylił właz.
    Piwnica, w przeciwieństwie do reszty domu, wydawała się niemal pusta. Brian przesunął snop światła po ścianach, omiatając je wzrokiem, aż natrafił na skrzynkę z bezpiecznikami. Podszedł bliżej i triumfalnie podniósł przełącznik.
    Na krótką chwilę dom rozbłysnął światłem, a potem… nic. Wszystko na powrót pogrążyło się w ciemności. Brian zaklął pod nosem i ponowił próbę, ale rezultat był ten sam.
    — Nosz kur… — wymamrotał, zawracając na pięcie. — Może idzie jakieś spięcie? — rzucił, wracając na górę. — Elektryk ze mnie marny, ale może po prostu któraś żarówka się spaliła?
    Nie czekając na odpowiedź, ruszył do kuchni, skąd zabrał stare, drewniane krzesło. Ustawił je pod lampą w korytarzu, po czym wdrapał się na siedzisko, by sprawdzić żarówki. Dom, choć pogrążony w półmroku, nie był jeszcze zupełnie ciemny — otwarte drzwi wpuszczały do środka ostatnie promienie popołudniowego słońca.
    W chwili, gdy Brian sięgnął do żarówki, jego telefon rozdzwonił się nagle, rozbrzmiewając głośnym, irytującym dzwonkiem. Zmarszczył nos, z początku zamierzając odrzucić połączenie, ale gdy spojrzał na wyświetlacz, jego dłoń zawisła w powietrzu. Przez krótką chwilę zdawał się zawahać, nim w końcu przyłożył go do ucha.
    — Tak? — Rzucił w słuchawkę, po czym słuchał w milczeniu przez kilka sekund. — Tak, dotarł. Opiekuję się nim w tym momencie. — Jego wzrok przelotnie padł na Noah, który nagle znalazł się dziwnie blisko krzesła, na którym Brian stał.
    — Oczywiście, przekażę. — Zakończył rozmowę i schował telefon do tylnej kieszeni spodni. — Podobno zostawili ci jakiś pakunek pod materacem łóżka. — Rzucił, jakby od niechcenia, lecz w jego tonie dało się wyłapać nutę zaciekawienia.

    BROjan

    OdpowiedzUsuń

  7. Nigdy nie należał do osób zbytnio przejmujących się opinią innych ludzi i nie zmieniła tego nawet przeprowadzka do Mariesville. Jeśli miejscowe dewotki nie miały nic lepszego do roboty niż stale plotkować o nieco szalonym przybyszu zza oceanu, który nic tylko podrywa nieostrożne panny i rozwala się niczym diabeł po miejscowych drogach to nich im to służy. Jeśli chciały uznawać go za jednego z większych dziwaków w okolicy też nie zamierzał im tego zabraniać. Wychodził bowiem z założenia, że tego typu głupie gadanie świadczy wyłącznie o ich braku kultury i odwagi. W końcu mało która z tych święcie oburzonych staruszek wykazała na tyle hartu ducha, by wyłożyć mu wszystkie swoje żale prosto w twarz. Zdecydowana większość wolała posługiwać się tzw. pocztą pantoflową. A tak się dla nich nieszczęśliwie składało, że wybór tego mało honorowego sposobu nieodmiennie Montiego jedynie rozbawiał. No naprawdę, czy on rzeczywiście wyglądał na jakiegoś potwora z głębin, żeby należało się go aż tak bardzo obawiać ?
    Z drugiej strony mógł być przynajmniej pewien, że jego dzisiejsza wizyta w tym dziwnym przybytku bardziej już chyba jego pozycji wśród autochtonów nie zaszkodzi. Co najwyżej potwierdzi po raz kolejny jak bardzo ciągnie go do wielkiego świata. W końcu żaden z nich nie mógł wiedzieć, że Australijczyk był prawdopodobnie ostatnią osobą zdolną przystąpić do jakiegokolwiek podejrzanego kultu. W młodości był zmuszony wydobywać z brudnych łap podobnej organizacji jedną ze swoich najlepszych przyjaciółek, która, mimo iż dosłownie uchronił ją w ten sposób przed śmiercią, uznała go potem za swojego największego wroga. Drugi raz nie zamierzał przez to przechodzić. Mógł być obserwatorem, mógł nawet przez jakiś czas brać udział w ich dyskusjach, ale dać się omamić ich liderowi z całą pewnością nie zamierzał.
    - Tak, jeden z trzech. Andaluzyjka. – Odparł z dumą. – Swego czasu braliśmy razem udział w rodeach, ale obecnie głównie pracuje pod siodłem. Niestety w Mariesville nie ma raczej miejsca na tego typu popisy. Ludzie za bardzo cenią tu sobie spokój. – Podsumował, dodając w myślach: przynajmniej oficjalnie. – Ale ty chyba już musiałeś się o tym przekonać. – Zaśmiał się, zaglądając ciekawie do środka przez otwarte drzwi. – Właściwie czemu by nie, zawsze to miła odmiana po tych wszystkich dyskusjach o zbiorach, chrzcinach czy innych konfiturach. – Stwierdził, przypinając wiernemu dalmatyńczykowi smycz. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzają wam psiaki. – Zerknął pytająco na mężczyznę. – Tak w ogóle jestem Montgomery, inaczej Monti. – Przedstawił się w rewanżu.
    Nienawidził tłumaczyć się czemu wszędzie, gdzie tylko pójdzie, zabiera ze sobą wiernego Ramzesa, gdyż nazbyt często wiązało się to z przestraszonymi lub zmieszanymi spojrzeniami rzucanymi niby to ukradkiem w jego stronę lub, co gorsza, głupimi pytaniami. Co najmniej tak jakby epilepsja mogła być śmiertelna czy zaraźliwa.


    Monti

    OdpowiedzUsuń
  8. Zachowanie niewzruszonej twarzy, gdy Noah wrócił do kuchni, kosztowało Briana więcej wysiłku, niż by się do tego przyznał. Trudno było zachować nonszalancję, kiedy wewnętrzna ciekawość gryzła go jak natrętny owad. A już na pewno nie pomagał nagły błysk światła, który rozjarzył się niespodziewanie, gdy przypadkowo dokręcił odpowiednią żarówkę, rozjarzając wszystkie światła w domu. Brian, wyrwany z zamyślenia, stracił równowagę na stołku i musiał gwałtownie chwycić się krawędzi blatu, by nie zaliczyć widowiskowego upadku.
    Noah najwyraźniej uznał to za nic wartego uwagi, bo od razu podał mu mapę, zajmując miejsce naprzeciwko. Brian przejął dokument, siadając pewniej, by przypadkiem nie zrobić z siebie jeszcze większego idioty. Rozłożył pożółkłą kartkę na kolanach i przejechał palcami po konturach wyrysowanych działek.
    — Wygląda na którąś z posiadłości poza miastem. — Mruknął, przekrzywiając głowę, jakby nowy kąt widzenia mógł sprawić, że budynek nagle wyda mu się znajomy. — Większość to farmy. I to duże.
    Wzrok podążył wzdłuż zaznaczonych granic, szukając czegoś, co wywołałoby choćby cień wspomnienia. Przyłożył mapę do blatu i sięgnął po telefon, szybko wyszukując lokalizację w nadziei, że zdjęcia satelitarne podsuną mu coś więcej. I faktycznie, kiedy obraz w końcu się załadował, coś niepokojąco ścisnęło go w żołądku. Przesunął wyświetlacz w stronę Noah, pozwalając mu się przyjrzeć.
    Budynek był duży, zbyt duży jak na standardy tutejszych gospodarstw, a wokół niego ciągnął się rozległy teren, który kiedyś mógł służyć za pole lub pastwiska. Teraz zabite deskami okna i drzwi opuszczonego domu nie napawały optymizmem.
    Brian wypuścił powietrze przez nos, starając się nie zdradzić, że coś w nim drgnęło. Jego palce zacisnęły się na krawędzi telefonu. Przez lata zdążył się nauczyć, że Dzieci nie rozdawały informacji na lewo i prawo, ale przekazanie Noah dokumentów bez żadnego komentarza brzmiało dla niego jak test. Tylko, dla kogo? Dla ich nowego Lidera? Chcieli sprawdzić Noah? Czy sprawdzić, jak ich dawna dzika karta potrafi sobie poradzić z przeprowadzeniem go przez to? Może oba? Brian przesunął językiem po zębach i podniósł wzrok na swojego towarzysza.
    — Masz pojęcie, dlaczego dali ci to do rąk?

    the plot thiccens

    OdpowiedzUsuń
  9. Rozproszony cały czas reagował zbyt późno, gdy Noah skręcał w złe uliczki. Dzięki temu pokręcili się dobre pół godziny, zanim dotarli na miejsce, o mało co nie zakopując auta w gęstym błocie.
    — Czuję się, jakbym był częścią slashera — Brian przeskoczył przez niskie, drewniane ogrodzenie, czując, jak błoto przykleja się do podeszew jego butów. Podłoże było rozmiękłe od wilgoci, jakby deszcz padał tu częściej niż w pozostałej części miasta. Nie lubił tego miejsca.
    Dym w oddali leniwie snuł się z komina, roztaczając w powietrzu zapach spalenizny. Według przypuszczeń, ta ziemia była opuszczona. Według zdrowego rozsądku, ktoś opiekował się tym miejscem. Ostrożnie obeszli ogromny dom, którego drzwi i okna zostały zabarykadowane deskami już prawdopodobnie dość dawno temu. Budynek był w nienajlepszym stanie, lecz nadal robił spore wrażenie. W końcu zatrzymali się kilka metrów od starego domku. Dom wyglądał jak typowa leśna chatka – drewniana, z niskim dachem i oknami tak brudnymi, że trudno było dojrzeć, co kryło się w środku. Jedynie drzwi wydawały się nowsze, jakby wymienione niedawno. Jeśli ktoś tu mieszkał, to albo nie miał pojęcia, do kogo należy ziemia… albo wiedział aż za dobrze.
    Brian odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, palcami muskając chłodny metal rozkładanego nożyka. Zwyczajowy gest. Nie sądził, by broń była potrzebna, ale nigdy nie ufał obcym. Zwłaszcza, kiedy przychodziło mu wtargnąć z butami w ich spokojne istnienie.
    — Ja dzwonię, ty mówisz — Uśmiechnął się kącikiem ust, spoglądając na Noah, by jakoś rozładować dziwnie gęstą atmosferę. Następnie zastukał w drzwi, które okazały się solidniejsze, niż wcześniej zakładał.

    [dzwonimy i uciekamy]
    Brian

    OdpowiedzUsuń
  10. Starzec przyglądał się im zbyt uważnie, jakby ważył, ile mogą wiedzieć. Jego dłoń, wciąż ukryta za plecami, zaciskała i rozluźniała się w nerwowym geście.
    — Koparki się zakopią? — Powtórzył Brian, starannie dobierając ton. — Teren faktycznie jest grząski. W pobliżu musi być jakaś woda, prawda?
    — Jezioro — Mruknął zdawkowo starzec, jego oczy były szkliste i czujne zarazem. — A co do domu… źle panowie trafili. Nie jest na sprzedaż.
    Brian przeżył wystarczająco lat wśród Dzieci, by rozpoznawać, kiedy ktoś pilnuje tajemnicy. Zerknął za plecy gospodarza, na wąski korytarz prowadzący do drugiego pomieszczenia. Było tam ciemno, mimo pory dnia wszystkie zasłony były zaciągnięte. Powietrze w domku wydawało się gęste, jakby wsiąkło w nie coś starego, nabrzmiałego od lat milczenia. Sekta miała wpływy w różnych miejscach należących do wielu ludzi. Niektóre jawne, jak domy zgromadzeń, inne należały do oddanych członków lub były reliktami przeszłości, o której nie wolno było mówić dla dobra ich misji. Jeśli Dzieci interesowały się tym miejscem, coś musiało być na rzeczy.
    — Cóż, skoro tak… — Brian odsunął się o krok, starając się wyglądać na niezainteresowanego. Ale jego wzrok wciąż krążył po wnętrzu. Na ścianie wisiała stara fotografia. Młodsza wersja tego starca, obok dwóch innych mężczyzn w długich płaszczach.
    — Może rzeczywiście to nie miejsce dla nas — Mruknął, cofając się jeszcze o krok. — Ale natrudziliśmy się niemiłosiernie, żeby tu przyjechać, wie pan — Washton uśmiechnął się uprzejmie, starając się brzmieć na jak najbardziej strudzonego.
    — Pozwoli pan, że się chociaż rozejrzymy? — W odpowiedzi mężczyzna mruknął coś o tym, że to nie jego ziemia i mogą sobie robić, co chcą. Mimo wszystko stał w drzwiach i obserwował ich, kiedy powoli oddalali się w głąb rozpościerającej się szeroko działki. Brian nachylił się w stronę Noah, wyciągając z kieszeni telefon, by znów spojrzeć na mapę.
    — Faktycznie, jest jezioro — Mruknął bardziej do siebie, niż do Noah. To nie była jednak kwestia, która najbardziej go zaciekawiła. — Widziałeś to zdjęcie w jego korytarzu? Mam dziwne wrażenie, że jednego gościa już gdzieś widziałem.

    Brian

    OdpowiedzUsuń
  11. Jednym z niewielu plusów niestworzonych historii otaczających dom należący niegdyś do jego okrutnego pradziadka był z pewnością fakt, iż mimo że wiele dziesiątek lat stał on pusty, mało który z jego elementów został celowo zniszczony czy oszpecony. Owszem, gdzieniegdzie na poręczy kładki prowadzącej do budynku dało się wyczytać wiele obraźliwych słów czy zauważyć karykaturalnych graffiti, ale samej chacie można było zarzucić niewiele. I dobrze, bo Monti naprawdę nie czuł smykałki do robót budowlanych. Nie żeby można mu było zarzucić dwie lewe ręce, ale tak po prostu, miał o wiele lepsze rzeczy do roboty niż dodatkowe remonty tego, co jeszcze spełniało swoje funkcje, lecz mogło wzbudzać kontrowersje u sąsiadów. Pomijając już fakt, że pewna część z nich nawet teraz patrzyła na niego jedynie przez pryzmat zachowań starego. Dodajmy, starego, którego nigdy nawet nie widział na oczy.
    - Dzięki. Postaramy się Wam zbytnio nie przeszkadzać. – Rzucił z lekkim uśmiechem, podążając do środka za mężczyzną.
    Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy była wyraźna poufałość między zgromadzonymi ludźmi jakże charakterystyczna dla tego typu społeczności. To właśnie ona powodowała, że zgromadzenia pseudoreligijne gromadziły wokół siebie aż tylu wyznawców. Jak wszyscy przedstawiciele gatunków społecznych także i oni potrzebowali do pełni szczęścia poczucia wspólnoty. To właśnie głównie ta cecha zresztą odpowiedzialna była za to jak trudno było uświadomić im później w jak bardzo potencjalnie groźnej sytuacji się znaleźli. To przez nią wiele lat temu stracił przyjaciółkę. Czemu więc teraz znowu na własne życzenie wkraczał prosto w paszczę lwa ? Kto wie, może instynktownie liczył, że uda mu się zmusić do przejrzenia na oczy inną zabłąkaną duszyczkę nim dojdzie do najgorszego, a może zwyczajnie brakowało mu adrenaliny ? Jakakolwiek nie byłaby prawdziwa odpowiedź na to pytanie, i tak trudno mu było ukryć zaskoczenie, gdy niespodziewanie poczuł na swoim ramieniu czyjąś głowę. Z jego dotychczasowego doświadczenia wynikało bowiem raczej, iż zdecydowana większość ludzi unika zbytniego zbliżania się do obcego człowieka, u stóp którego spoczywa sporych rozmiarów pies. Najwidoczniej trafił na wyjątek. Cóż, z dwojga złego lepiej tak niż gdyby miał wysłuchiwać kolejnych żalów z ust kogoś nielubiącego zwierząt. No i w dodatku mógł łatwiej wpasować się w nowe środowisko. Oczywiście dopóki będzie pamiętał, by nie wyciągać harmonijki, zwłaszcza że przed chwilą złapał się na tym, iż prawa ręka instynktownie powędrowała mu ku odpowiedniej kieszeni. Cholera, nie był przecież na imprezie tylko w czymś na wzór Domu Bożego !
    - Dość nowatorskie podejście. – Stwierdził również szeptem, gdy nagle tuż przy swoim uchu usłyszał głos Noaha. – Z pewnością przypadłoby do gustu moim rodzicom. – Dodał, nerwowo przeczesując dłonią po karku Ramzesa.

    Monti

    OdpowiedzUsuń
  12. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brian wypuścił dym papierosa leniwie, jakby myślami był już gdzie indziej. Gdyby miał wybór, zostałby tu jeszcze chwilę, przeszedł się po okolicy. Z natury był ciekawski i ukrywanie przed nim czegokolwiek było dość ciężkim zadaniem, kiedy wszędzie wpychał nos. Dzieci wymagały jednak od niego pomocy Noah w aklimatyzacji, a on nie był już głupim dzieciakiem, który na ślepo podążał za ciekawością. Wytrącony z rozmyślań przesunął niedbałym spojrzeniem po podsuniętej mu pod sam wąs mapie.
      — Faktycznie, coś jest pod ziemią — mruknął, zaciągając się mocniej. Nie dodał nic więcej. Nie musiał. Noah pewnie i tak by to zignorował. Wsunął dłonie do kieszeni kurtki, odwracając się w stronę auta.
      — Musielibyśmy się tam włamać — rzucił, pozwalając, by papieros balansował na jego ustach w zadziornym półuśmiechu. Kiedy przedzierali się do auta, okolica była zbyt cicha. Nie ten rodzaj kojącej ciszy, jaki lubił, ale taki, który sprawiał, że człowiek podświadomie zaczynał chodzić ciszej, oddychać płycej, jakby bał się, że coś tę ciszę przerwie. Finalnie wpakowali się z powrotem do samochodu. Brian otworzył okno i wystawił łokieć na zewnątrz. Wracali w milczeniu, wsłuchani w warkot silnika mieszający się z wieczorną audycją radiową.
      — Skręć tu, na stacji sprzedają butle — rzucił nagle. Głos miał znów przyziemny, jakby wrócił do rzeczywistości. Noah mógł sobie być liderem, ale jeśli Brian miał mu pomóc, to chociaż zrobi to porządnie.
      Udali się do jakże urokliwego miejsca, jakim była stacja na odludziu, wyglądająca, jakby zatrzymała się w czasie. Przypominało mu się dzieciństwo, kiedy taka obskurna stacja była jedynym sklepem w zasięgu jego roweru. Półki z przekąskami, podgrzewacz do hot-dogów, zgrzewki wody ustawione przy kasie. Mężczyzna za ladą podniósł wzrok, gdy weszli i uniósł kaszkiet czapki. Typowy miejscowy. Spalone słońcem czoło, dłonie, które widziały więcej pracy fizycznej, niż można by się spodziewać po kimś siedzącym za kasą i miły uśmiech. Za nim wisiał podgląd monitoringu, w którym Brian nie omieszkał się przejrzeć, zanim ruszył po zgrzewkę piwa, którą uznał za odpowiedni prezent powitalny dla Noah.
      Zdążył ledwie podnieść zgrzewkę, podczas gdy Noah zagadywał ekspedienta w sprawie butli, kiedy nagle światło zgasło. Już drugi raz tego samego dnia. Washton wychylił nos zza alejki, rzucając mężczyznom pytające spojrzenie w nieprzyjemnym półmroku.
      — Jakaś awaria — Stwierdził sprzedawca, wyglądając na zewnątrz przez przeszkloną witrynę. Faktycznie, jak okiem sięgnąć zrobiło się ciemno.
      — Jak tak dalej pójdzie, żarówki na nic się zdadzą — Brian westchnął, stawiając piwo na ladzie kompletnie na oślep. Prawie trafił, tylko trochę szturchnął Noah łokciem.

      twuj wonsacz

      Usuń
  13. [Hej!

    O kurczę, powiem Ci, że z przyjemnością przeczytałam kartę Noah i wydaje mi się, że jest jedną z najciekawszych postaci jakie do tej pory miałam okazję widzieć, a nie mam na myśli tylko tego bloga, ale większość jakie kiedykolwiek miałam przyjemność odwiedzać czy śledzić.

    Przyznam szczerze, że widzę tu faktycznie punkt zaczepienia, gdzie Noah mógłby wykorzystać gorszy czas w życiu Mitchella aby go wciągnąć do swojej świty, nie wiem jednak czy ja sama umiałabym poprowadzić ten wątek, aczkolwiek jeśli się nie próbuję to się nie dowie. 🤷‍♀️

    Dzięki za powitanie! Jest mi mega miło, że zostaliśmy tu ciepło przyjęci. ♥️]


    David

    OdpowiedzUsuń
  14. — Nie pozwolę ci zginąć marnie, nie martw się. Byłem kiedyś skautem — Washton zaśmiał się, odstawiając zgrzewkę piwa na podłogę auta. Oparł się wygodnie o szybę, krzyżując ramiona na piersi, by ciaśniej owinąć się kurtką. Wieczór zaczynał robić się chłodny, a w powietrzu unosiła się wilgoć, zwiastująca nadchodzącą burzę.
    — Zarezerwowałem jutro na sprzątanie salki, więc… zasadniczo nie — wzruszył ramionami, przeciągając się lekko. W końcu wszelkie sprawy dotyczące dzieci miały priorytet nad jego osobistymi sprawami.
    — Jestem psychoterapeutą. Mam gabinet w swoim domu, ale poza stałymi pacjentami nie mam dużego ruchu. Ludzie tutaj są nadal dość nieufni wobec mnie — powiedział po chwili Brian, jakby samo wypowiedzenie tych słów przypominało mu, że to wciąż była prawda.
    — Ale jednostek z problemami ani tu, ani wśród naszych braci nie brakuje, więc to chyba kwestia czasu, aż będę bardziej potrzebny. Chyba — Westchnął, przeczesując włosy dłonią w chwili zamyślenia.
    Cisza między nimi była swobodna. Auto sunęło cicho po pustej drodze, mijając kolejne ciemne domy, od których biła chłodna nieobecność. Jakby miasto zapadło w sen, ale nie ten spokojny, tylko wymuszony, jakby coś wymknęło się spod kontroli i mieszkańcy uznali, że lepiej po prostu nie patrzeć.
    Kiedy zatrzymali się na podjeździe, Brian nie poczuł ulgi. Wręcz przeciwnie, żołądek miał dziwnie ściśnięty. Niebo nad nimi było ciężkie od chmur. Prąd wciąż nie wrócił.
    — Nie trafiłeś na najlepszy dzień na wprowadzkę — westchnął, pomagając Noah wnieść butlę do kuchni.
    W środku panowała nieprzyjemna cisza. Żarówki były bezużyteczne bez prądu, a światło latarki pozwalało widzieć jedynie to, co przed nimi. Ledwie nie przewrócił się o nierozpakowany karton na środku kuchni. W domu nie było niczego, co nadawałoby temu miejscu przytulności.
    — Może wrócisz do domu ze mną? — powiedział, odstawiając butlę i odruchowo wycierając dłonie o spodnie — Wolałbym, żeby nasz nowy lider nie zamarzał w ciemności już pierwszej nocy tutaj.

    [pizza z ogniska pizza z ogniska]

    OdpowiedzUsuń
  15. Słysząc odpowiedź Noaha, wybuchnął lekkim śmiechem mającym zamaskować odczuwany przez niego żal. Odkąd tylko pamiętał jego relacje z rodzicami były napięte niczym gałąź gotowa złamać się pod wpływem nawet najlżejszego zefirka. Na samą myśl, że miałby ich ściągać sobie na głowę z własnej nieprzymuszonej niczym inicjatywy przeszedł go wręcz niemal odczuwalny chłód. Jeszcze czego, żeby znowu musieć wysłuchiwać jak to bardzo niby swoim zachowaniem odstaje od ich marzeń ? Nie, nie ma takiej opcji.
    - Powiedzmy może, że to nie jest do końca możliwe. – Mruknął krótko w odpowiedzi, nie chcąc wchodzić w niepotrzebne szczegóły.
    Wystarczyło, że po tych kilku razach, gdy Państwo de Condé zjawili się w miasteczku mieszkańcy zaczęli domyślać się, że w cale nie są aż tak zgraną familią jaką to starali się udawać jego najbliżsi. Prawdę powiedziawszy wydawało mu się nawet, że odrobinę mu współczuli, a już na pewno nie zapałali do nich zbytnią sympatią. O ile to pierwsze spostrzeżenie niezbyt mu odpowiadało, ponieważ uznawał, że widząc i słysząc jedynie nikłe preludium do ich rzeczywistego postępowania nie mogli zrozumieć wszystkich zawiłości ich kontaktów, to drugie całkowicie podzielał. To nie tak, że nie zdawał sobie sprawy jak pomocne mogą się czasem okazać pieniądze. On po prostu nie uważał, by nadrzędnym celem życia było wyłącznie ich gromadzenie. Ba, posunąłby się także o stwierdzenie, że ta ich liczba, którą miał odziedziczyć po śmierci przodków w zupełności wystarczyłaby mu do końca jego dni, a kto wie czy może i nie dłużej.
    - A co jeżeli przypomnieć sobie, że na te samochody złożyli się sami parafianie ? – Oczywiście wiedział doskonale, że tym pytaniem dolewa jeszcze więcej oliwy do ognia, lecz nie potrafił się od tego powstrzymać. Jeszcze za czasów studenckich zauważył, że używając sokratejskiego sposobu modelowania dyskusji dociera się zwykle do najbardziej zaskakujących wniosków. A zgłębianie najgłębszych zakamarków ludzkich umysłów było tym, co Monti uwielbiał najbardziej. Jasne, wielokrotnie przez to już oberwał, lecz i tak uważał, że warto nadal grać w tą diabelską grę. – Czyżby to nie oni za każdym razem uczestnicząc we mszy nie składali się na tzw. tacę ? A co z kopertami wręczanymi w trakcie kolędy ? Zresztą czy naprawdę możemy stwierdzić, że całe to bogactwo uczyniło ich choć trochę szczęśliwszymi ?


    Monti [Nie ma za co. Jak widać u mnie tydzień upłynął podobnie.]

    OdpowiedzUsuń
  16. — Wychowałem się w takim czerwonym mieście, ale wiesz, bycie tutaj to nie była moja decyzja — Brian wzruszył ramionami, skupiając wzrok gdzieś za kuchennym oknem — Ale chyba pasuję do stereotypu. Też lubię sobie postrzelać — Mężczyzna roześmiał się, układając palce w kształt pistoletu wycelowanego w pierś Noah. Dźgnął go w ramię, po czym ruszył w kierunku wyjścia.
    — Jak wybuchnie pożar, to wiesz, klasycznie — Brian wzruszył ramionami, wyciągając z kieszeni klucze do auta i otwierając drzwi. — Dzwonisz do straży, czekasz trzydzieści minut, a potem palisz świeczki na zgliszczach.
    Przekroczył próg swojego domu, odruchowo sięgając do włącznika światła, mimo że doskonale wiedział, iż to nie ma sensu. Przyzwyczajenie było silniejsze. Przez chwilę wpatrywał się w ciemny salon, w którym meble ledwie rysowały się na tle ulicznego półmroku. Zatrzasnął drzwi za Noah i rzucił klucze na komodę.
    — Butów nie musisz ściągać. I tak podłoga jest w chuj zimna.
    Ruszył w głąb domu, na pamięć odnajdując szufladę, z której wyjął kilka świec. Zapalił jedną, stawiając ją na stoliku. Jej światło zatańczyło na ścianach, kiedy Brian krążył po domu, zapalając kolejne świece w pomieszczeniach. Dom był nadal nieco niedopieszczony, brakowało mu bibelotów i kurzących się pierdół, do których przywykł przez zbieractwo swojej matki. Sam łapał się na tym, że zbierał rzeczy, których nie potrzebował “bo może się przyda”. Szkoda, że nie wpadł na pomysł zachomikowania generatora prądu.
    — Lodówka nie działa, więc jak masz ochotę na coś bardziej wyrafinowanego niż rozmrożona dziczyzna, to mamy jakieś… — Otworzył szafkę, przesuwając palcami po etykietach —Chleb, masło orzechowe i piwo. Warunki jak na bezludnej wyspie. Brakuje nam tylko ogniska i kokosów — Uśmiechnął się kącikiem ust, spoglądając na Noah krążącego gdzieś za jego plecami.
    — Właściwie, ognisko to nie taki głupi pomysł.

    Brian

    OdpowiedzUsuń